Pokiwałem łbem na słowa Presta i spojrzałem na inne psy. Chciałem wiedzieć, gdzie będą się wybierać. Nie było sensu łazić tam, gdzie oni, przecież i tak nie byłbym pierwszy i co najwyżej zbierałbym po nich korzonki, a trzeba było się do czegoś przydać. Plus potrzebowałem znaleźć drogę, po której nie trzeba było się wspinać, a niestety nie było ich zbyt wiele. Znaleźli miejsce na postój, z którego ledwo mogłem się wydostać, ale przy odpowiedniej upartości udało mi się odnaleźć przejście, którego nikt nie postanowił użyć.
Znalazłem bardzo wąską trasę, która wiodła pod wodospadem, może Miss Clarice z Prestem by się zmieścili, ale nie reszta. Było ślisko i musiałem stąpać bardzo wolno na moich sztywnych łapach, a zimna woda i tak spadała mi na łeb. Wpadnięcie nie było problemem, brzeg po drugiej stronie był niski, dałbym radę wyjść, ale naprawdę nie miałem ochoty zamarzać przez następne ileśnaście godzin.
Szczypiorek, fiołki, bluszcz, wrotczyk, perz, no i oczywiście jeszcze były dodatkowe słówka po tych nazwach, ale to nieistotne. Wiedziałem jak wyglądały i że działały. Problem pierwszy, gdzie znaleźć szczypiorek? Nie miałem pojęcia. Powinien rosnąć na polach ludzkich, których tutaj nigdzie nie było. Fiołki potrzebowały słońca, więc musiałbym znaleźć jakąś ładniutką łączkę. Bluszczu nigdy nie widziałem w środku zimy, a nawet jeśli, to miałbym problem z zerwaniem go. Zostaje wrotczyk i perz, czyli małe i żółte oraz trawa. Druga opcja mogła być wbrew pozorom nawet trudniejsza. Oprócz faktu, że byliśmy w lesie, więc niekoniecznie idealnym środkowisku do rośnięcia zielska, to łatwo było pomylić je ze zwyczajnym trawskiem. Zwyczajne trawsko nie było nam potrzebne i z pewnością nie będzie specjalnie doceniane.
Przeszedłem niemalże suchą łapą na drugą stronę jeziora i zacząłem podróż między drzewami. Prest mówił, żeby postarać się zapamiętać co mijamy, dobrze. Mech. Mech. Krzak o okrągłych liściach, którego nie potrafiłem nazwać, niezbyt przydane rośliny. Uznawałem, że gdzieś coś znaleźć muszę, chociaż wolałbym to zrobić bez specjalnego oddalania się. W odpowiednich warunkach, czyli bez przedzierania się przez śnieg do brzucha, na płasko i bez większych przeszkód, mogłem sobie powoli truptać, ale jednak wolałbym, żeby nie zastała mnie noc w lesie. Zimno, ponuro i niebezpiecznie. Vergil byłby niezadowolony z takiego stanu rzeczy, a chociaż zazwyczaj starałem się zrobić wszystko, by doprowadzić go do niezadowolenia, to teraz musiałem służyć za rozsądek za nas obu.
Oczywiście pierwsze na co wpadłem, to bluszcz. Czemu tu był? Nie wiedziałem, to nie jego pora i nieodpowiednie miejsce, prawie pozbawione słońca, ale może globalne ocieplenie to też zmieniło.
Chwyciłem zębami za najniższe pnącze i pociągnąłem. Nic. Spróbowałem zaprzeć się swoimi słabymi łapami, ale to niewiele mi dało. No dobra, inaczej.
Nie umiałem skakać. Albo inaczej, teoretycznie mogłem, w praktyce to wyglądało jak pierwsze podskoki przerażonego szczeniaka, ale musiałem jakoś to przeżyć. Ukucnąłem na drżących kończynach i spróbowałem się wybić. Parę centymetrów i spowodowało ból w kolanach, ale udało mi się złapać bluszcz między zęby. I obić samego siebie o pień drzewa. Nieistotne. Spróbowałem pociągnąć go jeszcze mocniej w dół, żeby waga zrobiła swoje.
Udało mi się oberwać porządne pięćdziesiąt centymetrów rośliny, ale to ciągle było trochę mało. Rozejrzałem się wokoło. W gruncie rzeczy miałem już sznur.
Sięgnąłem po patyk, leżący na ziemi. Jest już początek, potrzebowałem jeszcze haka, we do tego patyczek mi się nie przyda. Odszedłem kawałek, by znaleźć coś odpowiedniego. Haczyk. Haczyk...
Z ziemi wystawał korzeń krzaka, na tyle wąski, że udało mi się go przegryźć. Możecie idealny, ale po związaniu go bluszczem z patykiem służył za bardzo dobre przedłużenie łapy. Musiałem raz poprawić wiązanie, ale poza tym narzędzie służyło mi dobrze i wróciłem do Presta ze sporą garścią wijącego się zielska.
Kolejny medyku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz