3.31.2020

Od Vincenta do Bonnie

Przed nocną zmianą postanowiłem przespacerować się na pobliską polanę. Korzystając z delikatnego, acz zdecydowanego południowego słońca, wygrzewałem się na ogromnym kamieniu. Skała stała przy rzece, więc mój pysk owiewał chłodny wietrzyk, ot, dla kontrastu. W tej pozycji czułem się jak jaszczurka, które coraz częściej można było zaobserwować tu i ówdzie. Było mi bardzo przyjemnie, trzeba też dodać, że czułem się na tyle bezpiecznie, aby posunąć się do, jak dla mnie, bardzo nieodpowiedzialnego kroku, jakim było zmrużenie oczu. Kto również ma problemy ze snem, lub nocne warty, wie, że nie sypiam zbyt dobrze. Dlatego mój organizm stara się odbijać to sobie w mniej, lub bardziej odpowiednich momentach.
Walcząc ze znużeniem, od niechcenia obracałem w prawej łapie złoty kompas, który zazwyczaj nosiłem na szyi. Przedmiot chował się w moim gęstym futrze, dzięki czemu mało kto wiedział o jego istnieniu. Poprawka, w obecnej sforze tej wiedzy nie posiadał absolutnie nikt.
Trzeba zaznaczyć, iż miałem go tylko ze względów sentymentalnych. To była jedyna rzecz, jaka pozostała mi po dawnym życiu. I choć bardzo chciałem nie mieć nic wspólnego z przeszłością, nie mogłem się go pozbyć. Tak samo jak nie mogłem po prostu wymazać ostatnich pięciu lat swojego życia, to było niemożliwe. W zamian, przywiązałem się do nosidełka i całą niechęć do niego zamieniłem w pewien rodzaj sympatii, o ile można nazwać tak uczucie do rzeczy. To maleństwo przypominało mi o tym, że wszystko, nawet najgorsza burza, nawet seria sztormów kiedyś się kończy i zza chmur wychodzi słońce. Nie chciałem się ranić, ani łudzić, ale w głębi ducha miałem nadzieję, że Dog's Republic chociaż chwilowo okaże się być moim bezchmurnym niebem. Choć nie nastawiałem się zbytnio, wszak do tej pory wystarczało mi nawet takie zachmurzone. Cały sekret polegał na tym, aby pamiętać, że to słońce gdzieś tam jest. Toteż trzeba w nie wierzyć, czy się je widzi, czy też nie. Wtedy można żyć nadzieją, że ukaże się, kładąc kres wszelkim niepowodzeniom.
Wracając do samej istoty kompasu, szczerze mówiąc, niezbyt wiedziałem jak go obsługiwać. Z resztą, umiejętność tę uważałem za kompletnie nieprzydatną, w końcu gdyby było inaczej, już dawno bym ją posiadł.
Moje zmęczenie musiało sięgnąć zenitu, szum wody i optymalna temperatura mogły, i były współwinne temu, co za chwilę miało się wydarzyć. Nie wiem kiedy, zupełnie odleciałem.

***
Obudziły mnie bezwstydne krople wody, które wiatr rozbił o mój nos. Jej chłód skutecznie przegonił resztki snu z moich powiek, a ja jak poparzony poderwałem głowę do góry, rozglądając się dookoła. Przekląłem w myślach siebie i cały świat, co za nieodpowiedzialność! Szczyt głupoty! Kto to widział! Żeby ucinać sobie drzemkę z dala od sfory! I to jeszcze przed zaplanowaną wartą!
Słońce zdążyło już schować się za horyzontem. Zmierzchało, świat spowiły purpurowo-pomarańczowe barwy. Podniosłem się na cztery łapy i przejrzałem w odbiciu. Na widok swojego zaspanego pyska pomyślałem: Idiota.
Otrzepałem się pospiesznie i ruszyłem biegiem w stronę zgromadzenia. Sam już nie wiem, czy wydarzyło się to naprawdę, czy to mój nie do końca jeszcze obudzony mózg płatał mi figle, ale kątem oka dostrzegłem ruch w krzakach na skraju polany. Zatrzymałem się na chwilę, z zamiarem uspokojenia samego siebie, ale dosłownie w tym samym momencie z ziemi w tamtej okolicy do lotu poderwał się ptak. Doszedłem do wniosku, że to on poruszył krzewem i nie tracąc więcej czasu, ruszyłem we wcześniej obranym kierunku.
Po kilku minutach dotarłem na miejsce. Idealnie na czas mojej warty. Zmieniłem Billa, który już szukał mnie wzrokiem, wysłuchałem z uwagą jego raportu i w jednej chwili zamarłem. Czułem jak moje serce najpierw staje, aby za chwilę ruszyć z podwójną siłą. W tym samym czasie z głowy i łap odpłynęła mi cała krew, pozostawiając po sobie jedynie wiotkie tkanki. Myślałem, że zemdleję.
Zgubiłem mój kompas.
Jak przez mgłę widziałem odchodzącego Billa. Nie mogłem wrócić do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą smacznie spałem. W końcu byłem już na swoim stanowisku. Przepadło, straciłem swoją jedyną pamiątkę. Najcenniejszą pamiątkę w życiu. Przez co? Przez lekkomyślność i nieuwagę. Zrezygnowany, szurając tylnymi łapami po ziemi, poszedłem zająć swoje miejsce, w którym miałem spędzić najbliższe kilka godzin. Tam runąłem na ziemię niczym kłoda, dziś miałem zamiar polegać jedynie na słuchu. Dawno bowiem nie byłem aż tak zły na siebie.
Pewnie gdybym mógł, zapłakałbym nad sobą. Jednak nawet na to nie miałem teraz siły. Ten kompas to była moja jedyna własność. Jedyna na świecie rzecz, która była wyłącznie moja. A teraz? Przepadła. Przez chwilę nawet żałowałem, że nie poprosiłem Billa o pomoc, ale zaraz pomyślałem, że i tak bym tego nie zrobił. Co gdyby zaczął zadawać zbędne pytania? O nie, nie. Na pewno nie miałem ochoty wdawać się w dyskusje na temat mojego życia. Postanowiłem, że po swojej warcie wrócę w tamto miejsce, a nuż kompas się odnajdzie.
Nie minęło wiele czasu, a do moich uszu dotarły odgłosy czyiś kroków. Musiały należeć do średniej wielkości psa, który zwinnie poruszał się pomiędzy pniami drzew. Podniosłem się do pozycji siedzącej, w tak nieznacznej odległości od sfory mogłem spodziewać się tylko znajomego pyska.
I tym razem się nie pomyliłem, zza gałęzi wyłoniła się suczka w typie border collie. Nie znałem jej imienia, ale z widzenia ją poznałem.
Wstałem, przekrzywiając lekko głowę, w nadziei, że ma mi do przekazania jakieś istotne informacje.
- Cześć - przywitała się ciepło. Odpowiedziałem skinieniem głowy nadal czekając na jakieś konkrety.
- To ty jesteś Vincent? - zmrużyła lekko oczy, jakby chciała wyczytać tę informację z moich myśli.
- Tak - potwierdziłem.
- Zdaje się, że mam coś twojego - najwyraźniej doszukała się w mojej mimice zniecierpliwienia. Wyjęła coś ze swojej torby i ostrożnie podała mi zawiniątko.
Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, sunia trzymała mój kompas na złotym łańcuszku, ten, który jeszcze kilka sekund temu był zaklasyfikowany jako "zaginiony". Wyciągnąłem łapę po niego i od razu założyłem na szyję.
- Dziękuję ci bardzo, em... - zwróciłem się do niej, uśmiechając się lekko. W duchu miałem ochotę zrobić fikołka, tak bardzo się cieszyłem!
- Bonnie.
- Wygląda na to, że uratowałaś mi wieczór, Bonnie. - skwitowałem, przysiadając na ogonie. - Ale... skąd wiedziałaś, że należy do mnie? - dopiero po chwili dotarło do mnie jak głupie było to pytanie, wszak na odwrocie widniał grawerunek z tym imieniem. Jedyną umiejętnością, jaką sunia musiała posiadać, była umiejętność czytania.

[Bonnie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz