4.01.2020

Od Pergilmesa cd. Brooklyn

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/02/od-brooklyn-cd-pergilmesa.html
Aby to delikatnie określić, rozmowa z Brooklyn nie poszła najlepiej. Nie było bardzo źle, nie obraziła się na mnie, nie próbowała udusić, ale nawet nie wiedziałem, co chciałbym osiągnąć. Nie miałem zamiaru kłamać, ale nie wiedziałem, co właściwie czułem, a co dopiero to przekazać.
Nie nadawałem się do emocji, najłatwiej byłoby się ich wszystkich wyzbyć. Za dużo ich wszystkich na moje małe ciało.
Zatrzymaliśmy się przy jeziorze, ładnym, dużym i bezpiecznym, przynajmniej wtedy tak myślałem. Okrążyłem je parokrotnie i nie wchodziłem głębiej w las, otaczający je, ale wiedziałem, że zwiadowcy już sprawdzili okolice. Mars powiedział, że widział na zwiadzie wiele króliczków, których najwyraźniej nie miał kto wybijać. Lepiej też było być strażnikiem w miejscu, które się zna i gdy z jednej strony ogranicza nas woda. Stamtąd raczej nic nie miało nas dopaść, ale i tak oglądałem się tam co jakiś czas, tak na wszelki wypadek.
Kiedy zostawaliśmy długo w jednym miejscu czułem, jak serce bije mi wolniej, nawet w strachu. Nie wiedziałem czemu ta oszukana stabilność dobrze na mnie działała. To nie był nasz dom, wiedziałem o tym ja, wiedziała Brooklyn i zapewne wszyscy sforzanie. Jakkolwiek przyjemnie by tu nie było, potrzebowaliśmy czegoś bardziej bezpiecznego, obudowanego. Przeżyliśmy koszmary wojny dzięki ludzkim zabudowaniom - gdybyśmy żyli w jaskiniach czy szałasach, wilki rozgromiły by nas bez najmniejszego problemu - więc potrzebowaliśmy jak najwięcej murów, ścian i broni. Broń naprawdę by nam się przydała.
Najchętniej widziałbym nas znowu w zamku, ale nie śmiałem nawet mieć takich marzeń. Mogliśmy być w Europie, ale to nie oznaczało, że łatwo będzie znaleźć pozbawione ludzi zamczyska, które nie będą w całkowitej ruinie. W przeciwieństwie do nas, dwunogi nie interesowały się ograniczeniami przyrody i walczyli z nią nieustannie. Poczułbym się lepiej, gdybyśmy nie musieli spotykać się z nimi za często. Nie zrobili mi personalnie żadnej krzywdy, ale mieli broń, samochody i przeciwstawne kciuki. Jeżeli chcieliby się nas naprawdę pozbyć, nie mielibyśmy najmniejszych szans. Lepiej być bezpiecznym. Brooklyn doskonale to rozumiała, ale najwyraźniej nie, jeżeli to bezpieczeństwo miało odnosić się do niej.
Kiedy przyszła i powiedziała, że idzie na zwiad, miałem ochotę zapytać ją, czy zwariowała, ale nie miałem prawa. Prestian zgodził się, żeby poszła, on był lekarzem, nie ja, wojna skończyła się miesiące temu, ona normalnie chodziła. To wszystko miało sens, pewnie, ale i tak się niepokoiłem. To były miesiące, gdy nie oddalała się na takie odległości. Nie powiedziałem oczywiście nic, tylko skinąłem łbem.
Miało jej nie być kilka dni, Cretcher dostał zadania do wykonania, ale w sforze mniej się działo, więc miałem też więcej czasu na przemyślenia, jakkolwiek bym tego nie chciał. Kiedy szliśmy wystarczyło zmęczyć się odpowiednio i nie potrafiłem myśleć o czymkolwiek innym, niż stawianiu kroku za krokiem.
Teraz miałem czas porozmawiać z naszymi psami, naprawdę porozmawiać, nie tylko odpowiadać na ich pytania czy informować o decyzjach. Nie byłem najlepszy w pogawędkach, ale pierwszego wieczoru po wyruszeniu Brooklyn zacząłem wymyślać listę neutralnych tematów, które mógłbym poruszyć praktycznie z każdym. Zaczynało się od nudnych pytań dla miłych psów, które odpowiedzą mi z uprzejmości, typu “Co myślisz o pogodzie?” lub “Jak się czujesz po podróży?”, a także nieco ciekawsze dla nieco bardziej nieprzyjemnych jednostek. To poszło całkiem w porządku, może nieco sztuczne, ale zawsze mogłem powiedzieć, że się starałem. Szło mi lepiej niż podczas mojego betowania, chyba dlatego, że mogłem sobie mniej pozwolić na wkurzenie, a jednocześnie mieliśmy znacznie gorszą sytuację.
Po tylu miesiącach spania na ziemi, w otoczeniu wielu ciepłych ciał i nieznanych dźwięków, trudno mi było przypomnieć sobie, jak to było usypiać pod pościelą. Osiem lat życia jakby zniknęło za kurtyną z krwii i krzyków teraz byliśmy prawdziwymi, dzikimi psami. Polowaliśmy, wystawialiśmy warty, byliśmy na łasce natury i jej kaprysów. Znacznie mniej to przyjemne niż romantyczne wizje przedstawiane w książkach.
Nie było co udawać, że dostaniemy z powrotem nasze wygodne życie, zamek, urodzajne tereny, to była szansa jeden na milion. Znajdziemy bezpieczeństwo, wiedziałem to, chodź bym miał iść przez lata, w końcu je znajdziemy, ale to z pewnością nie był zamek. Nasza mała społeczność wciąż była krucha, nawet jeśli nikt jeszcze z niej nie odszedł, to wciąż żyliśmy dzięki niespisanym zasadom i chęci wspólnego przetrwania. Zastanawialiśmy się nad tym, co zrobimy w przyszłości, ale ona stawała się coraz bliższa. Tyle tematów trzeba by poruszyć z Brooklyn, a jej nie było.
Przyzwyczaiłem się do naszej relacji, nawet jeśli była napięta i zapewne nieprzyjemna dla niej. Chciałbym dać jej więcej, ale nie mogłem po prostu nagle zmienić się w otwartego, ciepłego romantyka, a wydawało mi się, że tego by potrzebowała. Czułem, jakbym starał się napełnić wiadro małymi łyżeczkami. Zasługiwała na porządnego partnera, a miała tylko mnie. Naprawdę jej serce słabo wybrało.
Rozmawiałem z Prestianem trochę więcej niż zwykle, starając się nie być zbyt oczywistym, a jednocześnie zrozumieć, jakie są szanse, że Brook nie wytrzyma. To nie tak, że nie wierzyłem w nią - bałem się o wszystkich swoich bliskich, zwłaszcza teraz. Prest powiedział mi, że była w dobrym stanie, jakbym sam tego nie wiedział - szliśmy już dziesiątki kilometrów, oczywiście, że nie było z nią źle.
Ustaliliśmy trwałe zmiany, czasami biorąc na poranne zmiany kogoś z pomocników, żeby Aureon nie był sam. Nie byłem może w najlepszych relacjach z Millem, ale on siedział po jednej stronie, ja po drugiej, więc mogliśmy jakoś funkcjonować. Ojciec czasami wstawał w nocy i łaził po okolicy, nowa, Soraya, też, raz na jakiś czas ktoś inny się budził i krążył po obozowisku. Rozpraszało mnie to trochę, ale póki nie chodzili zbyt daleko, nie miałem z tym większego problemu. Przestało być już tak zimno, jak wcześniej, więc Brook i tak nie miałaby po co ze mną siedzieć, chociaż pewnie i tak by to robiła. Raz na jakiś czas.
Lubiłem to miejsce, ale dni mijały mi zdecydowanie za wolno. Zostało nam trochę mięsa i zwierzęta walały się po okolicy, więc myśliwi na razie nie musiały się za bardzo starać, ale powstały już plany działań. Na razie wszyscy chcieli i musieli odpocząć. Część psów odważyła się pływać w jeziorze, większość wygrzewała się w słońcu lub odsypiała. Też powinienem zapewne to zrobić, ale zamiast tego męczyłem swoją osobą obudzonych członków i robiłem kółka.
- Powinniśmy mieć ptaki pocztowe - powiedziałem do ojca, kiedy zostaliśmy tylko we dwóch, objadając kości z mięsa. - Do przesyłania wiadomości.
- I co, dalibyśmy każdemu zwiadowcy?
- Nie tylko zwiadowcy opuszczają główną kolumnę, myśliwi też.
- Mhm.
- Wtedy nie byłoby problemów z komunikacją.
- Mhm, jak znajdę stado gołębi chętnych do wytrenowania, to ci powiem. - Spojrzałem na niego spod łba. - No co? Wiesz, że to jest durny pomysł.
- Nie.
- Tak. Ptaki pocztowe przydadzą się, jak będziemy mieli komuś wysyłać wiadomości. Zrób coś dla relaksu.
- Jestem bardzo zrelaksowany.
- Rozluźniony jak napięta struna.
Miał rację, więc nie zajmowałem się dalej tematem, ale zapisałem sobie z tyłu głowy, by pogadać o tym z Brook, jak już zatrzymamy się gdzieś bezpiecznie. I gdy ona wreszcie wróci. Minęło chyba z siedem dni, zanim Rea nie powiedziała mi, że samica alfa jest na horyzoncie.
Nie potrzebowała wiedzieć, że się przejmowałem, jeszcze zaczęłaby podejrzewać, że w nią nie wierzyłem. Miło było ją jednak widzieć całą i zdrową, nie miło za to usłyszeć, że zaraz ma zamiar ruszać z całą grupą do ludzkiej osady. Nie mogłem zaprzeczyć, że oczy mi się niemal zaświeciły, gdy usłyszałem o skarbach, które mogliby dla nas ukraść. Nie zabraliśmy zbyt wiele rzeczy z Royal Dogs, nikt o tym raczej nie myślał. Dźwigałem mały garnuszek ze sobą, medycy pozbierali nieco rzeczy z sali, ale tak to żyliśmy głównie dzięki temu, co znaleźliśmy po drodze Las może i był łaskawy, ale my się na nim nie znaliśmy i on z pewnością nie mógł załatwić mi tabletek. Na razie medycy zapewniali mi zioła, które miały pomagać w przepływie mojej krwii czy innym tego typu rzeczach, ale to nadal nie było to samo, co specjalistyczne proszki dostosowane do choroby.
Ciągle nie dostałem zawału, więc nie było źle. Chyba na tym polegało pozytywne myślenie, o którym tyle mówiono.
Zwiadowcy wyruszyli, potem myśliwi poszli na swoje wielkie polowanie, medycy zbierać zioła, a pomocnicy postanowili im pomagać. Zostałem ja i czterech, a wkrótce pięciu, strażników. Vincent nadal był nowy, więc obawiałem się go trochę, ale nie zrobił jeszcze nic, co dałoby mi podstawy, by się go obawiać. Nie narzekał, pomagał, nie wszczynał z nikim burd i robił, co mu kazano, a przy okazji był silny i niegłupi. Dzięki niemu mieliśmy równą ilość strażników do wart. Mimo całej niepokojącej sprawy z lisami, mieliśmy dość dużo spokoju. Nikt z naszej grupy nie był szczególnie gadatliwy, Aureon w ogóle nie było pewne czy umiał porządnie mówić, więc sporo czasu zostawało na krążenie po okolicy, polowaniu na zajączki i myśleniu. Byłoby cholernie łatwiej, gdybym nie musiał myśleć.
Nadal uważałem siebie za samotnika. Jeżeli mógłbym sobie tego zażyczyć, chciałbym móc się po prostu oddalić i słyszeć tylko ćwierkające gile, ale las był niebezpieczny, a ja czułbym się źle tak po prostu robiąc sobie przerwę od wszystkiego. Pewnie przesadzałem, ale nic nie zamierzałem z tym zrobić. Póki chociaż paru strażników krążyło wokół obozu, zostawałem z nimi. Ktoś zawsze powinien pilnować naszego niewielkiego nabytku. Czasami zdarzało się, że mój problem był rozwiązywany przez samych strażników - Silver wyciągał gdzieś Aureona, Mill chciał spokoju, Bill i Kilmi mieli jakieś ojcowsko-córkowe rozmowy, a Vincent po prostu trzymał się z boku - więc zostawałem sam, otoczony przez torby i zapewne obserwowany przez lisy o nieznanych zamiarach. Leżałem na niewielkiej plaży, gdzie się zatrzymaliśmy.
Przynajmniej teraz wszyscy byli w grupach, bezpieczniej. O ojca się nie martwiłem, zawsze sobie poradzi, on, Prestian i Fobos mieli w gruncie rzeczy najmniej niebezpieczne zadanie. Żadnych dzikich zwierząt, z nimi mierzył się Fryderyk z Wegą. Na Eau i Brook czekali ludzie. Nie było co udawać, że wszystkie psy obchodziły mnie tak samo, rodzina na pierwszym miejscu, za nią przyjaciele, chociaż w moim wypadku nie było żadnych żywych, a potem reszta świat. Zadbać musiałem o wszystkich, takie moje zadanie, ale niepokoić już mogłem się w różnym stopniu. Powinienem był porozmawiać z Brook zanim poszła, ale o czym właściwie? Czułem, że to rzecz, którą powinienem zrobić, ale jednocześnie za cholerę nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć. Lubię cię? Cieszę się, że tu jesteś? Nie zgiń na tej waszej wyprawie? Wszystko głupie.
Nie byłem najlepszy w rozumieniu własnych uczuć, ale nie byłem całkowicie durny, potrafiłem zrozumieć, że tęsknie. Nie chodziło mi tylko o to, że nie miałem drugiej części duetu przywódców, z którym mogłem obgadać jakiekolwiek problemy, które znalazłem. Nie rozmawialiśmy bardzo dużo, ale… była. Nie umiałem tego dokładnie wytłumaczyć, ale nawet jeśli nie wypłakiwałem jej się na barku, to była. Teraz nie było. Czułem się z tym dziwnie.
Przyzwyczaiłem się do przebywania w tej bandzie i łapania Bruk wzrokiem, żeby zobaczyć, czy ktoś doprowadza ją do skrajnej irytacji. Zwiadowcy na szczęście byli dość posłuszni.
Porozmawiałbym z nią o czymś normalnym, nie uczuciach i stracie. O pogodzie na przykład, śnieg przestał padać, zrobiło się cieplej i natura nie próbowała zamrozić naszych kości. Od razu jakoś łatwiej mi się oddychało, gdy przestałem widzieć biały puch wszędzie, gdzie tylko odwracałem łeb. Nawet jeśli słońce i spokojna samotność wprowadzały mnie w, dla mnie przynajmniej, niemal nostalgiczny stan, to światło zawsze się kończyło, a ja, jakkolwiek bardzo tego nie chciałem, zaczynałem myśleć o Tony’m, bo to zawsze zaczynało się od Tony’ego, bo o jego ciele wiedziałem. Wrzucono go do wspólnego grobu z psami, wilkami i kotami, znalezionymi w lesie. Jego śmierć prowadziła moje myśli do kolejnych i kolejnych, w tym do Alicji. Brooklyn pewnie myślała, że się nie przejmuje. Nie chciałem spisać jej na straty, musiałem. To była moja droga do trwania dalej i chodzenia krok za krokiem.
Miałem nadzieje, że Brook radziła sobie. Moja pomoc przy jej… atakach zwykle polegała na zgadywaniu. Jeżeli ktoś zapytałby mnie, co robić, nie potrafiłbym odpowiedzieć, po prostu czułem, kiedy coś robić, a kiedy nie. Byle w tej cholernej wsi nie było małych, szarych borderów.
Bawiąc się moją obrożą bezmyślnie, zorientowałem się, że Brooklyn przecież wiedziała, że już dawno zabrakło mi leków, wiedziała, że powinienem je brać i parę tygodni temu zgubiłem nawet woreczek na nie. Miałem nadzieję, że nie będzie próbować zrobić czegoś głupiego, by je zdobyć. Jeszcze przyjdzie do mnie Rea, mówiąca, że zaginęła im alfa, bo złapali ją w aptece. Tego nam wszystkim brakowało.
Słońce świeciło, kwiaty rosły, miałem wrażenie, jakby świat naprawdę starał się do nas uśmiechnąć albo może do mnie szczególnie. Cała to pogoda zdecydowanie wpływała na mnie bardziej niż powinna, ale mogłem tak powiedzieć o wielu rzeczach. Byłem jak chorągiewka, wirująca na wszystkie strony, zależnie od tego w którą stronę wiał wiatr. Przy okazji coraz więcej ptaków kręciło się w naszej okolicy, niektóre z nich wyglądały nawet na gile. Patrzyłem, jak skaczą z gałęzi na gałąź, liczyłem, że któryś podleci do mnie bliżej, ale ciągle byłem zagrożeniem dla nich. Nadal dobrze było mi je widzieć, nawet jeśli z oddali. A później, niczym w jakimś jednym, szczęśliwym śnie, jeden z moich dzieciaków wrócił.
Sol miał inne oczy i był zmęczony, ale tak samo brzmiał, uśmiechał się i pachniał. Wydawało mi się, że patrzę na trupa, który chodzi po okolicy. Wydawało mi się, że zniknie, jak tylko przestanę na niego zwracać uwagę, a potem minął dzień, drugi i zacząłem się przyzwyczajać do tego, że tu był. Żył.
Czasami musiałem powstrzymywać się od uśmiechania, żeby nie wyglądać dziwnie. Sol trzymał się z boku, mało mówił i jego wytłumaczenie, dlaczego zniknął, było bezsensowne, ale nie sprowadził za sobą żadnego niebezpieczeństwa i wydawał się cały. Mój dzieciak był cały, co prawda tylko jeden i do tego jeden z najstarszych, ale był tu. Cholerna nadzieja zaczęła się nawet pojawiać w moim sercu, nie zgadzałem się na to, a ona zaczęła się wdzierać, tak jak słońce między drzewa.
Sprawa z lisami niestaty nie rozwiązała się, jak liczyłem, ale nie przejąłem się aż tak, jak zrobiłbym to parę dni temu. Kiedy Aureon, ja i Kilmi poszliśmy do nich ponownie, nie znaleźliśmy nic. Nie było nawet śladów łap, wszystko zabrali, tylko ślady po ogniskach i nory wskazywały, że ktoś tu przebywał. Poszliśmy do opuszczonego miasta, ale nie mogliśmy odnaleźć psów, chociaż ich zapach ciągle był świeży. To jeziorko przestało już wydawać się przyjemne i chciałem jak najszybciej stąd odejść, ale musieliśmy poczekać na resztę.
Najpierw wrócili medycy, potem myśliwi. Chciałem dać Fryderykowi i Solowi trochę prywatności, więc wyprowadziłem go z obozu na spotkanie z grupą i zostawiłem dwójkę samemu sobie.
Zacząłem czuć jakąś głupią ekscytację na myśl, że zwiadowcy wrócą. Starałem się utrzymywać neutralny wyraz pyska, żeby nie dać Brook złudnej nadziei, że Alicja wróciła. Wszyscy wyglądali cało i zdrowo, ale nie byli zbyt zadowoleni.
Zebraliśmy całą grupę, przedstawiłem Brook nasze nowe nabytki, Vincenta i Sola, a potem wszyscy mniej więcej przedstawili, co udało się im zdobyć. Nie można powiedzieć, że komuś poszło świetnie, ale byliśmy żywi, nawet wypoczęci. Jedna rzecz, która nieco mnie niepokoiła, to to, że nie nikt nie wspomniał nic o lekach, moich czy nie moich, to byłoby przydatne. Poczekałem, aż wszyscy na nowo się rozluźnią, po dość obfitym posiłku i podszedłem do samicy.
- Solangelo wrócił - powiedziała, zanim jeszcze zdążyłem się odezwać.
- Mhm. - Zastanawiałem się, jak bardzo chciała, żeby zamiast niego pojawiła się tu Alicja. - Dziwnie było.
- Słyszałam. Mieliście przygody z lisami.
- Tak, tak, to też. - Spojrzała na mnie. - Bez was było dziwnie, tylko w piątkę, no później nieco więcej. Bez ciebie... też dziwnie.
- Co ci się stało, Pergilmes? Jeszcze trochę i uwierzę, że masz uczucia - To brzmiało niemal, jakby się śmiała.
- Nadzieja? Nie wiem, dzieciak wrócił i śnieg stopniał.
- Niewiele ci potrzeba do szczęścia. - Uśmiechnąłem się.
- A tobie? - Naprawdę nie umiałem utrzymywać się na łatwych tematach. - Poza jej powrotem i moją… - Nie umiałem znaleźć słowa. - Głębią emocjonalną łyżeczki.
Chciałem dodać, ale się staram, tylko ona już to wiedziała i co z tego.

(Brook?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz