Nie zginiemy tak łatwo w świecie. Medycy rozpoznawali magiczne rośliny i nie odnosili obrażeń przy zdobywaniu ich, więc wyglądało na to, że wykorzystujemy swoje możliwości. Gdyby jeszcze tylko zwiadowcy przynieśli te leki z miasta, określiłbym postój jako niezwykle korzystny.
Ponownie przejrzałem nowe okazy. Nieczęsto miałem okazję widzieć je jeszcze świeże, niespreparowane, więc spędzałem dłuższe chwile, ciesząc zielskiem wzrok. Nie była to nawet namiastka prawdziwej sztuki, jednak nie mogłem zaprzeczyć, że czułem satysfakcję. Nie miałem jednak okazji zupełnie oddać się oglądaniu roślin, ponieważ magiczna aura tego miejsca dalej była wyczuwalna w powietrzu i zachęcała, aby sprawdzić, ile jeszcze innych składników uda się zdobyć.
Ruszyłem w stronę, gdzie jakiś czas temu znalazłem rosnące dziko zboże. Nie obejrzałem tamtych okolic zbyt dokładnie, będąc zajętym zbieraniem fiołków i na pewno coś mi umknęło, a nawet jeżeli nie - mogłem stamtąd odbić w las. Teren nie wydawał się być tam trudny, więc liczyłem, że jego eksplorację ukończę szybciej niż nastąpi wieczór. Wolałem nie działać po zmroku.
Zgodnie ze swoimi planami wyruszyłem, początkowo idąc tuż przy brzegu jeziora, a później zwracając się w stronę zbóż. Zacząłem odgarniać nieprzystosowane do tych warunków plony. Kilka z nich miało ziarna na kłosach, jednak ich liczba była niewielka. Z trudem udałoby się zdobyć mąkę na przygotowanie podpłomyka.
W pewnym momencie kątem oka wyłapałem ruch przy brzegu zbiornika wodnego. Skupiłem na nim swoją uwagę, aby zauważyć, że mam okazję obserwować zielono-brązowego węża. Nie czułem się zagrożony, więc pozwoliłem, aby ten przemieścił się przez brzeg, nie wchodząc jednak pomiędzy zboże. Nie byłem zbyt utalentowany w ocenianiu gatunków tych istot. Nie przypominał mi jednak trującej żmii, więc byłem spokojny. Zaciekawiło mnie, dlaczego postanowił ruszyć w stronę lasu. Tamta okolica nie zapowiadała się być wygodna dla węży, a skoro był przyzwoitym pływakiem, jego gatunek mógł żerować w jeziorze. Uznałem, że skoro i sam szedłbym w tamtą stronę, a gad przemieszczał się nawet sprawnie, udam się jego śladem. Rozdzielimy się, kiedy zaciekawi mnie coś innego.
Mimo naiwności swojego pomysłu, nie czułem, aby moja decyzja była specjalnie zła. Wąż definitywnie zmierzał w jakąś stronę w niemalże prostej linii, chociaż teren wokół się wznosił, i nie zachowywał się, jakby przerażała go obecność kroczącego niedaleko większego drapieżnika. Jakiś czas potem dosłyszałem obok siebie inny szelest i ujrzałem innego beznogiego gada. Również pełznął do jakiegoś punktu. W myślach już szukałem tłumaczenia tego zachowania, kiedy niespodziewanie dotarło do moich uszu kilka głośnych syków. Zauważone przeze mnie już wcześniej węże podzieliły go i odwróciły się szybkim ruchem w moją stronę, rozwierając paszcze i rzucając się w moim kierunku.
"Czyli gdzieś w okolicy jest dętobierz!", pomyślałem, uciekając. Wspomniana przeze mnie roślina miała właściwości magiczne i charakteryzowała się wydzielaniem przywabiających węże związków. Podwyższały też znacząco ich poziom agresji, więc w momencie mojego zbytniego zbliżenia się do rośliny, mój wężowy przewodnik wyczuł feromony, jakie wpłynęły na rodzaj jego transu.
Ostatecznie udało mi się dostać na odległość, jaka zagwarantowała mi względne bezpieczeństwo. Nie chciałem jednak tak długo jej utrzymywać, kiedy moją rolą było zebranie rośliny. Walka z kilkudziesięcioma albo może nawet kilkuset wężami, z czego na pewno część była jadowita, nie wydawała mi się być najlepszą perspektywą. Wiedziałem też, że odstraszenie ich nie byłoby możliwe. Dodatkowo świadomy byłem, że po zebraniu składnika, jeszcze przez dłuższy czas otępiające te gady związki będą wydzielane i szykuje się pościg.
Postanowiłem obejrzeć okolicę i zobaczyć, czy daje mi jakieś możliwości. Wznosiła się wyraźnie i miała dosyć ubogie runo leśne. Złapałem w pysk jakąś złamaną gałąź i przez chwilę ważyłem ją. Uderzenie nią prosto w wijącą się masę mogłoby skończyć się nieciekawie, więc porzuciłem ten pomysł. Udałem się w wyższe partie okolicy, a w głowie zacząłem kreować pewien zamysł. Przypomniałem sobie, jak wcześniej znalazłem się w miejscu, gdzie topniał śnieg i szerokimi, a jednak pozbawionymi niszczycielskiej mocy strugami, obmywał okolicę. Jego temperatura wydawała się być bliska zeru. W kontakcie z czymś takim gady mogłyby zdrętwieć i nie być w stanie mi zagrozić, a z drugiej strony nie musiałbym robić im właściwej krzywdy. Sam dętobierz powinien wytrzymać przez dłuższą chwilę takie warunki. Podsumowując - powinienem skierować jakiś strumień w stronę rośliny. Nie brzmiało to na zbyt trudny plan, więc zabrałem się do wspinania. Ta część okolicy była zacieniona, więc miałem jeszcze większą szansę na to, że znajdę dopiero co topniejący śnieg. Zajęło mi może półgodziny, abym namierzył takie miejsce. Następnie pozostało mi poszukać sposobu, w jaki zmieniłbym na jakiś czas bieg wody. Wykorzystałem obecne już wokół elementy przyrody, a odrobina szczęścia sprawiła, że bez większych problemów. Znalazłem długi fragment odpadłej kory z pewnie chorego drzewa i zaklinowałem go między skałami, pomiędzy którymi przepływała większość wody i umieściłem za nim trochę kamieni, które dodatkowo sklepiłem niewypłukaną glebą. Wiedziałem, że ta konstrukcja nie przetrwa zbyt długo, ale na czas wystarczający, aby część zimnej wody spłynęła innymi ścieżkami. W tym tą, która prowadziła do zbiorowiska węży. Udałem się tam w drogę, cały czas obserwując przepływający obok mnie strumień. Po pewnym czasie już byłem na miejscu, teraz już dzierżąc kij, jakbym miał pokonać jakieś pojedyncze niedobitki. Szczęśliwie dla mnie jednak nie okazał się być potrzebny. Gady były ospałe i nawet jeżeli starały się odwracać w moją stronę głowy, nie miały siły, aby mnie zaatakować. Finalnie znalazłem się już tuż przy dętobierzu, wokół którego gęsto ułożyły się węże. Delikatnie odsunąłem kilka z nich i przyjrzałem się roślinie. Mimo płynącej wokół zimnej wody, dalej utrzymywała się w korzystnej dla mnie kondycji. Miała łodygę o miedzianym zabarwieniu i bardzo grube, napęczniałe miąższem liście. Kwiatów brak, jednak nie były potrzebne. Zebrałem składnik, umieściłem go w jednej z buteleczek po lekach, a następnie oddzielnie zwinąłem długie i dłuższej mierze zewnętrzne korzenie, oblekające okoliczny teren. Już wcześniej było mi nieprzyjemnie, zważając na temperaturę, w jakiej musiałem pracować, jednak kopiąc w okolicy, miałem jeszcze więcej kontaktu z zimnem. Po kilku minutach byłem już gotowy, aby powrócić do obozu - tym bardziej, że odnosiłem wrażenie, że wody wokół jest coraz mniej, co oznaczało, że węże za jakiś czas powrócą do swojego normalnego trybu życia. Wolałem już być w pewnej odległości, zanim się rozbudzą. Może i roślina była już schowana, ale sam mogłem mieć przez jakiś czas skłonności do przywabiania tych gadów i nie byłem pewien, czy nawet porządna kąpiel pozwoliłaby mi je porządnie zmyć. Kichnąłem jeszcze tylko i udałem się w drogę powrotną.
Medyku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz