3.20.2020

Od Prestiana cd. Miss Clarice - Grupa I

  Przyjrzałem się zebranym przez medyków roślinom. Pięć rodzajów normalnych oraz jedna magiczna - nawet przystępny wynik. Jeszcze tylko upewniłem się, że są odpowiednio ułożone, a woda dalej jeszcze ściekająca z togroćca nie ma szansy na wejście w kontakt z innymi znaleziskami, a następnie postanowiłem ponownie udać się na poszukiwania. Nie obrałem szczególnie trudnej ścieżki. Po prostu udałem się w las. Spędziłem dłużący się czas bezskutecznie rozglądając się za czymś bardziej przydatnym - w braku interesujących wydarzeń czy myśli, opuszczę opis zmieniającej się okolicy i przejdę do fragmentu mojej eksploracji, kiedy już zatrzymałem się tuż obok niepozornej rośliny, której obecność przerwała monotonię. Szerokie zawinięte liście o ciemnozielonej barwie, zapach dający na myśl mocznik i niewielki pączek o brunatnym kolorze prawie leżący na ziemi, pozwoliły mi zidentyfikować ją jako norteniec i byłem pewny, że może się przydać, abym go ze sobą wziął. W swojej specjalności problemem jednak było to, że zabranie go z marszu zupełnie zaprzepaściłoby ukrytą w nim moc. Według podręcznika magiczne właściwości uaktywniały się dopiero w momencie zakwitnięcia kwiatu, a działo się to tylko w wypadku, kiedy okoliczny grunt nasiąknie krwią. Nie spodziewałem się, aby szanse, że stanie się to samo z siebie w najbliższym czasie, były wystarczające, więc zdecydowałem się udać na polowanie. Dla korzyści nauki, oczywiście.
  Założyłem, że moja ofiara powinna być większa niż przebiegająca pod łapami jaszczurka, a mniejsza niż dzik, ale to już ze względów na moje własne ograniczenia. Przypomniałem sobie, jak wygląda procedura zdobywania pożywienia, a w następnych krokach postarałem się wprowadzić ją w życie. Zdecydowałem się na tropienie wiatrem dolnym, po czym skupiając się na odpowiednim katalogowaniu woni, ruszyłem przed siebie. Pokryta roślinnością okolica sprzyjała obecności zwierzyny, więc wkrótce już wyczułem obecność kilku różnych istot. Nie chciałem za bardzo się oddalać od norteńca, więc udałem się za najbliższą z nich. Dawno nie polowałem, co niosło za sobą całkiem dużo różnych skutków - nie byłem w stanie dokładnie określić, czym zapowiada się być moja ofiara oraz chwilę mi zajęło, zanim wpadłem na fakt, że ciche pobrzękiwanie przedmiotów w mojej torbie może dać stworzeniu zbyt duże fory. Nie chciałem jednak odkładać ich nigdzie, więc poświęciłem chwilę, aby możliwie ułożyć je w środku w sposób, który jak najbardziej ograniczyłby ich mobilność. Po upewnieniu się, że małe wstrząsy mnie nie zdradzą, kontynuowałem tropienie. Wkrótce zacząłem odnajdywać bardziej materialne ślady wcześniejszej obecności. Odbicia pazurów na glebie oraz krzaki ogołocone z owoców. Podążałem za jakimś średniej wielkości ptakiem. Niedługo po tym zauważeniu, udało mi się wyczuć, że jestem już w bezpośredniej bliskości stworzenia. Pochyliłem ciało i zacząłem się skradać, przypominając sobie czasy, kiedy miałem szanse regularnie trenować. Pogłębiłem swój oddech i ruszyłem w stronę, gdzie znajdowała się moja przyszła ofiara. Moim oczom ukazała się rdzawa samica cietrzewia, żywiąca się owocami jałowca. Była samotnie. Czy one są zwykle takie? Nie byłem pewien ani nie miałem okazji nad tym pomyśleć, ponieważ już w następnej chwili ruszyłem możliwie szybko do przodu. Ptak nie zdążył jeszcze tylko uderzyć mnie skrzydłem po pysku, zanim przerwałem jego rdzeń kręgowy. Mimo wszystko nie chciałem, aby zbyt długo cierpiał.
  Okoliczny las zupełnie ucichł. Dyszałem lekko. Nie chciałem, aby truchło się wykrwawiało już w moim pysku, więc ruszyłem w drogę do magicznej rośliny bez wgryzania się w ciało. Droga do norteńca odbyła się bez zakłóceń. Na miejscu zabrałem się do pracy bliższej mojemu stanowisku.
  Początkowo jedynie skwapliwie otwierałem tętnice i żyły cietrzewia, przypominając sobie wygląd ptasiego układu krwionośnego. Później dostałem się do serca. Organ jeszcze nie zwrócił uwagi na nieżycie organizmu i kontynuował cykl skurczów. Przegryzłem worki powietrzne i wyrwałem przegrodę, aby resztki juchy z obu komór mogły się już zmieszać, skoro roślinie nie robiło różnicy. W dalszej kolejności zabrałem się do skwapliwego wyżymania tkanek.
  Przekopałem okoliczną ziemię, a wkrótce mogłem ujrzeć efekty swoich działań. Norteniec zareagował; łodyżka wyprostowała się nieznacznie, liście powoli rozwijały się, a korzenie przyjęły ciemnoczerwoną barwę. Brakowało jeszcze tylko, aby nastąpił prędki zakwit. Pączek jednak pozostawał w stanie, w jakim go wcześniej zastałem. Dałem mu jeszcze chwilę w czasie której spożyłem resztki cietrzewia. Dalej jednak nie widziałem żadnych zapowiedzi rozwoju ze strony kwiatu. Spróbowałem zachęcić go do wzrostu, lekko ocierając korzenie moją zlepioną krwią sierścią na łapach, jednak nie wywołało to żadnych efektów. Odstąpiłem od norteńca i zacząłem myśleć nad możliwym powodem braku rozwoju części, którą potrzebowałem zebrać. Wydawało mi się, że spełniłem już wszystkie warunki.
  Przez myśl przeszła mi stereotypowa wizja zdobywania krwi w podobnych przypadkach. Główny bohater zwykle wyciąga wewnętrzną część dłoni i ją nacina. Nigdy nie potrafiłem rozumieć, dlaczego ludzie akurat obrali tę część ciała. Nie dość, że łatwo mogli później zanieczyścić ranę, ujmując różne przedmioty, to jeszcze ilość zakończeń nerwowych w tej okolicy sprawiała im niepotrzebny ból.
  A gdyby spróbować dać roślinie odrobinę innej krwi? 
  Obecnie, kiedy byłem niemalże cały przykryty juchą, polowanie nie byłoby zbyt udane. Postanowiłem więc skorzystać z tej, którą miałem w sobie. Usiadłem i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie skorzystać z użytego ostatnio fragmentu butelki, który tak sprawnie ciął ciało, jednak zrezygnowałem z tego, ponieważ nie zdążyłem uprzednio wyczyścić jego krawędzi z resztek wrotyczy i nie chciałem ponownie skończyć z mrowieniem. Zamiast tego mniej lub bardziej sensownie, złapałem za leżący niedaleko dziób cietrzewia, odgarnąłem łapą futro i przejechałem sobie nim po udzie. Kilka kropel mojej krwi zatrzymało się na dziobie, a następnie odwróciłem się i spróbowałem umieścić je przy korzeniach norteńca. Za pierwszym razem się nie udało, ponieważ spadły jeszcze na mnie, więc sięgnąłem ponownie do rany i tym razem już dałem radę. Roślina widocznie przyjęła nową dawkę juchy, ponieważ zaraz ujrzałem, jak pączek rozchyla się, ukazując kremowy kielich i brunatne części wewnętrznych płatków. Pozostało mi już tylko zebrać norteniec, pochować kości ptaka, a następnie powrócić do obozu, uprzednio jeszcze tylko się obmywając w jeziorze, aby przypadkiem mój ślad nie zaprowadził żadnego drapieżnika na miejsce postoju.
  Po upewnieniu się, że w większości jucha jest zmyta, wyszedłem z wody. Nie chciałem w niej zbyt długo siedzieć. Podniosłem wcześniej odłożoną na brzeg torbę, po czym udałem się do obozu. Zauważyłem tam kilka psich sylwetek, które wraz ze zbliżaniem się rozpoznałem, jako grupę medyków. Niewyraźna strużka dymu unosiła się w powietrzu przy jednej z nich. Do moich uszu zaczęły docierać pierwsze odgłosy dialogu. Odłożyłem norteniec obok psów. 

Medyku? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz