3.10.2020

Od Marsa cd. Bonnie - Grupa III

Nareszcie jakieś konkrety – pomyślałem zadowolony, kiedy dowiedziałem się, że my, zwiadowcy, mamy udać się do ludzkiej osady, która znajdowała się niedaleko naszego postoju. W końcu coś się działo i można będzie robić coś więcej poza wiecznym szukaniu bezpiecznego miejsca dla postoju sfory lub szukaniu niebezpieczeństwa, które chciało nas podejść od każdej strony. W końcu mieliśmy jakiś konkretny cel, konkretną misję która, choć chwilę mnie podniosła na duchu i odpędziła ponure myśli.
Niestety chwila ta nie trwała długo, a zły humor znów mnie dopadł. Podróż mnie nudziła, a mróz zaczął coraz bardziej doskwierać. Mimo ciągłego marszu moje łapy były sztywne, ledwo je czułem. Ludzka wioska znajdowała się nie tak blisko, jak z góry założyłem, a raczej jak zapewniała nas Brooklyn.
W którymś momencie wędrówki, wszyscy stanęliśmy, gdy jednocześnie każde z nas poczuło zapach padliny. Na pewno nie było to jakieś małe, rozkładające się ciało. Jego smród unosił się w powietrzu, zastępując zapach śniegu, wilgoci i zimna. Większość zmarszczyła nosy, nie mogąc znieść zapachu padliny.
— Nie było go tu ostatnio — pierwsza odezwała się Brooklyn.
— Chyba nie mamy zwalniać tempa, tylko dlatego, że w okolicy jest trup? — to była Beatrycze — wysunęła się z linii.
— Padło samo albo w okolicy był lub jest jakiś drapieżnik — wtrąciła Eau.
Nie rozumiałem ich toku myślenia. Nie chciałem żadnego stopu spowodowanego jakimś martwym cielskiem w okolicy. Chciałem dojść na miejsce i mieć to już z głowy. To wszystko dłużyło mi się jak cholera, a panująca pogoda nie polepszała mojego samopoczucia.
— Może dwóch zwiadowców to sprawdzi, a później dogoni resztę? — zaproponowała Bonnie. — Od razu dodam, że zgłaszam się na ochotnika.
Nie podobała mi się wizja, że za chwilę znowu będziemy się ociągać w stronę domostwa ludzi. Zbadanie sprawy padliny wydawało mi się bardziej kuszące, niż żmudny marsz w wysokim śniegu, o który szorowałem brzuch. 
Nie zastanawiając się dłużej nad moją decyzją, wystąpiłem odważnie z szeregu psów.
— Ja również przyjrzałbym się temu z bliska — oznajmiłem.
Brooklyn spojrzała raz na Bonnie raz na mnie, po czym oznajmiła:
— Dobrze. My ruszamy dalej — zwróciła się do reszty zwiadowców, po czym spojrzała na nas. — Wy natomiast pospieszcie się. Nie będę zwalniać tempa sfory ze względu na was.
— Rozumiemy — głos przejęła Bonnie. — Szybko zbadamy sprawę, prawda Mars? 
Kiwnąłem tylko potwierdzająco łbem, nie mając nic do dodania.
Brooklyn odwróciła się i poszła naprzód grupy. Nie czekaliśmy na pożegnanie. Wkrótce znowu mieliśmy ich zobaczyć. 
— Sprawdźmy, co to za padlina. — Bonnie machnęła ogonem z podekscytowania. Nie widziałem jeszcze nikogo tak ciekawego na myśl o zobaczeniu padliny. 
Bonnie poszła przodem, a ja ruszyłem za nią, jednak dotrzymując jej kroku. Przemierzaliśmy gruby śnieg, a im bliżej znajdowaliśmy się trupa, tym bardziej jego smród się nasilał. Zapach zaprowadził nas na łąkę, która nie znajdowała się daleko od naszego szlaku. Martwa trawa znacznie wystawała spod śniegu, dlatego nie od razu udało nam się rozpoznać, czym jest padlina. Gdy Bonnie rozsunęła źdźbła trawy, kruki, pożywiające się padliną, poderwały się do lotu, trzepocząc skrzydłami i głośno kracząc.
Zobaczyliśmy wielkie cielsko niedźwiedzia brunatnego. Pozbawiony był łba. Niecodzienny widok. Wokół unosił się zapach ludzi, ale był on stary, mimo świeżej padliny. To zapewne oni stali za zabiciem niedźwiedzia. Śnieg był splamiony zaschniętą krwią. Wokół cielska zobaczyłem też odciski butów i łap ptaków. 
— Sprawka ludzi — odezwałem się, gdy podeszliśmy bliżej. Przyjrzałem się miejscu, gdzie powinna być głowa, a w której widać było wnętrzności. Część z nich wydziobały ptaki, które wylądowały na gałęziach pobliskich drzew i przyglądały się nam z bezpiecznej odległości. — Tylko po co obcinać mu głowę? Nie rozumiem.
— Ludzie odcinają głowy upolowanym przez nich zwierzętom i zabierają je ze sobą. Głowy te są dla nich jak trofeum. Wypychają je watą i wieszają na ścianach. Im bardziej zwierzę jest niebezpieczne, tym lepiej — wyjaśniła Bonnie. Zaskoczyła mnie swoją wiedzą. Lubiłem dowiadywać się nowych rzeczy, zwłaszcza o ludziach. Bonnie, widząc moje zainteresowanie, wskazała łapą pusty kark zwierzęcia. — Zobacz, obcięli ją naprawdę starannie. Mieli wprawę.
— Fakt. — Pojebane typy. — Raczej nie zabili go, odrąbując mu łeb, prawda? Zbyt ładne ślady obcięcia zostawili. 
— Pewnie go zastrzelili. Przez jego grubą sierść nie widać śladów po nabojach, ale na pewno gdzieś tam są.
Podszedłem bliżej i przyjrzałem się niedźwiedziowi. Leżał brzuchem na ziemi. Wdrapałem się na jego grzbiet i choć śmierdziało straszliwie, zacząłem szukać łapami śladów po nabojach. Znalazłem dwie rany, w okolicach serca. Jedna być może była nie wypałem, a druga trafiła idealnie w serce. To wystarczyło, aby go zabić.
— Masz rację — zszedłem z grzbietu. — Są dwa ślady po strzałach w okolicy serca. Jedna musiało w nie trafić. 
Nie wiedziałem, czy nie wdrapała się na grzbiet, bo po prostu nie chciała, czy zdawała sobie sprawę z tego, że oboje nie zmieścilibyśmy się na grzbiecie niedźwiedzia.
Chwilę przyglądaliśmy się padlinie, wsłuchując się w krzyki kruków, które patrzyły na nas zniecierpliwione.
— Wracajmy. Dowiedzieliśmy się wszystkiego, czego chcieliśmy. Dajmy im zjeść.
Bonnie przystała na moją propozycję i razem udaliśmy się z powrotem do zwiadowców. Brooklyn czekała na nasz raport.

Zwiadowco? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz