3.15.2020

Od Pergilmesa cd. Vincenta - Grupa II

Nowy pies akurat, gdy zostaliśmy w piątkę i w lesie czaiło się nieznane. Świetnie. Nie było to wcale podejrzane czy niepokojące. Ani, kurwa, trochę. Pytanie było, co niby mieliśmy zrobić? Zignorować psa? Nie dało się, zwłaszcza, jeśli to co mówił było prawdziwe. Nie byłem może najlepszym tropicielem, ale moje psy potrafiłbym rozpoznać, a woń wilków, które napadły RD, też wryła mi się w pamięć. Jednocześnie, to byłaby aż zbyt idealna sytuacja na pułapkę, żeby wejść w nią samemu.
- Pergilmes - skinąłem na niego. - Bill, chodź ze mną - powiedziałem do samca. Nie żebym nie ufał pozostałym, ale Bill był wcześniej dowódcą wojsk z jakiegoś powodu, z nim czułbym się najbezpieczniej. Samiec kiwnął łbem.
- Więc, gdzie podziała się reszta waszej sfory? - zapytał uprzejmie.
- W lesie - odpowiedziałem. - Mają swoje zajęcia. - zerknąłem na psa.
Cholernie wysoki, wszyscy musieli być tacy znowu wyrośnięci. Był raczej dobrze zbudowany, nie miał żadnych widocznych urazów, nie kulał. Przydałby się nam na dłużej, teraz było dobrze, ale gorsze czasy mogły szybko przyjść i znowu wszystko zjebać. Zwiadowców mieliśmy wystarczająco dużo, ale kolejni myśliwi lub strażnicy byliby przydatni.
- Jak długo nas tropiłeś? - zapytałem.
- Kilka dni - logiczne było, że zostawialiśmy zapach. Byliśmy bandą psów, która przedzierała się w raczej dość zbitej grupie, ale staraliśmy się zostawiać jak najmniej śladów. Szansa, że jakiś wilk postanowił tropić nas aż do tego momentu była minimalna, ale ja nigdy nie byłem najbardziej racjonalnym psem, jeżeli chodzi o takie rzeczy. Paranoja jeszcze nikogo nie zabiła. Chyba.
- Jeszcze kawałek - powiedział, gdy szliśmy w milczeniu przez krzewy. Bill nie wydawał się za bardzo zaniepokojony, więc zmusiłem się do rozluźnienia. Ja co prawda liczyłem się, jak pół psa i to takiego marnego, ale na Vincencie nie wyczuwałem nic, poza jego własną wonią. Przestań szukać spisku Pergilmes.
Kiedy samiec podprowadził nas pod pędy, zbliżyłem nos do krwi.
- Nikt z naszych - powiedziałem bardziej do Billa niż Vincenta. - I raczej nie wilk.
- To co?
- Nie wiem. Inni też szukają, może przekażą nam jakieś informacje. - Spojrzałem na naszego nowego… znajomego. - Z której strony przyszedłeś?
- Południa.
- I nie czułeś nic niezwykłego.
- Najwyraźniej tylko was.
- Dobra. Bill, może… - Wtedy coś zadźwięczało za nami. Byliśmy w lesie, ciągle coś przedzierało się przez krzaki lub próbowało przedostać pomiędzy gałęziami, ale i tak odwróciłem się. To miejsce przypominało wielki, naturalny żywopłot.
- Pergilmes?
- Zobaczę tylko co to.
- Pewnie nic. - Przewróciłem oczami, ale nic nie powiedziałem. Głupota, ale to tylko parę metrów. Kiedy odgarnąłem pierwsze gałęzie łapą, spodziewałem się zobaczyć jakiegoś zajączka, na którego ewentualnie mógłbym się rzucić i przynieść na obiad. Usłyszałem warknięcie, nawet nie z tego miejsca, tylko gdzieś przede mną. Bardziej niż przestraszyć, zaskoczyło mnie to. Przekrzywiłem łeb jak idiota i nie ruszyłem się z miejsca, ale cokolwiek siedziało w krzakach przede mną już jak najbardziej.
 Rzuciło się do biegu, przedzierając się przez liście i gałęzie.
- Kurwa - warknąłem. Nie próbowałem nawet przedostawać się przez ten buk, cyprys czy cokolwiek tu rosło, więc musiałem je ominąć. Zanim ominąłem liściaste cholerstwo, kundle czy cokolwiek to było, już zniknęły. - Kurwa mać.
- Widziałeś je? - zapytał Vincent.
- Pewnie, że nie - prychnąłem. - To byłoby za proste. Vincent, chodź jeżeli chcesz się przydać. - Najwyżej robię błąd i mnie dźgnie kijem, trudno, byłem zirytowany. - Bill, rób co chcesz.


Moi strażnicy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz