3.25.2020

Od Solangelo - Retrospekcja#3 - "Projekt: Winchester cz.3"

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/03/od-solangelo-retrospekcja2-projekt.htmlhttps://dogs-republic.blogspot.com/2020/03/od-solangelo-retrospekcja4-projekt.html
Zrozumiałem jedną rzecz, nienawidziłem latać.
Nieustannie zasypiałem i budziły mnie obijające się bagaże. Próbowałem znaleźć miejsce, żeby leżeć wygodnie i bezpiecznie, ale nie istniały takie pojęcia w ciemnym luku bagażowym. Kiedy znaleźliśmy się na ziemi, miałem ochotę ją ucałować, ale to mogłem zrobić później.
Kiedy silniki zgasły, byliśmy już gotowi. Stałem na drżących łapach, a Nevermore siedziała na jednym z bagaży. Wybiegam jak najszybciej, nie daje się złapać, nie daje się potrącić, uciekam w lewo, jeśli się da, a ona ma mnie znaleźć. Mieliśmy element zaskoczenia po naszej stronie, a oni sprzęt i znajomość terenu. Nie wiedziałem, co mogliby zrobić ze mną. Złapać? Zastrzelić? Może ci nie byli okrutni. Dałbym radę wydostać się ze schroniska, jeśli trzeba by było.
Pierwszy promień światła na moment mnie oślepił, a kiedy już przyzwyczaiłem się do jasności, klapa była otwarta. Spojrzałem na Nevermore i skinąłem na nią łbem. Gdy pierwszy człowiek pojawił się na rampie, zacząłem biec. Nie udało mi się zbiec na dół, mężczyzna był tak zaskoczony, że nawet nie ruszył się z miejsca. Wpadłem na niego, a gdy próbowałem jeszcze walczyć o równowagę, grawitacja skierowała mnie ku ziemi. Otrzepałem się po upadku i zacząłem biec. Krew w moich żyłach szumiała. Nawet, jeśli coś mi się stało, to teraz bym tego nie poczuł.
Płyta ciągnęła się w nieskończoność, a ludzie okazali się bardziej sprawni, niż chciałem przyznać. Musiałem skręcić ze swojej drogi, bo jeden wózek wyjechał przede mnie. Zawróciłem w kierunku innego samolotu. Bus. Ludzie wsiadali do niego tłumem. Przyspieszyłem. Wskoczyłem do środka, kiedy drzwi już się zamykały. Ludzie odsunęli się, a ja postarałem się zrobić jak najprzyjemniejszą minę i skuliłem się, by nikogo nie dotykać. Jedź, powtarzałem w głowie, jedź człowieku. Ktoś powiedział, że musiałem wyrwać się z klatki i chwycił mnie za kark, pozwoliłem mu na to. Wyrwę się zaraz, niech tylko zacznie jechać. Dałem się nawet pogłaskać jakiemuś dziecku, a bus w końcu się ruszył.
Mężczyzna rozluźnił uchwyt, a ja tylko bardziej się spiąłem. Czemu tak cholernie długo to trwało? Teraz dopiero zaczynała mnie łapa boleć. Przygotowałem się do biegu i jak tylko otworzyły się drzwi, wykręciłem się mężczyźnie i pobiegłem przed siebie, starając się przeskakiwać między ludzkimi nogami.
Jakimś cudem mi się udało, przepchnąłem walizkę i tam otwierała się otwarta przestrzeń. Musiałem wyhamować, żeby wyrobić się na zakręcie i wtedy poczułem, jak ktoś łapie mnie za kark. Nie człowiek tym razem, pobratymiec.
Owczarek na smyczy zacisnął zęby na moim karku, a człowiek, trzymający smycz, zaczął mówić, jak dobrze on się spisał. Odciągnęli mnie kawałek i mężczyzna próbował założyć metalowy sznur na łeb, nieważne jak bardzo się wyrywałem, uparty był. Zaczął rozmawiać z innymi ludźmi, a owczarek wypuścił mnie z uścisku.
- Co ty robisz? - zapytał. Brzmiał dziwnie, źle akcentował słowa. - Gdzie twoi ludzie?
- Nie mam ludzi. Słuchaj, muszę dostać się do San Jose.
- Czy ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś? - Pokręciłem łbem. - Portland, chłopie, jesteś w Portland. To z dwa stany dalej.
- W którą stronę?
- Na południe, ale...
- Dobra, zjem coś i pójdę. - Pies patrzył na mnie zaskoczony.
- Czy ty mnie nie usłyszałeś? - zapytał.
- Słyszałem, ale muszę dojść do San Jose. - Zamrugał parokrotnie i pokręcił łbem. - Co?
- Jesteś szalony. Wiesz, ile ci to zajmie?
- Zapewne długo.
- Bardzo. - Znów pokręcił łbem. - Mamy za to pociągi. Skoro dostałeś się do samolotu, tam też powinieneś. Widzisz to wyjście? Wybiegnij tamtędy, a następnie masz wsiąść na przystanku oznaczonego czerwonym kolorem? Rozumiesz. - Pokiwałem łbem. - Wysiadasz, jak przekroczysz rzekę, wtedy idziesz na północ zachód aż znajdziesz wielki budynek przy torach, czerwony. Umiesz czytać? - Potwierdziłem. - Znajdź taki, który zatrzymuje się w Sacramento, jeszcze lepiej w San Francisco, jeżeli nie ma takiego do San Jose. Stamtąd jakoś dotrzesz.
- Skąd ty to wszystko wiesz? - zapytałem.
- Nie szukam bomb tylko na lotnisku, jeździłem z Robertem po wszelkich możliwych stacjach i trasach, wiem jak się odnaleźć. Jesteś gotowy do biegu?
- Na miejsca, gotowi, start - Uśmiechnąłem się. - Dzięki.
- Nadal jesteś szalony. Najbliższe wyjście, pamiętaj. I nie narób za dużo problemów na stacjach. - Chwycił zębami za moją obroże i pociągnął. Byłem wolny jeszcze zanim ludzie się zorientowali. Na zewnątrz nie byłem już tak interesującym przypadkiem. Kręciłem się z tyłu, czekając, aż odnajdzie mnie towarzyszka.
Zdążyły odjechać dwa pociągi, zanim to się stało. Poczułem jej szpony na karku, jeszcze zanim ją zobaczyłem.
- Jedziemy za rzekę. Czerwony budynek. Pociąg do San Jose, Sacramento lub San Francisco. - Ścisnęła mój kark i odleciała, gdy wagon się zbliżał. Wszedłem tam wraz ze wszystkimi ludźmi i skryłem się pod jednym z foteli. Tu też nie byłem największą z sensacji, bo jakieś niemowlę postanowiło płakać nieustannie całą drogę. Nie rozumiałem, jak ludzie mogli wytrzymywać z nimi osiemnaście lat.
Na odpowiedni pociąg musieliśmy poczekać dłużej. Odjeżdżał dopiero następnego przedpołudnia, więc spróbowaliśmy zdobyć jedzenie. Ona kradła, ja żebrałem, ludzie nie byli bardzo łaskawi, ale udało nam się zebrać trochę resztek, było tam nawet coś w miarę podobnego do mięsa z wyglądu, ale nie smakowało tak samo.
Kręciliśmy się tam godzinami, bez konkretnego planu co ze sobą zrobić, czekając na zachód i ponowny wschód słońca, by przybył nasz transport do Sacramento. Tu było bezpieczniej niż na lotnisku, ale równie głośno, zwłaszcza z samochodami jeżdżącymi tuż obok wyjścia i pociągami, wjeżdżającymi na stacje.
Mieliśmy czas, żeby przemyśleć nasz plan, chociaż istniał pewien problem - Oboje nigdy nie byliśmy w pociągu. Nie wiedzieliśmy, jak to wygląda, ale samo wsiadanie nie było trudne. Poczekaliśmy na ludzi, aż pierwsi wejdą, a następnie wskoczyłem, kiedy byliśmy już coraz bliżej godziny odjazdu. A przynajmniej tak wskazała mi Nevermore.
Żeby wejść do wagonu należało wskoczyć na schody, nie spaść na tory i wspiąć się trzy stopnie do góry. Wyglądało to znacznie lepiej, gdy drzwi już się zamknęły.
Nevermore usadowiła się na najniższym ze stopni po drugiej stronie, więc położyłem się o jeden nad nią. Pies w transporcie był dziwny, ale kruk nieco bardziej. Było zimno i niewygodnie, ale przynajmniej brakowało ludzi. Trochę pogadałem do towarzyszki, nie chcąc trwać ciągle w milczeniu, a po paru godzinach, ktoś zwrócił na nas uwagę. Nie widziałem, dlaczego w ogóle chodził po wagonach. Poszedł pytać o to, czy należę do kogoś w przedziale. To był znak, że trzeba iść.
Widziałem wcześniej, jak ludzie wchodzili do małego pomieszczenia obok nas. Kiedy je sprawdziłem, śmierdziało tam strasznie, ale mogłem to przeżyć. Nie chciałem tylko dotykać ludzkich szczynów.
Nevermore zatrzasnęła zamek. Potem ludzie próbowali się do nas dostać, ale w końcu wszyscy się poddawali. Nie miałem jak zabarykadować drzwi, więc gdy tylko słyszałem kroki, siadałem przy nich, żeby chociaż moja niewielka waga nas broniła.
Wywnioskowałem z rozmowy, którą udało mi się podsłuchać, że uznano drzwi za zepsute. Bardzo dobrze.
Za każdym razem, jak się zatrzymywaliśmy, liczyłem, że byliśmy na miejscu, ale zamiast tego zawsze widziałem jakieś zupełnie nieznane słowa. Nie mogłem zasnąć, bo nie wiedziałem, kiedy będę musiał być gotowy biec. Otwierałem naszą torbę parokrotnie i przeglądałem notatnik. Zrobiło się już ciemno, a my najwyraźniej nadal nie byliśmy w Sacramento. Mogłem przynajmniej wyglądać przez niewielkie okienko, jeżeli stanąłem na klapie.
Nevermore kucała właśnie w zlewie z przymkniętymi oczami, gdy wjechaliśmy na stację.
- Sa… Sacramento! Hej, otwieraj drzwi! Na szczęście, po dziesięciu godzinach kręcenia się po brudnym pomieszczeniu dwa na dwa metry, wyglądałem jak szaleniec i żaden człowiek nie chciał mnie dotknąć, więc usuwali się z drogi.
Był środek nocy, a ja naprawdę byłem zmęczony i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Podążyłem za Nevermore jak we śnie, do najbliższego rogu. Przysiedliśmy w pierwszym lepszym ciemnym rogu, ale ktoś zaczął warczeć na nas ze śmieci, a ja naprawdę nie chciałem walczyć z kimkolwiek, nawet jeśli to miał być jakiś szczur.
Przenieśliśmy się na parking tylny, o tej porze nic nie powinno raczej odjeżdżać. Musieliśmy rozpracować jak dotrzeć do San Jose. Byliśmy już blisko.
Czułem, jakby każdy wdech tego śmierdzącego, miejskiego powietrza dało mi siłę. Ukradłem ze stoiska cztery przypadkowe mapy, ale tylko jedna okazała się potrzebna - opisująca miasto.
Rozdzieliliśmy się, by znaleźć kogoś z wiedzą. Koty ode mnie uciekały, a większość psów nigdy nie wyszła poza okolicę swojego osiedla. Jeden wiedział, gdzie jest San Francisco. San Francisco było obok San Jose.
Ruszyliśmy od razu. Prawie potrącił mnie samochód, gdy przebiegałem przez autostradę, ale tylko prawie. A, mapa oczywiście się nie przydała, bo dość szybko wyszliśmy z terenów zabudowanych, nawet nie nadeszło południe.
Ponieważ wyglądało na to, że dość długo będziemy iść po polach, wyjątkowo zabraliśmy pożywienie ze sobą. Stacje były obok sklepów, to oznaczało dużo śmieci. Trochę przesadziłem z tymi polami, bo jeszcze tego samego dnia, pod wieczór, doszedłem do miasta. Postanowiłem zostać na noc na jego granicach. Ładnie tam było, mieli dużo parków. Nevermore złowiła nam gołębia.
Coraz bliżej, powtarzałem sobie. Coraz bliżej.
Następnego dnia zatrzymało nas jezioro, przez które nie wiedziałem jak przejść.
Mieli cholernie daleko od siebie mosty. Później trzymałem się wybrzeża, ale gdy zobaczyłem na horyzoncie słynny czerwony most, nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
San Francisco. Na mapie ze sfory było nieco na północ od San Jose. Byłem niemal na miejscu. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę i będę mógł odpocząć.
San Jose nadchodzę.
Niestety był jeszcze jeden problem, jak już dotarłem do miasta. Musiałem znaleźć jeden konkretny dom. Nie miałem pojęcia, gdzie jest ten jeden, konkretny dom. Jeżeli trzeba będzie, sprawdzę każdy, jaki jest w mieście.
Przez dwa dni krążyłem w koło, lekko zagubiony, ale byłem tu. Ona gdzieś musi być. Powiedziała, że go rozpoznam.
Nevermore odlatywała ode mnie i wracała, a ja starałem się chodzić środkami drogi, tak, by mogła mnie zauważyć. Zajęło nam to dwa dni. Chyba nigdy nie widziałem jej tak podekscytowanej. Musiałem biec, by ją dogonić. Też miała dość tego wszystkiego.
- Naprawdę? - mruknąłem, patrząc na wielki napis “Winchester Mystery House”. Nawet ludzie stamtąd wychodzili. Poczekaliśmy chwile, żeby wkraść się na posesje. Kręciłem się po krzakach, póki nie byłem pewien, że nie ma tam zwiedzających. Wślizgnąłem się do środka i szybko przebiegłem przez pokoje, by skryć się w którejkolwiek z szaf. Czekałem tam, aż nastanie kompletna cisza. Pogasili wszystkie światła, więc przedzierałem się na ślepo.
- Sarah? - zawołałem cicho. - Sarah! - Czułem się tutaj nieswojo, jakby ktoś mnie obserwował. Spojrzałem na swoją towarzyszkę. - Dobrze, że ty tu jesteś - powiedziałem cicho.
Moje kroki odbijały się echem po pustych korytarzach. Miałem wrażenie, że krążyłem po parterze nieskończoność, a ten dom miał więcej pomieszczeń, niż zamek. Kiedy w końcu próbowałem wspiąć się na samą górę, napotkałem schody, prowadzące w sufit. Myślałem, że jest to tylko przejście na strych, ale nieważne ile pchałem, nie chciało się otworzyć.
- Kurwa mać - warknąłem. - Sarah? Spróbuję wywołać demona!
Ktoś mnie obserwował. Ktoś na pewno mnie obserwował, czułem to. W końcu udało mi się dotrzeć, do jakiegoś dziwnego pomieszczenia. To chyba w końcu był strych - był okrągły z dachem wznoszącym się wysoko w górę. Dopiero po chwili zrozumiałem, co mi przypominało - odwrócony rożek, jak jeden z tych, który jedli ludzie. Światła z ulicy wpadały przez okna, mogłem nieco lepiej dostrzec meble stojące pod ścianą: stara kanapa, jak zamkowe, krzesło, szafa i czarne pudło, które spróbowałbym otworzyć, gdybym był w nieco innej sytuacji.
- Usiądź, jest bardzo wygodna - usłyszałem głos za sobą. Stała w drzwiach, w tym samym czarnym stroju, w którym wcześniej ją widziałem.
- Sarah.
- Wolałabym pani Winchester, ale jeśli już musimy, dobrze, niech będzie Sarah. Mówiłam, żebyś usiadł - posłuchałem jej i wskoczyłem na mebel.
- Więc jednak tutaj dotarłeś. - Pokiwałem łbem. -  To dobrze. Wątpiłam.
- Ja nie. Masz wielki dom.
- Moja duma - Uśmiechnęła się. - Projektowałam go większą część życia. Czterdzieści lat. - Położyła rękę na jednej ze ścian. - Nie jesteśmy tutaj sami.
- Wiem, widziałem ludzi…
- Nie mówię o ludziach - prychnęła. - Wszędzie w tym domu są duchy. W większości nie są tyle silna, by ci się ukazać. Myślę, że większość czasu będą poruszać meblami, nie powinieneś się tym szczególnie przejmować. Nie zrobią ci raczej krzywdę, ale na twoim miejscu liczyłabym, że nie zostaniesz szybko zaakceptowany. To w końcu ich dom.
Jeżeli pójdziesz do piwnicy pewnie uda ci się zobaczyć Clyde’a, Clara najczęściej siedzi na werandzie, a Gerard preferuje klatki schodowe. Jest ich znacznie więcej, ale nawet ja nie nauczyłam się wszystkich imion.
Ludzie zwiedzają go za dnia, więc musisz nauczyć się poruszać tak, by cię nie znaleźli. Zawsze chodzą tymi samymi trasami, więc są pokoje, do których nie zaglądają. W sumie jest tutaj ponad sto sześćdziesiąt pomieszczeń, będziesz musiał nauczyć się tu odnajdywać. Niektóre drzwi i schody prowadzą do nikąd, tak samo korytarze. Pomogę ci z tym nieco, nie potrzebuję, żebyś był wysłany do schroniska. Ten dom to labirynt, ale nie wszystkie pokoje są równie istotne.
Widzisz, tutaj mogę się z tobą porozumiewać, ale nie wszystkie miejsca mają taką samą moc. Mówiłam ci o Clydzie, jego miejscem jest piwnica, moim sypialnia, tam najłatwiej jest mi się prezentować jako cała postać. Są jeszcze trzy miejsca, które niestety turyści lubią. Czapka Wiedźmy, gdzie teraz jesteśmy, Błękitn Pokój i Strych. Duchy tam są aktywne, masz nie wchodzić tam początkowo beze mnie, rozumiesz? Dopóki cię nie polubią mogą być bardzo nieprzyjemni, więc lepiej nie dawać im więcej siły. Zrozumiałeś wszystko?
- Tak.
- Trzeba będzie  znaleźć sposób, żebyś miał dostęp do jedzenia i nie musiał za każdym razem wychodzić na miasto. Masz mi być bezwzględnie posłuszny i…
- Nie.
- Co?
- Będę wykonywał polecenia, nie będę narzekał, ale… - zawahałem się. - Raz obiecałem bezwzględne posłuszeństwo i dlatego teraz jestem w tej sytuacji. Nie bezwzględne, ale nie musisz się martwić, będę jak najlepszym studentem, jakiego kiedykolwiek miałaś, ale…
- Nie musisz dawać mi całego przemówienia - przerwała mi, ale nie wydawała się zdenerwowana, chociaż nie mogłem być pewien co siedzi w tej jej głowie. - Do niczego nie będę cię zmuszać, Solangelo. Teraz na pewno jesteś zmęczony, chodź. Będziesz musiał przyzwyczaić się do zasypiania, przy dźwiękach kroków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz