To była dziwna historia, ten owczarek niemiecki i tak by nie uwierzył.
Można założyć, że zaczęła się w momencie, kiedy moja mama i mój papa... a może jednak taśma przejedzie do bliższego miejscu akcji czasie. Bzzzzszzzzt! Poczułam dzisiaj potrzebę, aby ruszyć trochę na skraj obozu na łączkę, jaką ostatnio przyuważyłam okiem i tam pohasać sobie trochę z zającami (zaznaczając "z", a nie za nimi. W dużej ewentualności przed nimi). Nie była to długa droga, więc ostatecznie gdybym miała przy sobie zegarek, to nawet ta minutowa wskazówka specjalnie by nie zaszalała. Już wkroczyłam na przestrzeń, słysząc szmer rzeczki i ogółem widząc całe dobro i nadzieję świata, kiedy mój wzrok zatrzymał się na kimś, kto postanowił z niego skorzystać przede mną. Jakiś pies, który dołączył w okolicach słynnego postoju przez wielkie "pe", a jakiego zwali Vincentem, drzemał sobie spokojnie, a ja chciałam się wycofać, aby mu nie przeszkodzić. Pewnie już nawet bym to zrobiła, gdyby nagle niewielki błysk złotka nie przywabił mojego wzroku. Poczułam nagle niczym jakby coś pociągnęło mnie jakimś lassem w tamtą stronę. Dla poetyczności można powiedzieć, że poczułam zew ćmy widzącej lampę w ciepłą letnią noc. Przekradłam się ku niemu, po czym oderwałam jeszcze raz wzrok, aby przyjrzeć się owczarkowi, który pewnie nawet nie wiedział, że ktoś pojawił się w okolicy. Lekki wiatr wiał dla niego niekorzystnie, pozwalając mi pewnym stopniu uniknąć systemu antywłamaniowego. Magnes ponownie pokazał, jaką jestem dla niego szpilką i przymagnetyzował mnie ku przedmiotowi. Wyglądał na kompas, który oprócz posiadania stylu samego w sobie, został przyozdobiony złotym łańcuszkiem. Elegancko. Nachyliłam się jeszcze bliżej. Czy dużo ryzykowałam? Nawet nie wiedziałam, czy cokolwiek. Nieśpiesznie uchwyciłam przydatną błyskotkę i zaczęłam w trybie, jaki porównywalny był do głaskania maleńkiego stworzonka (miziasz delikatnie, chociaż masz ochotę zgnieść je w łapach) zdejmować łańcuszek. Pies współpracował nie budząc się, a może jedynie raz czy dwa próbując zmienić o kilka milimetrów pozycję czy mimowolnym ruchem chcąc odgonić wyimaginowaną natrętną muchę. Po chwili już kompas znajdował się w moich łaskach i niełaskach (ale głównie łaskach). Szczerze nie chciałam go zabierać daleko od właściciela, a jedynie go dokładniej obejrzeć. Naprawdę! Kop satysfakcji wynagrodził mi starania. Przeszłam kilka kroków i położyłam przedmiot przed sobą. Hipnotyzował niczym ten taki zegarek od ludzkiego gościa w fioletowym fraku, a nawet nie musiał się dyndać na boki!
Taka historia nie byłaby historią, gdyby zwrot akcji, jaki uderza w dynamikę! WTEM szast! Mała ruda błyskawica przefrunęła mi przez wizję, rozpoczynając kolejny etap kompasu-sztafety. W takiej nagłości jeszcze przez kilka sekund normalnie gapiłam się w miejsce, gdzie powinno się znaleźć złotko. Dopiero po chwili alarm zabił wojowniczo, a ja wybiłam się na czterech wyprostowanych łapach w powietrze (cicho jednak, aby pan śpioch mógł jeszcze drzemać. Po co go niepokoić). Krzyknęłam bez głosu i ruszyłam w pościg stulecia za tym małym złodziejakiem, który teraz kicał w dal, nawet nie spowolniony drogocennością, a jego rudawy grzbiet śmigał pomiędzy roślinnością. Od razu przełożyłam gałkę na skrzyni biegów na wyższą niż czwarta, co nie było dobrym wyborem, ponieważ te wcześniejsze istnieją nie bez przyczyny. Omal nie zrobiłam fikołka, jednak ostatecznie złapałam równowagę i teraz i ja byłam już w biegu. Czułam niemalże, jak stworzonko chichota pod nosem. Jakimś cudem już znalazło się już po drugiej strony wody, pewnie nawet jeszcze będąc jakimś cudem suche. Ja spróbowałam przeskoczyć rzeczkę i z pewną dumą przyznam, że udało mi się to w 75 (koma!) ośmiu procentach. Chlapnęłam naokoło, a moja pewność, że owczarek już nie drzemie albo przynajmniej nie tak słodko się zwiększyła. Korzystając z patentu żaby, odbiłam się tylnymi łapami od ziemi i nie pozwoliłam, aby mokre, czyli ciężkie futro mnie spowolniło! Znaczy, spowolniło mnie, ale nielegalnie. Chyba. Nie wiem.
Kolejne metry szalejącego pościgu przedłużyły się z kilkunastu do nawet kilkuset w rachubie innej rzeczywistości. Położyłam uszy po sobie, zyskując fory aerodynamiki, a dzięki temu moje statystyki znacząco przechyliły szalę wygranych. Ostatecznie już mój celownik zdiagnozował, że sytuacja pozwala mi na szybki ruch karate, który mógłby zakończyć tę walkę, poprzez wcinanie do środka innej. "En garde!", rzuciłam krótko i niczym głośny ninja skoczyłam ku stworzeniu. To odsunęło się od punktu zero mojej trajektorii i dopadło mnie podczas sekundy, kiedy ponownie namierzałam obecność istoty. Złapało mnie swoimi drobnymi pazurzastymi łapkami i połaskotało wąsikami. Zaśmiałam się urywanie, a niedokończenie wiązało się z trzepnięciem istoty przez mój ogon. To spojrzało się na mnie z niemałym wyrzutem i odpadło. Wykorzystałam moment i z prędkością atakującego komara przeskoczyłam przednimi łapami w bok i umieściłam je po bokach stworzenia, ocenionego z byciem jakąś łasicą czy czymś podobnym. W podziwie moich zdolności wypuściło kompas tamtego psa, a ja w podzięce za hojność teraz wypuściłam je. Powojenny obraz okolicy, mógł współgrać z ponurą muzyką epicko-instrumentalną, jednak w tej chwili wszystko uderzyło po uszach głośną muzyczką zwycięstwa. Pożegnałam się ze swoim pokonanym konkurentem, jaki teraz śmigał w dal ze wstydu, a sama zawróciłam ku łączce. W całej swojej dumie wyprostowałam się, bo tylko w taki sposób można działać, kiedy nie odniosło się obrażeń, a dzierży się cacko, jakie zdobyło się (odbiło się) w boju. Kolejny skok satysfakcji pozwolił mi już teraz przekonać się, aby oddać kompas prawowitemu właścicielowi.
I w tym momencie następuje przeskok. Na łączce nie było drzemiącego czy nawet obudzonego samca. Musiałam go poszukać, co jest podłożem do kolejnej historii... ale kogo już nią męczyć. Byli w niej zbójcy, który zgubili drogę do skarbu oraz wielki jaszczur, który chciał mnie pożreć w trzech gryzach. Om nom nom. Ah, miał być przeskok. Tak oto jestem już ja i pies zwany Vincentem.
Oglądałam, jak ładnie kompas kiedy ozdabia pierś nieśpiącego samca. Musiało się niewygodnie z takim biegać, ciekawe, czy obijał się wtedy wokół z takim cichym a irytującym pyk---bok--pyk-o-bok.
- To dziwna historia i tak byś nie uwierzył. - powiedziałam, a to nawiązanie do moich wcześniejszych słów sprawiło, że nagle cała ta sytuacja w moich myślach była gotowa się zupełnie zapętlić. Obraz w mojej głowie zaczął przyśpieszać i przyśpieszać, aż zaczął stawać się setkami drobnych kolorowych kresek, dopóki nie przekształcił się w dzieło rodem z postimpresjonizmu (plus za wyszukane słowo?). - Hmm. - nagle przechyliłam głowę, nabierając pełnię podejrzliwości. - Jesteś Vincent, ale z czego mi wiadomo to, ani nie van, ani nie Gogh. Skąd jesteś? To istotna dana, abyś mógł chociaż mieć swoje "van" i 66 (koma!) 66666666 procent i tak dalej miana. - dokładnie lustrowałam pysk psa. Miał całe uszy i to w parzystej liczbie. W kolejnych sekundach mój pysk ponownie się zupełnie rozchmurzył. - Pomalujemy coś? Umiem zrobić barwniki z roślin na teraz! Nawet nie musisz zmieniać swojej miejscówki, Vincencie van jeszcze nie odpowiedziałeś!
Vincent?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz