12.26.2020

Od Petera do Autumn

Obudziłem się w miejscu, które zdecydowanie nie było moją chatą. Jeszcze zanim otworzyłem oczy, poczułem coś nieodpowiedniego - absolutny brak zapachu. Nawet nie czystość, jak z ludzkiego szpitalu, tylko nic. Otworzyłem oczy, będąc już gotowym gotowym do obrony.
- Schowaj kły Peter.
Światło było niemal oślepiające, ale zmusiłem się do zmrużenia oczu. Głos był zbyt charakterystyczny, bym mógł go z kimkolwiek pomylić, ale nie pozwalałem sobie jeszcze wierzyć. Fałszywa nadzieja boi najbardziej.
Znajdowałem się w zbyt znajomym miejscu. Wszystko rozmazane, płynące przed moim oczami i tak cholernie jasne. Jakby światło stworzone z wody. Nawet nie byłem w stanie nazwać, co właściwie znajdowało się przed moimi oczami. Zmienny, jasny, syrop. To nie mogły być zaświaty. To nie miały prawa być zaświaty, znałem je.
- Spojrzysz na mnie?
- Jeszcze się nie zdecydowałem. - Usłyszałem dźwięk, brzmiący, jak metal ocierający się o metal. Gdybym nie słyszał go wielokrotnie, nigdy bym nie powiedział, że to śmiech. Mój pysk sam się wyszczerzył, nie miałem wyboru.
- Cześć Verg.
Tym razem cieszyłem się, że nie siedzi w mojej głowie, bo poczułby, jak na chwile mój oddech zamiera. Czy ja musiałem tu oddychać?
- Witaj Peter.
- Powiedz mi co się dzieje, bo jeszcze zacznę w to wierzyć.
Wyglądał normalnie. Aż zbyt normalnie, odróżniał się od tego całego miejsca swoją stałością. Nie wibrował, nie drgał, nie płynął.
- To jest sen.
- Nie śnię o tobie. O niczym nie śnię.
- Peter - westchnął, ale zbliżył się nieco do mnie. Jego futro nie poruszyło się nawet o milimetr, jakby zamarło w jednym miejscu.  - Nie mamy dużo czasu.
- Jak zawsze w pośpiechu. - Przewróciłem oczami.
Z tyłu mojego łba bębniło “Razjel, Razjel, Razjel”, ale starałem się to ignorować. Cholera, jak ja długo go nie widziałem. Zdążyłem przeleźć pół kontynentu na sztywnych nogach. Ale był cały, jeśli wierzyć słowom i mojemu przeczuciu i to naprawdę był on. Potem zapytam o Razjela, jeśli wyjaśni się… cokolwiek.
- A więc… - zacząłem, bo on nie raczył powiedzieć nic więcej. Mało czasu, tak?
- Wyglądasz zdrowo - odezwał się w końcu. Przyglądał mi się uważnie, jakby wręcz szukał jakiś nowych strat na moim ciele. - Ile czasu dokładnie minęło?
- Ponad rok. Verg…
- Co się stało z…
- Verg. Byłem pierwszy. Odpowiedzi. - Obniżył się trochę, to nie musiałem wyciągać się, by patrzeć mu w pysk. Jego ogon ułożył się wokół mnie. Czas, czas, czas, a mógłbym go o to pomęczyć. - Gdzie ja jestem, gdzieś ty polazł i co robimy.
- Razjel coś zrobił. Nie jestem pewien jak, ale wysłał mnie i Sightlessa do Pomiędzy. - Zmrużyłem oczy.
- Tego nienawidzącego cię Pomiędzy? - Pokiwał łbem, nawet nie racząc mnie słowną odpowiedzią.
- Nie mogłem stamtąd wyjść, przynajmniej nie na razie. Udało nam się dostać do regionu, który jest dość bliski naszemu światu. - Naszemu światu? Vergil, Vergil, cóż to za poziom przyzwyczajenia. - Ponieważ nasze powiązanie nie zostało całkowicie zerwane, uznaliśmy, że mogę mieć szansę, się do ciebie dobić. Próbowałem. Wielokrotnie.
- Mój mózg jest bardzo wypełniony, nie mogłem znaleźć dla ciebie miejsca - prychnąłem. Te wszystkie resztki wspomnień po wybudzeniu się, jasne światła i to dziwne wrażenie, że o czymś zapomniałem. Przynajmniej to nie tak, że wróciła do mnie zdolność normalnego śnienia.
- Siedziałem w twoim mózgu Peter. Jest całkiem pusty.
- Nie mogłeś się powstrzymać, co?
- Wracając - Uśmiechnął się. Starał się powstrzymać, ale ja widziałem to wykrzywienie pyska. Zwycięstwa dnia codziennego. - Wiedzieliśmy, że może się to udać tylko we śnie. Zdarzało ci się pojawiać na moment, ale prawie na mnie nie reagowałeś. Nie pamiętasz pewnie nic z tego? - Pokręciłem łbem. - Pewnie jak się obudzisz, też wszystko zapomnisz. Spróbujemy z Sightlessem jeszcze bardziej zagłębić się w to miejsce. Może wtedy połączenie z wami będzie łatwiejsze. Potrzebuję, żebyś nie robił nic głupiego czy niebezpiecznego, rozumiesz Peter? Jesteś moją kotwicą w materialnym świecie.
- Czyli chciałeś się ze mną skontaktować tylko dla tego, by powiedzieć, żebym nie zrobił nic głupiego?
- Tak, ale chyba nie rozumiesz powagi sytuacji - westchnął. - Jeżeli twój stan będzie zbyt różny od tego, który znałem, będę mieć problem z przybyciem do świata. Abym mógł do ciebie dołączyć, musisz się pilnować. Chyba, że nie chcesz. Wtedy uczyń to ze względu na naszą przeszłość. - Gdybym tylko go słyszał, zdanie wydawałoby mi się wyłącznie sarkazmem. Miałem jednak wątpliwą przyjemność patrzeć na jego pysk i widzieć te delikatne zawahanie.
- Nie wymyślaj durnych scenariuszy. - Przewróciłem oczami. - Potrzebuję drugiej części mojej duszy.
- Proszę, nie nazywaj tego tak - jęknął. - Jeżeli cokolwiek uda ci się zapamiętać, podziel się z Autumn.
- Nie ma Autumn.
- Jak to nie ma Autumn?
- Normalnie. Kiedy zaatakowano sforę.
- Czekaj, zaatakowano sfore.
- Tak, tak, nieistotne. - Machnęłem łapą. - Musieliśmy się przenieść. Byłem w trochę średnim stanie, by móc się zawrócić i jej poszukać.
- Bzdury, musisz się mylić.
- Verg, czy ty sobie… - Nagle poczułem szarpnięcie. Jakby ktoś wbił mi hak w żołądek i pociągnął w tył. Syknąłem, ale nie upadłem.
- Wybudzasz się - odpowiedział, na niezadane pytanie.
- Super. Nie ścigają cię tam?
- Ścigają. Nie dogonią. Co się stało ze sforą.
- Eh, załamania, rewolucje i wojna, nasza garstka dała radę się przemieścić na nowe tereny. Chyba jesteśmy bezpieczni.
- Dobrze.
Jeszcze jedno szarpnięcie, tym razem mniej bolesne. Jakieś magiczne ponaglenie.
- Pilnuj się Verg.
- Nawzajem.
- Niedługo się widzimy.
Zaczynał rozkazywać mi się przed oczami. Stwierdziłem Jebać.
- Do zobaczenia Peter.
- Pamiętam o naszej rozmowie, wiesz? Sprzed twojego zniknięcia.
- Do zobaczenia Peter. - Przed moimi oczami zmienił się w plamę.
Zamrugałem dwukrotnie, słowa krążyły w mojej głowie. Jeszcze nie umiałem ich określić. Zapamiętać. Czułem, że muszę…
- Wstań Alfy chcą cię widzieć. - Odwróciłem się i zobaczyłem Noirtier stojącego w drzwiach. Kto go wpuścił do domku?
Wiedziałem, że nie mogłem zapomnieć. Nie mogłem zapomnieć… czegoś. Cholera, czego?
- Czemu?
- Nie wiem, chodź.
Wstałem i powoli zszedłem na podłogę. Przeciągnąłem się powoli i ruszyłem za wnukiem. Cholera, na pewno było coś ważnego. Nie umiałem tylko powiedzieć, co.
Nasza mała wioska była zaspana. Jeszcze zostało trochę czasu do śniadania, to nie było po co wstawać. Chociaż najwyraźniej Pergilmes i Brook uznali inaczej. Noirtier uprzejmie zapukał, a po usłyszeniu mojego syna wrzeszczącego “Wchodź”, otworzył.
- Dzięki, możesz wracać na patrol - powiedziała Brooklyn, stojąca w korytarzu i strażnik bez słowa wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
- Coście wymyślili, żeby psa o tej porze budzić? - zapytałem, bo suka wydawała się zbyt rozluźniona, by to mogła być profesjonalna sprawa.
- Chodź, mamy niespodziankę.
Może znaleźli ludzi. Albo książki. Sprzedałbym tylną łapę, za trochę książek. Albo chociaż ludzkie komiksy, nie byłem w końcu pewien, czy zrozumiem ich słowa. Jeszcze nikt się nie zebrał do porządnego pisania, chociaż moje dzieciaki teoretycznie były pisarzami. Albo chociaż odkryli co znajduje się po drugiej stronie doliny. To byłaby miła…
- Niespodzianka?
Autumn. To była Autumn. Stojąca. Oddychająca. Żywa. Przynajmniej mniej więcej, co to były do cholery za łańcuchy, którymi ją owinięto.
- Peter?
- Staruszko, coś ty nawyrabiała? - zapytałem. Ah nie widzieliśmy się szmat czasu, to zasługuje na przytulasa. Nawet jeśli łapy zaczęły mi się trząść, gdy spróbowałem ją objąć jedną z nich.
- Co ty tu robisz?
- Przyszłam - odpowiedziała i za cholerę to nie była cała prawda. Ja to wiedziałem, ona wiedziała, że ja to widziałem. Chciałem zapytać się o łańcuchy, ale ugryzłem się w język. Czułem, że lepiej nie. Nie przy dzieciakach, one za mało o świecie wiedziały, trzeba było się ograniczać. Uśmiechnąłem się więc tylko.
- Ile wiesz? - Spojrzałem na dzieciaki. Cholera, powiedzcie mi, że paskudna robota nie została zostawiona dla mnie.
- Myślę, że wszystko. - Widziałem smutek w jej oczach. Valour. Czy kogoś jeszcze straciła. Nawet nie byłem w stanie powiedzieć. - Opowiedzieli mi, zanim po ciebie posłano.
- Zakładam, że nie będzie problemu, jeśli Autumn z wami zamieszka - powiedział Gil. - Jeżeli twoi współlokatorzy się zgodzą.
- Oni zgodzą się na każdego, kto nie będzie właził im do pokoi. - Machnęłem łapą.
- Po śniadaniu dokończymy formalności - zdecydowała Brooklyn.
 - Świetnie. Dobra, staruszko, pokazać ci okolicę?
- Pewnie, dziadygo.
Pożegnaliśmy się z dzieciakami i jak tylko wyszliśmy z ich domu, skierowałem się w stronę rynku.
- Autumn, co jest kurwa? - zapytałem wreszcie, gdy na pewno nikt nie mógł nas usłyszeć. - Jak nas znalazłaś? Co to za łańcuchy? Vergil i Sightless… - Vergil i Sightless, coś z nimi było, co. O co chodziło… - Nieistotne. Mów, co się dzieje.

(Autumn?)
(Są święta no. I rocznica piesków. Więc wiecie, yolo, tęskniłam za moim dziadem i kiedyś musi odzyskać towarzysza)

9.08.2020

Od Alegrii Cd. Prestiana


~Czasy przed osiedleniem sfory~

Uśmiechnęłam się przyjaźnie do Prestiana. Gdy podszedł i stanął obok mnie, spojrzałam ponownie na wzniesienie. 
- No to co, zaczynamy ? - spytałam. Pies przytaknął skinieniem głowy. Zaczęliśmy kopać dół. Zajęło nam to dosyć sporo czasu, ale w końcu się udało. Akurat zaczynało się ściemniać. Wyrobiliśmy się idealnie z czasem. 
- Może przed wejściem napiszemy "kryjówka medyków"? - zażartowałam. Widząc jednak, że Prestiana nie za bardzo to rozbawiło, zrezygnowałam z dalszych prób. - Albo lepiej nie. - odparłam wchodząc do środka kryjówki, Po chwili wszedł również Prestian. Położyliśmy się i ułożyliśmy wygodnie na tyle, ile pozwalała nam kryjówka. Chciałam znów coś wtrącić, aby spróbować go rozweselić, ale zrezygnowałam. Nie chciałam go urazić w żaden sposób. Może też nie przepadał zbytnio za żartami, albo to ja jestem kiepska w opowiadaniu ich? To już była mało istotne. Noc spędziliśmy w kryjówce, która dobre sprawowała swoje zadanie. Z rana, gdy wszyscy się zebrali, sfora ponownie ruszyła. Widząc Prestiana, od którego się wcześniej odłączyłam, postanowiłam do niego zagadać. W końcu kontakt z przyjacielem po fachu powinien być dobry, prawda?  
- Hej. - przywitałam się.
- Cześć. - odparł patrząc na mnie. 
- Nie będziesz miał nic przeciwko, jak będę szła obok? - spytałam niepewnie. 
- Jeśli tylko chcesz. - odparł. Uśmiechnęłam się. Nie powiedział bezpośredniego "nie", więc można uznać to za plus. 
- Jak noc? Było nieco lepiej, niż gdybyśmy spędzili ją na zewnątrz, prawda? - spytałam chcąc rozpocząć rozmowę. 
- Nie wiało, aż tak. - odparł. 
- Racja, cieszę się, że mogliśmy razem zrobić coś, co przyniosło korzyści nam obojgu. - odparłam wesoło. Rozejrzałam się, wszystkie psy powoli ruszały w drogę, sfora ponownie ruszała przed siebie. 
- Jak myślisz, długo będziemy musieli czekać na odnalezienie, jakiegoś nowego domu? 
- Czas pokarze. 
- Tak, masz rację. - odparłam patrząc przez chwilę na swoje łapy. 

Prestian?

Od Rei Cd. Petera


 ~opowiadanie dzieje się przed osiedleniem sfory~

Zastanowiłam się przez chwilę. Mądrym rozwiązaniem byłoby przystanie na propozycję. Upewnienie się, czy aby na pewno wyczułam psy jest wskazane, więc postanowiłam się zgodzić. Siedem kilo to nie jest zbyt ciężka masa, a w towarzystwie zawsze raźniej. Spojrzałam ponownie na Petera. 
- Zgoda, powinnam dać radę. - odparłam pewnie. Pies przytaknął skinieniem głowy. 
- W takim razie prowadź. - powiedział. Ruszyłam powoli przed siebie, a pies ruszył za mną. Miałam nadzieje, że uda nam się znaleźć jakieś psy, najlepiej nasze. Wilków zdecydowanie nie chciałam spotkać na naszej drodze. Wolałabym fałszywy alarm, niż te krwiożercze bestie. 
- Woń psów była silna, czy nieco słabsza? - spytał Peter. 
- Nieco słabsza, mogłoby to wskazywać na to, że były dosyć daleko. 
- Lub też były tam wcześniej, a woń pozostała. 
- Racja. 
- Przekonamy się na miejscu. Powiedz, daleko jeszcze? - spytał, a ja rozejrzałam się po okolicy. Zauważyłam znajome drzewa, nieco wyróżniały się kształtem od innych. 
- Już blisko. Poznaję te drzewa. - odparłam wskazując łapą na dwa nieco zakrzywione świerki. 
- Dobrze. - powiedział Peter. Szliśmy przez jeszcze dłuższą chwilę, a gdy rozpoznałam miejsce, z którego wyczułam psy zatrzymałam się. 
- To tutaj. Tu poczułam woń. - powiedziałam rozglądając się.
- No dobrze. Teraz upewnijmy się, czy w pobliżu nie ma tych psów lub też czy w ogóle jakieś psy były. 
- Wolę by się to okazało pomyłką, niż żeby psy okazały się wilkami. 
- Tak, ja też wolałbym tego spotkania uniknąć. - wtrącił samiec. Chodząc, rozglądaliśmy się za innymi, naszymi krewnymi. Nikogo jednak nie widziała. Nagle gdzieś z gąszczu rozległ się  odgłos łamanej gałęzi. Wyprostowałam się szybko i wzrokiem pognałam w owym kierunku. Peter podszedł do mnie. 
- Słyszałaś to, prawda? - spytał. 
- Tak i nie podobał mi się ten dźwięk. Chociaż z jednej strony mógłby być to pies. - odparłam niepewnie. Wizja ruszenia tam, aby upewnić się kto był sprawcą hałasu, trochę mnie przerażała, ale moim obowiązkiem było dbanie o bezpieczeństwo sfory i szukanie zagrożeń, które mogłyby jej grozić. 

Peter? 

9.01.2020

Czystka!

Republikanie!
W sierpniowej czystce wkraczamy w okres jesienny żegnając 2 psy – Aureona i Lucyfera.
Mamy nadzieję, że kiedyś do nas wrócicie.
~Administracja

https://i.imgur.com/OUXAyQM.pnghttps://i.imgur.com/RnySUDq.png

8.31.2020

Od Kilmi cd. Senshi

Krzywo na nią spojrzałam, zatrzymują się w pół kroku. Ja mam jej dziękować? Niby za co? Miałam jej się zapytać, ale wtedy mój wzrok niespodziewanie padł na jej szare łapy i nagle wszystko stało się jasne. Nerwowo polizałam sobie zranioną szyję. Rana była świeża, tak samo, jak wspomnienia duszenia się . W okolicach szyi nie posiadałam sierści. A to wszystko było jej winą.
— No pewnie — prychnęłam. — Może do tego kwiaty i soczysta noga jelenia na znak naszej przyjaźni?
Następnie odwróciłam się od suki i ruszyłam w nieznanym kierunku, zapominając o tym, co miałam jej powiedzieć. Jak ona miała? Ach, Senshi. Jakie beznadziejne imię.
Wkurzyła mnie. Uważała się za bohaterkę, którą nie była. Nie musiała mnie ratować, sama wydostałabym się ze wnyku. Już prawie mi się udało. Nie potrzebowałam niczyjej pomocy. Dobrze, że nie kazała całować sobie łap.
Idąc samemu w nieznane, łamiąc tym samym zasady wyznaczone przez te głupie alfy, usłyszałam szum, a wilgotna woń zalała mi pysk. Zazwyczaj omijałam szerokim łukiem rzeki, jeziora, a nawet kałuże, ale tym razem coś skłoniło mnie do ruszenia w stronę hałasu wydawanego przez wodę.
Przemierzając krzewy i inne wysokie trawy, ujrzałam rzekę. Wystawały z niej trzy niewielkie kamienie. Wystarczyło przez nie przejść, aby znaleźć się na drugiej stronie.
Nie wiadomo skąd naszły mnie wspomnienia z dzieciństwa, kiedy bawiłam się z rodzeństwem i wpadłam do wody, której nurt zaniósł mnie na tereny dawnej sfory. Chwilę wpatrywałam się w nurt. Czy to możliwe, że to była ta rzeka, że to te same kamienie, przez które się poślizgnęłam i razem z Maksem wpadłam do wody? Odkąd pamiętam, chciałam dowiedzieć się skąd pochodzę, znaleźć rodzinę. Nie myślałam długo. Przeszłam po kamieniach na druga stronę rzeki, starając nie patrzeć się na wodę. Może mogłam gdzieś tu znaleźć mamę.
— Ej! Co ty robisz? Nie można chodzić po tym terenie bez towarzystwa innych osób!
Odwróciłam gwałtownie głowę. Senshi stała po drugiej stronie rzeki.
— Widzisz gdzieś tu alfy?

Senshi?

Od Autumn

    Miałam odpocząć od bycia architektem, to prawda. Miałam zamiar odpocząć. Przejść na emeryturę i otworzyć niewielką kwiaciarenkę w jednej z mniejszych, pustych komnat na parterze zamku Royadell. Nie doczekałam się jednak spełnienia tego małego marzenia. Hierarchia rozpadała się błyskawicznie, jakby lata tworzenia sfory nie miały najmniejszego znaczenia, gdy brudy wyszły na jaw. Wojna domowa była doskonałym momentem, aby nas zniszczyć. Byliśmy rozbici od środka. Niezorganizowani. Niezdolni do pracy jako stado. Rodzina, którą niegdyś stanowiły setki psów... wszystko rozpadło się tak łatwo.
    Kiedy spoglądałam na szkice planów odbudowy kolejnych domków, wspomnienia mimowolnie przewijały się przez mój umysł. Praktycznie całe życie spędziłam w Royal Dogs, z którego została niewielka grupka rozbitków. Cieszyłam się, że chociaż tyle z nas zdecydowało się wciąż tworzyć to społeczeństwo. Radowały mnie także nowe twarze. Ale dalej dominowało zmartwienie. Przywykłam do dźwięku łańcuchów. Mało kto je widział. Peter owszem, miał związek z Pomiędzy. Razem z nim Senshi, ofiara naszych podróży międzywymiarowych, ale czy ktokolwiek jeszcze był w stanie? Nawet jeśli, nie dawał po sobie poznać. I bardzo dobrze. Wbrew dobremu nastawieniu do każdego żywego stworzenia, nie miałam już siły tłumaczyć się ze swoich błędów.
    Wiatr delikatnie bawił się moją sierścią. Było całkiem miło. Upały stopniowo przestały być upałami. Dni były coraz przyjemniejsze, ale i krótsze. Lato powoli dobiegało końca. Leżałam na łące i szkicowałam kwiaty. Byłam niemalże pewna, że ktoś będzie chciał, abym odnowiła jego wnętrze i nadała mu nowy charakter. Świeższy. Beztroski. A może znajdzie się tradycjonalista, który zażyczy sobie przeciwnego wręcz wystroju? Przytulnego, ale także historycznego? Potrzebowałam zająć czymś myśli. Chciałam, aby ktoś przyszedł do mnie z tego typu prośbą.
    I kiedy usłyszałam kroki, miałam nadzieję, że to o to chodziło.

Ktosiu? Właścicielu kroków? || 275.

Od Senshi cd Marsa

 
   “Mars, wszystko w porządku?”
    “Wszystko w porządku, Mars?”
    “Co się dzieje, Mars?”
    “Proszę, nie zamykaj się na mnie, braciszku, nie mogę cię znowu stracić”.
    “Nie chcę zostać znowu sama.”
    — Nie zdziwiłabym się, gdyby stało się coś równie niezwykłego. — Zaśmiałam się nerwowo czując, jak narasta we mnie panika. Ukrywał coś przede mną. Nie zachowywał się normalnie. Coś go dręczyło, a ja nie wiedziałam co. Czy to oznaczało, że też mnie zostawi? A może wiedział, gdzie jest Swallow? Nie miałam odwagi pociągnąć go za język. Miałam nadzieję, że problem rozwiąże się sam.
    Ale nie rozwiązał. Osiedliliśmy się. Mieszkaliśmy w jednym domku. A jednak wciąż coś było nie w porządku. Prześladowało mnie to. Nie umiałam jednak zapytać widząc, że wcale nie ma ochoty mówić. To było widać. Problem, temat tabu. W tym domku nie poruszany. Ale zamiast zebrać w sobie chociaż odrobinę tej cholernej odwagi, patrzyłam jak ostatnia pierdoła, jak oddalamy się od siebie. I co z tego, że nie rozdzielała już nas fizyczna odległość, skoro psychiczna budowała coraz większy dystans?
    “Co, jeśli ma mnie dosyć?”
    “Chyba mnie nie zostawi, prawda?”
    “A może właśnie planuje?”
    “Będzie tak, jak ze Swallow..?”
    — Mars? — spytałam lekko drżącym głosem, zatrzymując się przed drzwiami jego pokoju.
    Był późny wieczór, a ja taszczyłam ze sobą niepewnie dwa kubki z herbatą.
    — Senshi? Wejdź proszę — usłyszałam, a następnie ukazała mi się silna sylwetka brata.
    Prestian prawdopodobnie zajmował się zielnikiem w swoim pokoiku. Był cichym pracoholikiem. Idealne, nieinwazyjne towarzystwo. Zgrywaliśmy się doskonale. Zamienialiśmy słowa wtedy, kiedy w istocie były one potrzebne. Nie narzucał się, był spokojny i miał wiedzę na temat ziół, którą ochoczo się dzielił. Idealne towarzystwo dla kogoś takiego, jak ja. Nie miałam ostatnio nastroju na widzenie się z kimkolwiek. Poza rodziną. Tą bliską. Nie uznawałam za rodzinę osób, z którymi nie zamieniałam słowa. O ironio, Prestian był ze mną daleko spokrewniony…
    — Wiesz, że nie jesteś już sam? — bąknęłam, wbijając wzrok w podłogę.
    — Owszem, od dawna należymy do sfory — trącił mnie delikatnie.
    Pokręciłam głową. Nie czas na żarty.
    — Nie tak sam. Sam w sensie.. No że… Jakby co, to ja.. no wiesz.. obok… i że siostra to… no… liczyć możesz… — mamrotałam.
    Definitywnie nie byłam dobra w takie rozmowy.

Mars? || 358.

Od Fobosa cd. Wegi

Machnąłem łapą. Moje praca nigdy mnie nie męczyła. Lubiłem swoje stanowisko. Spełniałem się w nim jak w niczym innym. Dzięki mojej pracy leczyłem innych nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Przynajmniej się starałem i chyba byłem w tym dobry. Mam przynajmniej taką nadzieję. Starałem się z całych sił, aby być jak najlepszym medykiem.
— Nie. Więcej roboty miałem na zamkowym dziedzińcu, ratując sforzan i nie tylko ich. Wtedy nawet odetchnąć nie mogłem, bo zawsze było coś do roboty.
Nie zdarzyło mi się rozmawiać z Wegą o wojnie. Chyba nikt nie lubił rozmawiać o tym wydarzeniu, a powinno się o nim rozmawiać. Oczywiście, nie było przyjemne, ale było ważne. Każdego z nas wojna coś nauczyła, każdemu kogoś zabrała. Chcąc nie chcąc każdy ją zapamięta. Ja zapamiętam dumę, jaka rozpierała mnie, gdy udało mi się poskładać pacjenta oraz żal, gdy żegnałem poległych i osób, których nie udało mi się uratować.
— Foboś — Poważny głos siostry wyrwał mnie z namyśleń. Spojrzałem uważnie na siostrę, nasłuchując. — Wiem, że miałeś styczność z osobami rannymi tam, na wojnie. Czy... — Chwilę zastanawiała się, jak ubrać odpowiednio słowa. — Czy spotkałeś kogoś z rodziny? Tatę, rodzeństwo?
Usiadłem obok siostry. Nagle zrozumiałem, czemu nikt nie chciał rozmawiać o wojnie.
— Tak. —  Chwilę milczałem, a gdy wziąłem oddech, mówiłem dalej. — Widziałem, jak tata walczył z waderą. Był lepszy niż nie jeden wojownik. Mimo ogromnej siły, o której go nawet nie podejrzewałem, nie wygrał tej walki. Nie mogłem mu pomóc. Nie udało mi się go uratować. Tak bardzo mi przykro.
Ze smutkiem patrzyłem, jak w oczach Wegi pojawiają się łzy. Delikatnie przyciągnąłem ją do siebie, pozwalając, aby się wypłakała. Sam ledwo powstrzymywałem łzy, które nagromadziły mi się w oczach. Nigdy nie zapomnę tego dnia.

Wega?

Od Persefony cd. Rei

Czuły gest siostry zaskoczył mnie, ale przyjęłam go z nieukrywaną radością. Byłam jej wdzięczna, za to, że nie miała mi tego za złe i możemy pogłębić, a jednocześnie naprawić naszą relację. Miałam nadzieję, że Eter również wybaczy mi zaniedbanie rodziny. Z nim też musiałam odbyć poważną rozmowę.
Mimo różniącej nas sporej różnicy wzrostu udało mi się delikatnie oprzeć swój łeb o głowę Rei.
— Ja też cię kocham, Rea. I nigdy nie przestanę.
Tamtej nocy zasnęłyśmy wtulone w siebie. Dobrze było dla odmiany spać wtulonym w kogoś, czując obok ciepło czyjegoś ciała. Zazwyczaj noce przesypiałam oddalona od grupy ocalonych sforzan. Sama, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, kiedy pogoda na to pozwalała.
Od tamtej nocy i szczerej rozmowy, Rea razem z Eterem, towarzyszyli mi podczas dalszej części wędrówki. Razem rozmawialiśmy, trzymaliśmy się w trójkę, polowaliśmy na zwierzynę. Eter postanowił wybaczyć mi tak samo, jak zrobiła to Rea. Widziałam, że tak jak ona równie mocno chce odbudować zerwane rodzinne więzi. Mieliśmy tylko siebie i tylko na siebie mogliśmy liczyć.
Byłam pewna, że samotność, która towarzyszyła mi ciągle, była czymś, co jest mi pisane. Tymczasem zrozumiałam, że dobrze czuję się również w towarzystwie rodzeństwa. Żałowałam tylko tego, że wcześniej tego nie dostrzegłam. Źle się z tym czułam, wyrzuty sumienia raz po raz dawały o sobie znaki.
Gdy dotarliśmy do miejsca, które okazał się być naszym przyszłym domem, miałam wielką ochotę zwiedzić jego tereny. Zobaczyć, gdzie jest najwięcej zwierzyny, odkryć jakieś miejsca zapierające dech w piersi. Z początku pomyślałam, że udam się tam sama, ale do głowy przyszedł mi lepszy pomysł.
— Cześć, Rea. Chciałabyś ze mną zwiedzić tutejsze tereny? — zapytałam siostry. — Możemy zabrać ze sobą Etera, jeśli byś chciała.
— Co powiesz na babski wypad? Tylko my we dwie? — Rea machnęła radośnie ogonem.
Uśmiechnęłam się w formie odpowiedzi.

Rea?

Od Pergilmesa cd. Eau

 Z siostrą nie byliśmy na zbyt dobrej stopie. Nasza… rozmowa pozostała drzazgą, do której wyrwania nigdy się nie zebraliśmy. Jakoś nie było czasu i, prawdę mówiąc, chęci. Były ważniejsze rzeczy do zrobienia niż godzenie się z rodzeństwem i zresztą działaliśmy jakoś. Nasze kontakty profesjonalne były dość ograniczone, bo nie zajmowałem się szczególnie zwiadowcami, to była robota Brooklyn, a po przebranżowieniu Eau karczma również nie była moim szczególnym zmartwieniem. Przecież sobie poradzi, nie jest idiotką, potrafi się czymś takim zająć. W razie czego miała przecież Cretchera czy ojca, jeżeli musiała skontaktować się z kimś z góry.
I zresztą nie dało się nazwać tego unikaniem siebie nawzajem, raczej omijaniem. Czasami zdarzało mi się, chociaż bardzo rzadko, niemal zwrócić do niej w prywatnej sprawie. Coś skojarzyło mi się z dzieciństwem, z braćmi albo nie mogłem sobie przypomnieć jakiegoś szczegółu historii, którą opowiadałem. Zanim jednak słowa zdążyły wypłynąć z mojego pyska, gryzłem się w język. Pewnie chciała przeprosin, a ja nie miałem zamiaru ich udzielać. Nie miałem powodu.
Musiałem niestety przyznać, że coś mnie w tej sytuacji odrobinę kuło. Zaczynałem swoje życie z ósemką rodzeństwa, kończyć będę z jednym. Miałem rodzinę na szczęście. Może z synami nie zawsze byliśmy na najlepszej stopie, a ojca często miałem ochotę po prostu zostawić gdzieś w lesie, ale nie nienawidziliśmy się, więc to już całkiem dobrze. Próbowałem też być w dość dobrych kontaktach z bratankiem i bratanicą, którym też niewiele na tym świecie zostało. Tylko Eau była takim zgrzytem w tym wszystkim.
Podróżując nieszczególnie zwracałem uwagę na czas. Oczywiście starałem się liczyć dni, ale uciekało to w niepamięć z każdym kolejnym wieczorem. Na początku był to nawet celowy zabieg. Nie chciałem wiedzieć, jak długo jeszcze będziemy siedzieć w śniegu po pas i ile jeszcze zostało do tych pierdolonych świąt. Potem, wraz z poprawą temperatury, nieco bardziej wciągnąłem się w obliczenia. Nie mogłem być całkiem ich pewien, ale skoro już oficjalnie mieliśmy kalendarz, mogliśmy też świętować rocznice. Na przykład śmierci.
Oliver nie żył już od pięciu lat. W dzieciństwie nie był moim ukochanym bratem, tym bardziej po dorośnięciu, ale był bratem. Krwią z naszej krwi, członkiem rodziny, kompanem zabaw, zamordowanym i zostawionym na bagnach. Nie tęskniłem za nim tak jak za Tony’m, ale były chwile, gdy chciałem usłyszeć jego poradę i ten durny głos.
Niemal miałem ochotę powiedzieć Brooklyn, co mnie męczy, ale się powstrzymałem. Nie zrozumie. Może brzmiało to ostro, ale ona nie miała takiego rodzeństwa jak ja. Zniknięcie z powierzchni ziemi Soldato i Kimesa nie było dla niej żadną tragedią. Jednego ojca przez długi czas nienawidziła, inny, z tego co wiedziałem, też nie był za dobry. Jej rodzina była porażką, moja nie. Ona musiała budować sobie nową, ja miałem już jakieś fundamenty. Bracia i siostry mnie irytowali, ale tęskniłem za czasami, gdy całą grupą biegaliśmy po zamku. To głupie, ale chyba zaczęła dotykać mnie już starość.
Powiedziałem ojcu, że dziś jest rocznica śmierci Olivera. Powiedział, że wie. Oczywiście, że wie. Zapytał, co mam zamiar zrobić w związku z tym. Brzmiał na naprawdę zaciekawionego, wkurzyło mnie to tylko jeszcze bardziej. Nie odpowiedziałem mu nic.
Jednak dzień mijał i nadchodził wieczór. Mogłem przeżyć całą tą wędrówkę, mogłem przeżyć wszystkie te noce w śniegu, ale nadal unikałem wychodzenia poza bezpieczne ścainy po zmierzchu.
Spojrzałem jeszcze jeden raz na słońce, znajdujące się nisko nad horyzontem i wszedłem do karczmy.
Eau stała do mnie tyłem, robiła coś za stołami, nie wydając z siebie żadnych dźwięków.
- Dziś rocznica śmierci Olivera. - Spięła się na dźwięk mojego głosu.
- Aha.
Nie odwróciła się.
- Idę na cmentarz.
- Po co? Przecież tam nie ma jego grobu.
Bo nie mam lepszego miejsca. Bo Oliver lubił nabijać się z dziwnych imion na nagrobkach. Bo nie wiem, co ze sobą zrobić, a coś muszę.
- Bo chcę się przejść.
- Czemu mi o tym mówisz?
Bo jestem w swoim bólu samotny, a może chociaż ty, gdzieś tam, w swoim zimnym, logicznym sercu kochałaś swojego brata.
- Bo Kilmi może mnie szukać. Powiedz gdzie jestem i że wrócę na swoją zmianę. Proszę.
Wyszedłem szybko, czując się tylko głupiej. Ten ich cmentarz nie był daleko, ale trzeba było przejść przez las. Nie lubiłem go, nie, kiedy chodziłem po nim sam. Za mało ptaków ćwierkało.
Ich groby były starsze niż nasze. Jeszcze nie zdarzyło nam się wykopać tu miejsca dla żadnego psa. Miałem nadzieję, że jak najdłużej będziemy mogli obejść się bez pogrzebów. Mgła była zimna i czułem, jak futro się do mnie przykleja. Minąłem czerwone drzewo, którego liście wydawały się dziś wyjątkowo krwiste.
Usiadłem przed nagrobkiem, tym bezimiennym.
- Co ja tu robię? - zapytałem kamienia. Westchnąłem i potarłem pysk łapą. - Przepraszam, że nie ukarałem tego, kto cię zabił - powiedziałem cicho, tak by słowa zabrał wiatr i nie usłyszały ich nawet kruki. - Powinienem, ale… nie udało mi się. Przepraszam Oliver. Nie wiem w co wierzyłeś, jeśli w cokolwiek, ale mam nadzieje, że twoi bogowie byli dla ciebie łaskawi.
Siedziałem tam z pochylonym łbem, chcąc osiągnąć… sam nie wiem co. Oczyszczenie? Nie uzyskałem go przez pięć lat, czemu miałoby przyjść teraz?
Nie byłem w stanie z siebie wykrztusić dwóch prostych słów. Tęsknie bracie. Nawet, jak nikt tego nie słyszał. Nawet, jeśli nie pamiętałem o nim przez większość czasu, uderzała mnie czasem świadomość, jaki był młody. Jak brutalnie go zamordowano. Jak jego ciało gniło na bagnach, gdy je znalazłem.
Oparłem łeb na nagrobku.
- Co ja robię? - zapytałem się zimnego kamienia. Nie dostałem odpowiedzi, nie dostałem oczyszczenia, ani jego zmasakrowane ciało nie zniknęło mi sprzed oczu. Za to powietrze stało się jeszcze cięższe, jakby miało zbierać się na burze, a słońce niemal schroniło się za drzewami. Powinienem już wracać.
Gdzieś za mną rozległ się dźwięk łamanych gałęzi, ale w te okolice nie przychodziły drapieżniki. Pewnie były mądrzejsze ode mnie. Wziąłem głęboki wdech i wyprostowałem się.
- Trzymaj się Ollie. - Poklepałem ziemię. Odwróciłem się ku wyjściu. Mgła tylko bardziej zgęstniała. Nie widziałem nic na odległość dwóch metrów, tylko gałęzie czerwonego drzewa wznosiły się nad jej zasłoną.
Pojawiła się nawet głupia myśl, że może jednak bym został. Usiadł przy grobie, który nie należy do brata i czekał na sam nie wiem co. Za dużo w życiu nie wiedziałem.
- Ojciec i Eau też cię pozdrawiają - mruknąłem cicho i ruszyłem w białą mgłę.
(Eau?)

Od Miss Clarice cd. Petera

– Dom śmierdzi – odparłam nie patrząc na niego. Nie przyznałabym się za nic, że wyszłam na zewnątrz przekonana, że widziałam swojego ojca przechadzającego się po naszym terenie. Mój ojciec nie żył. Nie było go. I nikt tutaj nie był nawet blisko czegokolwiek nawet na wzór śledztwa mającego znaleźć jego mordercę.
– Zgadzam się. Nie odpowiedziałaś na pytanie.
– Czyja jest kolej?
– Moja, ale wydaje mi się, że zapytałem cię już o to, co cię wygoniło.
– Hm. – Mimowolnie się uśmiechnęłam. – Na co ja odpowiedziałam pytaniem o to, czyja kolej. Teraz ty.
– Zabiłaś kiedyś członka rodziny?
Poczułam jak mój łeb minimalnie się podnosi. – Można tak powiedzieć. Jakie jest twoje ulubione narzędzie?
– Sztylet. Co oznacza: “Można tak powiedzieć”?
– W praktyce osoba zabiła się sama, teoretycznie zepchnęłam ją z klifu.
– Oryginalnie. Ja nigdy nikogo nie zepchnąłem z klifu.
– Oczywiście, że nie. – Ponownie się uśmiechnęłam. – Jak ci się mieszka w tym domu szaleńców?
– Nie jest źle. Obstawiasz, że ostatni lokator będzie suką czy psem?
– Suką. Ty?
– Mam nadzieję, że suką. Ogólnie nie wiem. Na razie się nie zapowiada na nikogo. Od kiedy cię zobaczyłem nieustannie patrzysz w przestrzeń. Wypatrujesz kogoś?
– Nie. Czekasz na kogoś jeszcze z Royal Dogs?
– Można tak powiedzieć – odparł po chwili. – Zimno ci?
– Niespecjalnie. A co?
– Bo mnie tak. Można by wrócić do środka.
– Jeśli tylko powiesz, na kogo czekasz.
– Mogę wrócić do środka i bez ciebie. Poza tym musiałabyś najpierw zadać pytanie. A jest moja kolej.
– A i owszem. Pytaj więc.
(265)

Peter?

Od Cretchera cd. Brooklyn

Pokiwałem łbem. – To bardzo dobry pomysł. Myślę, że to też pokaże wszystkim, którzy tu są, że nikt z nas nie jest osobną jednostką, o którą nikt nie dba. Jesteśmy społecznością i cenimy każdego członka. Przynajmniej ja tak to widzę, dla mnie każda osoba tu jest jak rodzina.
– Nie żałujesz czasami, że nie założyłeś własnej? – Brooklyn podniosła łeb, ja pokręciłem swoim.
– Nigdy nie znalazłem właściwej osoby. Być może mogłem lepiej szukać, ale zawsze było coś ważniejszego ode mnie. Czuję się dobrze, jeśli wiem, że zrobiłem dla społeczności wszystko, co mogłem. To jest najważniejsze.
– Jesteś dobrą osobą, wiesz o tym?
– Cieszę się, że tak myślisz. Odpowiadając na pytania i poprzednią część rozmowy… – westchnąłem. – Nie zawiodłaś jako matka, Brooklyn. Nawet jeśli tak uważasz. Nie przestałaś martwić się o Alicję, wiem, że cały czas o niej myślisz. Czasami ciężko jest wypośrodkować, czy mamy zajmować się bardziej sprawami prywatnymi czy większym dobrem. Mamy tylko jedno ciało, nie jesteśmy w stanie być wszędzie.
– Niestety.
– I oczywiście, że pomogę z organizacją. Jeśli mamy zielone światło, chętnie poszukam odpowiedniego miejsca na symbol pożegnania. Kamienia, skały lub drzewa. Myślę, że to będzie dobre, co ty na to?
Samica pokiwała łbem, uśmiechając się słabo. – Czytasz mi w myślach.
– Nie od parady jestem twoją betą. – Teraz to ja się uśmiechnąłem. – Jak ci się układają relacje z Pergilmesem? Wybacz, że pytam tak czysto prywatnie.
(236)

Brooklyn?

Od Eau cd. Merlaux

Uniosłam brew. – Zastanowię się. – Prawdę mówiąc, nie pamiętałam i nie miałam pojęcia, co było najsmaczniejszym dla mnie jedzeniem. Od dawna nie miałam w pysku niczego, co miało za sobą długi proces przygotowania, a wewnątrz przyprawy, dookoła pyszny sos, obok dodatki… – Aczkolwiek myślę, że pozostawię to w tajemnicy, żebyś mógł sam posiąść tę wiedzę, na własną łapę, z czasem.
– Skryta. – Merlaux się uśmiechnął. – Woda też potrafi się kryć. Ale potrafię dorównać jej cierpliwością. Obawiam się, że kwestia lubianej przez was potrawy nie będzie spędzać mi snu z powiek.
•••
– Temat mojej ulubionej potrawy spędza ci sen z powiek? – spytałam siadając obok Merlaux na progu naszego domku. Zostaliśmy zakwaterowani w jednym, co przyjęłam z ulgą i nawet odrobiną zadowolenia. Chciałam być daleko od mojego brata. Nasze problemy nie zostały rozwiązane nawet gdy już się osiedliliśmy. Nie rozmawialiśmy ze sobą, unikaliśmy wzajemnego towarzystwa, a nawet wzroku. Dlatego też, gdy trafiłam do jednego domku z Merlaux i Solangelo, ucieszyłam się. Mieliśmy tylko trzy miejsca, więc nie zapowiadało się na zmiany. Nie lubię zmian, dlatego ta perspektywa była dodatkowym pocieszeniem. Zaczynałam też czuć trochę więcej sympatii do Merlaux, nasze rozmowy potrafiły być przyjemne.
– Nie. Prawdę mówiąc, wyszedłem, bo temperatura jest całkiem przyjemna, a niebo czyste. Per aspera ad astra. Cała nasza wędrówka przez mniej lub bardziej znośne tereny leśne wydaje się teraz o wiele bardziej opłacalna, gdy można spokojnie usiąść i popatrzeć na gwiazdy.
Uśmiechnęłam się, patrząc na jego zadarty łeb i zadarłam własny. – Quidquid Latine dictum sit, altum videtur – powiedziałam, zastanawiając się jaka będzie jego reakcja.
– O, łacina z waszych ust. Przyjemna niespodzianka.
– Czytało się to i owo. Gdyby nie wiecznie rosnąca ilość rzeczy do zrobienia w starym życiu, pewnie oddałabym się nauce i poszerzaniu wiedzy w spokoju. Zawsze mnie to pociągało.
– Najważniejsze jest to, co dobre dla was. Nie opłaca się spędzać życia wiecznie pracując dla innych.
– Czasem trzeba.
– A umielibyście to wyważyć? Żeby żadna szala nie była zbyt zapełniona?
– Nie wiem. – Zamyśliłam się na chwilę. Figurowałam zarejestrowana w naszej społeczności jako pisarz. Nie byłam pewna dlaczego. Czy była to obietnica dla siebie samej, że w końcu zacznę robić coś dla siebie, że po wszystkich latach zacznę spędzać życie robiąc to, co naprawdę bym chciała? Nie miałam pojęcia.
– A czy kartografia sprawia ci przyjemność? Że nie musisz niczego wyrównywać i zastanawiać się, czy robisz wszystko w zdrowych proporcjach? – Odwróciłam łeb w jego stronę.
(410)

Mer?

Od Brooklyn cd Cretchera

 
  — Spytałeś mnie kiedyś, czy nie martwię się odejściami. Nie odpowiedziałam ci wtedy. Pamiętasz? — spytałam, wpuszczając Cretchera do mojego domku.
    Skinął głową czekając, aż będę kontynuowała myśl, co zaraz uczyniłam.
    — To było pewne, że się powykruszają. Jestem zaskoczona naszą liczebnością. Spodziewałam się znacznie mniejszej i słabszej grupy, która nie przetrwa. A tu proszę. Zyskaliśmy na sile. Dotarliśmy do miejsca, które możemy nazwać domem. Jest stosunkowo bezpiecznie. Wciąż powracają do nas członkowie, których śmierć założyliśmy dawno temu. Powinnam być szczęśliwa. To całkiem duży sukces. — Odparłam spokojnie.
    — A jednak nie jesteś. — Nie spytał. Stwierdził. Wiedział.
    Odwróciłam wzrok.
    — Ale powinnam. Mamy gdzie spać. Mrozy zniknęły, a upały wbrew pozorom nie były takie tragiczne. Lato mija nam zaskakująco szybko, na rozbudowywaniu i naprawianiu wioski, gromadzeniu pożywienia, planowaniu rozwoju. Z Pergilmesem jest lepiej — tutaj pojawił się cień uśmiechu. — Ale Alicja…
    Położył mi łapę na barku, a ja spuściłam głowę.
    — Może i nie zawiodłam jako przywódca, ale zawiodłam jako matka. Nie wiem, co jest gorsze. — Powiedziałam cicho.
    Milczał. Nie było sensu wmawiać mi, że Alicja wróci i wszystko z nią będzie w porządku. Nie było po co łudzić się, że zjawi się znikąd i powie coś kompletnie oderwanego od rzeczywistości. Nie zjawiała się tak długo… Pergilmes prawdopodobnie miał rację. Ciało naszego bezbronnego dziecka było jednym z wielu, pewnie ciężkich do rozpoznania, trupów. Jej krew plamiła marmurowe posadzki. Nieistotne, czy się jej pozbyli, czy nie trudzili się sprzątaniem bałaganu, który wyrządzili. Dla wielu z nas ten obraz utknął w pamięci na zawsze. Odruchowo łapą dotknęłam boku, na którym rozciągała się długa blizna. Dowód, że niewiele brakowało, abym dołączyła do pokaźnej kolekcji martwych Royalsów.
    — Myślałaś o ceremonii pożegnania ich? — spytał, jakby czytał mi w myślach.
    — Powinniśmy ją przeprowadzić, a jednak brak mi odwagi. Pomożesz mi z organizacją? Najwyższy czas zająć się oddaniem należytego szacunku poległym i zaginionym.
    — Kiedy?
    — Jesienią. Gdy pierwszy, zżółknięty liść oddali się od pozostałych. To idealna pora. Zadumy i melancholii. Przedyskutuję to z Pergilmesem, ale jestem pewna, że zgodzi się ze mną. Myślałam o uczcie, abyśmy wszyscy usiedli przy jednym stole. Aby zdawali sobie sprawę z tego, że każdy z nas kogoś stracił, a jednak nikt nie został sam.

Cretcher? || 265.

8.30.2020

Od Fryderyka Wilhelma cd. Persefony

 
Patrzyłem to na nią, to na pustą przestrzeń przed nią. To zdecydowanie nie był kierunek, w jakim spodziewałem się, że ten dzień podąży, ale też bycie niemal zaatakowanym przez jelenia nie było na liście prawdopodobnych wydarzeń. Tajemnicze światło, przypominało mi nieco ludzkie żarówki, ale dużo jaśniejsze.
Starałem się zachować spokój, chociaż wewnątrz zalały mnie myśli. Przede wszystkim, co to było? Nagły rozbłysk światła zaskoczył mnie i najwidoczniej dla Persefony też był czymś nowym. Co to mogło być? Nie chciałem pozwolić sobie na głupią nadzieje, ale… ale może moje modlitwy opłaciły się. Spędziłem w końcu tyle miesięcy, niemal można powiedzieć lat, próbując znaleźć jakiekolwiek wsparcie w nadnaturalnym świecie. Potrzebowaliśmy tego, a ja zwłaszcza potrzebowałem jakiegokolwiek rodzaju wsparcia. Byliśmy szaleńcami w dziczy, a jeszcze wiedziałem o koszmarach, jakie ojciec sprowadził na nasz stary dom. Na mamę, które przecież mieszkała tak blisko niebezpieczeństwa, a nawet o nim nie wiedziała. Nadal jednak nic przecież nie pomagało: prośby, groźby czy rytuały, wszystko na nic. Nic nie odpowiadało. Już tyle razy miałem wrażenie, że coś się zmieniło. Że zostałem usłyszany, a za każdym razem byłem w błędzie. A teraz...
Tylko dlaczego pomoc miałaby przyjść do Persefony? Nie chciałem jej obrażać, ale wydawała się być bardzo… prosta, skupiona na sprawach materialnych, polowaniu i przeżyciu. Nie żeby to było coś złego, absolutnie nie, ale jakoś tak nie mogłem zrozumieć, czemu to jej pomogli. To było bez sensu. Znaczy bardzo cieszyłem się, że Persefona została uratowana, oczywiście, że tak, ale widziałem też dziwactwo tej sytuacji. Nic też oczywiście nie powiedziałem o swoich podejrzeniach. Mogły być błędne. Miałem nawet nieprzyjemne uczucie, że wolałbym, by było nieprawdziwe. Czy można mnie winić, że chciałem, by moje męczenie dało mi owoce?
- Czy zdarzyło się w twojej rodzinie, by nagle z nikąd pojawiały się kule światła i ratowały was przed niebezpieczeństwem? - zapytałem w końcu. Persefona spojrzała na mnie dziwnie.
- Nie.
- A słyszałaś o takich wydarzeniach wcześniej?
- Nie.
- A tak, to... pomocne - wymamrotałem pod nosem. - To było dość niespodziewane. - Patrzyłem się ciągle w miejsce, gdzie jeszcze moment wcześniej przecież znajdowało się światło. Nie zostawiło żadnego śladu po sobie.
Odrobinę spodziewałem się, że zobaczę przypaloną trawę lub chociaż temperatura będzie cieplejsza, ale cokolwiek to było, nie zostało stworzone z ognia. To akurat mnie pocieszyło. Ogień nie kojarzył mi się zbyt dobrze. Nie miałem tego samego rodzaju strachu przed nim, jak ojciec, ale doświadczyłem już nieprzyjemnych jego właściwości magicznych.
- Nie rozpowiadaj tego, gdy dojdziemy do sfory - powiedziała oschle i może doszukiwałem się tego na siłę, ale dla mnie zabrzmiało to jak prośba.
- Oczywiście, że nie będę - zapewniłem ją. - Twoja tajemnica będzie u mnie bezpieczna. - Popatrzyła na mnie z wyrazem pyska, którego nie potrafiłem do końca zrozumieć. W końcu jednak pokiwała łbem i zaczęła iść, wolniej niż wcześniej, chyba ciągle będąc w szoku po dziwnym wydarzeniu.
- Powinniśmy chyba spróbować zrozumieć, z czym właśnie mieliśmy doczynienia
- Nie mam pomysłów.
- Ja też nie, ale zapewne czeka nas długa droga, więc jest czas, by jakieś zdobyć. Powiedz mi Persefono, czy miałaś w swoim życiu wiele spotkań z istotami magicznymi, bo muszę cię zapewnić, co widzieliśmy było magią. Nie jestem specem w temacie, ale troszkę o tym czytałem.

Od Timotei'a cd. Bonnie

Wszedłem bez entuzjazmu do domku, który został mi przydzielony. Z początku myślałem, że jest zbudowany z drewna, ale zanim do niego wszedłem, zauważyłem, że niektóre ściany były kamienne. Budynek był pokryty mchem oraz bluszczem, który piął się aż po sam dach. Miałem mieszkać z dwoma sforzanami. Tymi osobami byli Bonnie i Aureon. Bonnie znałem, może nie tak dobrze jakbym chciał, ale znałem, ponieważ nasze rodziny były niegdyś ze sobą dość blisko. Aureona nie udało mi się dotychczas poznać. Domki nie wyglądały przytulnie, w środku było zimno. Otaczający chłód przenikał mi do kości. Ich stan dawał nam jasno do zrozumienia, że nie chcą nas tu widzieć. To nie był nasz dom. Zadrżałem, nie będąc pewny czy z zimna, czy ze strachu. Drewniany stelaż mojego łóżka był przepołowiony na pół, brakowało w nim materaca albo czegokolwiek, na co mógłbym się położyć. To znaczy, to jeszcze nie było moje łóżko, ale widząc jego stan, zobaczyłem w nim samego siebie, bowiem moje serce też rozpadło się na dwie części. Postanowiłem je przygarnąć. Związałem się z nim emocjonalnie. Nawet nie zauważyłem, kiedy do moich oczu napłynęły łzy. Na jego widok chciało mi się płakać. Tak bardzo płakać.
 — Hej, Timo! — Znany mi skądś głos wyrwał mnie z rozpaczy. Był taki pogodny, radosny i ciepły. Spojrzałem na sunię o śnieżnej sierści, która doskonale współgrała z karmelem. Bonnie. — Co byś powiedział o tym wszystkim? Cieszysz się z domków i ze swoich lokatorów?
Wpatrywałem się w Bonnie, siedząc na zakurzonej podłodze i nie przejmując się, że mój ogon pokryty został licznymi kłębami kurzu. Czy ja się cieszę? – jeszcze raz zadałem sobie to pytanie, kiedy Bonnie dostrzegła łzy w moich oczach. Już dawno zapomniałem, co to znaczy cieszyć się i to jak się cieszyć. Czy ja kiedykolwiek będę się cieszył? Czy będę kiedyś szczęśliwy? Nie mogę się cieszyć, nie mogę być szczęśliwy. Jakże mam być szczęśliwy bez miłości? Bez bliskości rodziny, bez przyjaciół, sam. Jak mam być szczęśliwy bez Tiary, bez Sponge, bez Syoss, bez taty? Czy można być szczęśliwym bez najbliższych mojego serca osób?
 Chciałem, żeby to wszystko okazało się okropnym koszmarem, a żebym po przebudzeniu obudził się obok Tiary, otoczony jej słodkim zapachem i ciepłem, które za każdym razem rozczulało moje serce. Ale wiedziałem, że to nie sen, że to okropna rzeczywistość. Nawet nie zdążyłem powiedzieć jej, co do niej czuję. I już nigdy nie będę mieć okazji. Tiara nie wróci. Czułem, że nie spotkam moje ukochanej, najpiękniejszej Tiary. Czułem, że już nigdy nie wróci. Mój świat dawno się zawalił. Zostałem sam, nie mam już nikogo.
 Kiedy łkałem żałośnie w objęciach Bonnie, wiedziałem, co mnie czeka. Dotarło do mnie, że już nigdy nie będę szczęśliwy. Że już nigdy nie będę się cieszył. Że już nigdy nie będę odczuwał radości. Że już nigdy zachód słońca i jego ciepłe promienie nie przyniosą mi radości, że powiew wiatru, dotychczas rześki, rozbudzający, stanie się chłodny i nieokiełznany. Otaczający mnie świat już zawsze będzie pozbawiony barw. Czy warto żyć, będąc w ciągłej rozpaczy?

Bonnie?

Od Bonnie

 Naturalna lampka w postaci samodestrukcyjnej kuli gazu powoli żegnała się ze mną, znikając za horyzontem. Spoglądałam się za nią przez czas dłuższy, niż zajęłoby stonodze wytarcie wszystkich nóg o wycieraczkę. Czyli nie aż taki długi, pamiętając, że ta ich nazwa to tylko chwyt marketingowy i nawet gdyby zebrało się osiemnastu poważnych matematyków i zaczęło liczyć, na pewno nie doliczyliby się dokładnie stu nóg... a przynajmniej tak myślę, bo może to nie tak i w ogóle to jest inaczej. Nie wiem. Wszystko miało prowadzić do wniosku, że patrząc się za Słońcem to nie wracało i wkrótce też i pozostawione przez nią światło również zaczęło znikać lepiej niż Ashi podczas gry w chowanego... A może po prostu to ja nie wykorzystywałam dobrze tych wszystkich namierzających trybików, na jakie było mnie stać?
  Ponownie ruszyłam w stronę celu. To nie miało sensu, ale przecież na co dzień tak jest? Prawda? Ha ha. Tak naturalnie.
 - Hej, Prest. - uśmiechnęłam się do psa, jaki siedział zaraz przed wejściem od stodoły z małym uroczym stworzonkiem. Odwzajemnił przywitanie. Zwlekający promień z samego czubka korony słońca osiadł na jego sierści jako czerwonobrunatny kolor. Coś z głębi mojego ciała zacięło mnie w połowie kroku. Ten widok wydał się być tak podobny do tego wtedy na wojnie. Nie. To jest zła myśl. Odrzucić. Chociaż tak właściwie to z tego powodu uznałam, że zamiast wymyślać kolejną bajkę do opowiadania współlokatorom przyjdę tu. No może bardziej tam. Chociaż dalej nie jestem pewna, gdzie w zasadzie jest "tam", zwykle była to po prostu myśl "pójdę tam" i niekonkretny koncept. Z resztą, nieistotne. - Mam taką sprawę. Ty dobrze wiesz, jak te wszystkie trybiki i wihajstry funkcjonują, że raz myślimy "jest fajnie", drugim razem "jest smutno", prawda? Co jeżeli ktoś jednocześnie czuje jednocześnie, że te obydwa przyciski są zawsze włączone? I mam tak na myśli... zawsze. Nie tak, że jeden się włącza, a drugi czeka chwilę, tylko tak razem w tym samym czasie. Jakby to... O! Znasz te takie długopisy, co piszą w kilku kolorach? Nie da się mieć dwóch kolorów na raz, bo się rysiki zablokują przy wciśnięciu. To jest jakoś tak.
 - Potrzebujesz wytłumaczenia problemu pod kątem biologicznym czy jego rozwiązania?
 - Chyba rozwiązania. Kiedyś czułam się inaczej. Nie było tego czegoś, co tak często przypomina mi, że coś w sumie nie jest fajne albo po prostu przychodzi w stylu "hej, nie masz rodziny". Nie, nawet nie przychodzi. Cały czas tam jest. I... i wiem, że są takie zwykłe wariacje, że jak się przeżyje coś złego to tak będzie. Czułam to, kiedy Chantie, Ashie czy Sunny wyruszyły w świat. Dalej za nimi tęsknię, ale to nie jest ten sposób, kiedy czuję, że wszystkim narządom we mnie jest niewygodnie. Po wojnie... tak jest. Innym też bywa źle, ale to po pewnym czasie chociaż pozwala na to, aby przez jakiś czas o tym nie myśleć. Ja się czuję, jakby ta cała sprawa z wojną się nie skończyła. Jak gadam z innymi, staram się skupić, że hej, jestem tutaj i jest super, ale w tej samej chwili myślę, że w sumie to tak ekstra nie jest. Nie przerywam mówienia tylko dlatego, bo czuję się, jakby to ono mogło jeszcze przytoczyć te miłe myśli i one walczą z tym drugim rysikiem długopisu. Przez pewien czas mogą nawet i bez tego z nim konkurować, ale później to wszystko słabnie i nawet nie chodzi o to, że się obawiam, że ten smutny będzie przez chwilę. Bo co jeżeli się on nie odkliknie z powrotem?
 - Nie jestem psychologiem, psychoterapeutą, a nawet nie psychiatrą. - odpowiedział Press. - Idź do Fobosa albo Alegrii, przekierowując cię do nich najbardziej ci pomogę.
 - Ale chociaż powiedz, jak... jak się tym zająć do tego czasu! Wiem, że te myśli zawsze będą, ale z czasem powinny przestać być takie. Bo wiem, że jeżeli teraz myślę, że nie mam pojęcia, co się stało z moim towarzyszem, bez którego nic już nie jest takie samo i równie dobrze może nie żyć jak i błąkać się gdzieś samotny na świecie, to kiedy się odwrócę i stąd pójdę to będzie gorzej! Wtedy przypomnę sobie, jak bardzo bał się burzy i jak bezbronny był! A potem pomyślę o tym, co się stało moim rodzicom. Wiem to, że tata nie mógł czuć bólu, jednak jakim widokiem jest, kiedy powoli widzisz, jak palisz się żywcem. Moją jedyną nadzieją może być to, że prędzej udusił się dymem niż słyszał skwierk i syczenie skór jaka odrywa się marszcząc płatami od ciała i widział, jak krwawy miąższ spala się po spotkaniu z ogniem! A tymczasem co z mamą? Jeżeli przeżyła, to gdzie jest?! Czy może i ona została rozszarpana podczas wojny, nie będąc w stanie nawet się bronić z powodu oparzeń...?
 - Była u mnie na terenie szpitala polnego. - powiedział Prestian ciszej niż dotychczas. Skupiłam na nim wzrok niczym światło przez lupę... i proszę kolejna kompletnie nieudana metafora. - Musiała odejść już po zakończeniu wojny.
 - Rzeczywiście nie jesteś w tym dobry. To teraz już chociaż wiem, że być może wtedy dałoby się ją jeszcze wytropić! Byłabym chociaż pewna, że postanowiła mnie opuścić z własnej woli, kiedy jej najbardziej potrzebowałam, a nie, że niby tak, niby nie i nic nie wiadomo. Kogo innego nie ma, kiedy powinien być? Hmm, już może nawet nie wspomnę o Ikarze czy innych stworzeń, jakie były przygarnięte do tego wszystkiego. Bo na co w końcu zdałoby się tęsknienie za kimś, kto nawet przed tym wszystkim sobie znikł, tak jak Ekhou! Lepiej nich będzie myśleć o tym, co się mogło stać z Dustinem? Albo Eliotem? Był w okropnym stanie, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. W tym całym rozgardiaszu wydało mi się, że ktoś wspomniał, że on popełnił samobójstwo. Rozumiesz to? Ale nie wierzę w to, bo przecież czy on w ogóle byłby w stanie to zrobić sam z siebie? Tak? Nie?
 - Obawiam się, że, używając twojej metafory, właśnie odkliknęłaś jeden z rysików długopisu. Chodź, napij się trochę wody.
 - Czuję się tak głupio i bez sensu. Wszyscy uważają mnie za idiotę, co dużo gada i nic nigdy nie przekazuje. Ty też tak myślisz. Wiem o tym. Widzę, jak zawsze na mnie patrzysz, kiedy tylko przychodzę pytając się, czy mogę ci w jakiś sposób pomóc! I wiesz co? Masz rację. Jestem dziecinna i bezmózga, bo przez całe swoje życie chcę czuć, że pomagam innym i dzięki mnie mogą czuć się lepiej. I nawet w tym potrafię zawieść, bo teraz ty stoisz tu, a ja przed tobą i na ciebie krzyczę, chociaż ty mi w nic nie zrobiłeś i czuję się z tego powodu jeszcze gorzej. I- i ja... przepraszam! Naprawdę przepraszam!! Błagam nie miej mi za złe. I niech twój towarzysz również nie ma! On jest taki mały i nawet puchaty, a pewnie mnie nie teraz już nie lubi.
 - Nie musisz się nami martwić. Jeżeli czujesz, że wolisz wyładować się w ten spo-
 - Ale ja nie chcę się na nikim wyładowywać! Oh! I widzisz, przerwałam ci, a ty pewnie chciałeś powiedzieć coś miłego. Jestem taka... egoistyczna. Tak, teraz myślę, że to tłumaczy wiele rzeczy. Wiesz co, Prest? Łap, to dla ciebie. Amulet. Ukradłam go jakiemuś człowiekowi. Dlaczego? Bo tak, bo uznałam, że mogę i on na pewno nie będzie się czuł źle po jego stracie. Teraz kiedy go masz, będziesz mógł za każdym razem myśleć o tym, jakim okropnym tworem jestem.
 - Nie musisz mi go dawać.
 - Nie wiem, już go ci dałam. Weź go, bo inaczej teraz ja będę sobie zawsze przypominać ten moment, a nie będę w stanie go po prostu wyrzucić, tak jak ty pewnie zrobisz, kiedy tylko sobie stąd pójdę... I zrobię to teraz. Odwrócę się, nie będę słuchać co mówisz, bo się teraz tak strasznie wstydzę tego, co tu zaszło, że nie zniosę ani słowa rozsądku. Wrócę radosnym krokiem do domku. Będę się uśmiechać. Nikt nie zapyta się mnie, co robiłam, bo wiedzą, że nie stać mnie na nic ciekawszego niż "rozmawiałam z panem zającem" albo "malowałam w wyobraźni", więc nawet nie będę musiała się starać. Wejdę do pokoju i będę się gapić w ścianę. Cały czas z tym głupim uśmiechem na pysku! Idę. Teraz. Miłej nocy.
  W moich myślach zaczęła powoli kształtować się Decyzja.


Tak.
Bonnie przekazuje swój amulet Prestianowi

Od Prestiana cd. Petera

  Pozwoliłem sobie na przemyślenie przez chwilę tej propozycji, ale zaraz zgodziłem się; dziadek Peter miał rację. Był odpowiedni moment, aby udać się po składnik eliksiru. Grafik na ten dzień świecił pustkami, a oddawanie się leniwej atmosferze nigdy nie wiązało się dla mnie z przyjemnością. Dlatego też przytaknąłem i niemalże z miejsca zajęliśmy się przygotowaniami. Nie były z resztą skomplikowane. Trochę ususzonego mięsa zajęło pozycję naszego prowiantu, a napotkana po drodze Alegria została powiadomiona, że ruszamy w góry. Brak komplikacji sprawił, że już niedługo znaleźliśmy się na jakiejś zapomnianej przez świat ścieżce. Nawet jeżeli nie poruszaliśmy się sami w sobie zbyt prędko. Pomijając Bazyliego.
  Nie pośpieszaliśmy rozmowy, pozwalając sobie na ciszę. Chwile konwersacji jakkolwiek nie spotykały się z dezaprobatą. W największym stopniu skupiały się na otaczającej nas rzeczywistości. Kilka zdań określających nasze życia w trybie osiadłym, plany odnoszące się do renowacji stodoły służącej za skrzydło medyczne, raz nawet uznałem za stosowne pochwalenie się uzyskanym przeze mnie alkoholem. W międzyczasie krajobraz wokół nas powoli zaczął się zmieniać, a chłód poranka ustępował chłodowi powietrza opadającego z gór. Wraz z godzinami również i roślinność zaczęła się zmieniać.
 - ...mimo tego dalej nie jestem przekonany do tego miejsca. - stwierdziłem w pewnym momencie rozmowy. Sznaucer ruchem głowy zachęcił mnie do rozwinięcia mojego stwierdzenia. - Cóż, nie zaprzeczę, że dobrze jest mieć własny kąt i poczucie względnego bezpieczeństwa. Pomimo to zastanawiam się, czy w moim przypadku nie lepiej byłoby kontynuować wędrówki. Brak ksiąg i sztuki bywa dla mnie uciążliwy, ale jeszcze nie tak bardzo, jak brak odczucie braku rozwoju jako medyk. - z pewnym trudem dobierałem słowa w świadomości, jak chaotycznie przekazuje mi się takie myśli. - Z czasem zacząłem sobie zdawać sprawę, że to, co działo się na wojnie... to było, hm, obligujące? Powiedziałbym nawet, że uzależniające. Nie życzę nikomu śmierci, krwawych bitw czy chorób, ale w tym wszystkim czułem, że rzeczywiście jestem tam, gdzie powinienem być. Było okropnie i wycieńczająco, życzyłem sobie końca tego wszystkiego, a mimo to w gruncie rzeczy przyznaję przed samym sobą, że to było to. Moje zadanie do spełniania. Racja bytu. Ogółem to, do czego prowadzi mnie każda uzyskana wiedza. Teraz czuję pewną pustkę. Eksperymenty, destylacja alkoholu czy opieka nad Bazylim są w dwóch trzecich przyjemne i na swój sposób ekscytujące, ale dalekie jest to do stanu, w którym rzeczywiście walczyło się o coś. Coś ważnego.
  Mogłem przyznać, iż była to najdłuższa wypowiedź, jaką wypowiedziałem w ostatnim czasie, ale miałem wrażenie, że mogłaby być jeszcze dłuższa. Niecodziennie układałem ten motyw w werbalne określenia i słyszenie ich teraz od samego siebie było zajmującym doświadczeniem. Nawet jeżeli nie byłem w stanie przewidzieć, do czego może prowadzić dzielenie się tym z kimś innym. Zapadła pomiędzy nami ponownie cisza. Nie była to jednak ani nieprzyjemna, ani ta dotychczas towarzysząca nam podczas tej wędrówki o zabarwieniu pogrążenia się we własnych myślach, prędzej jej odmiana. Przerwa pomiędzy wypowiedziami, na jaką pozwalało się, aby zbudować przemyślaną odpowiedź. Być może i dana byłaby mi zaraz do usłyszenia, jednak los okazał się mieć inne plany.
  W pewnym momencie wybiegający wprzód Bazyli zatrzymał się. Nie było to szczególnie zadziwiające, więc przeszliśmy obok niego bez zwracania większej uwagi na to zachowanie. Dopiero po chwili automatycznym odruchem zwróciłem wzrok w jego stronę, a wraz ze mną dziadek. Spojrzenie młodego bazyliszka wędrowało w stałym tempie wzdłuż sąsiedniej skały. Zauważyłem, jak jego błoniaste skrzydła nieznacznie się przykurczają, a widoczne dotychczas źrenice zwężają się. Nie wydawał żadnego dźwięku. Skrzyżowałem wzrok ze sznaucerem.
 - On tak normalnie ma? - zapytał się dziadek głosem cichszym niż zwykle.
 - Nie. - stwierdziłem jeszcze ciszej. Miałem ochotę dodać jeszcze stwierdzenie "ale zwykle jest dziwny, więc możemy iść dalej", ale poczułem, że byłoby to jak wyprzedzenie jakiegoś faktu. Przez następną chwilę spoglądaliśmy w milczeniu na stworzenie, zanim nie zdecydowałem się podejść do niego bliżej. Bazyliszek mrugnął, kiedy mój cień na niego opadł i wydał z siebie krótkie zdziwione piknięcie. Po kilku sekundach wydał je z siebie ponownie, tym razem pewniej i zbliżył się do nas.
 - Drganie. - rzekł niespodziewanie dziadek. - Czujesz je?
 - Ni- już tak.
  Nie potrzebując naradzania się, ruszyliśmy przed siebie pośpiesznie. Dudnienie stawało się coraz wyraźniejsze. Kilka teorii tłumaczących przyczyny przemknęło mi przez myśli. Znając szczęście naszej sfory zwykłe trzęsienie ziemi albo osunięcie skał były najbardziej trywialnymi z nich. Wkrótce po tej myśli kilka głazów wraz z mnogością mniejszych odłamków zaczęło toczyć się przez zbocze. Schroniliśmy się we wgłębieniu jednej ze ścian. Przytrzymałem Bazyliego i położyłem po sobie uszy. Rezonans powodował u mnie znaczny ból. Nie przestawałem jednak obserwować, jak niedaleko nas odbijają się fragmenty skalne. Niektóre odłupując się wzbijały w naszą stronę.
  Czułem się niezręcznie, że nie powodowało to na mnie dużego wrażenia. Powinno.
  Odwróciłem pysk ku dziadkowi. Jego reakcja na sytuację była bliższa nieznacznemu rozdrażnieniu. Gdyby miał zegarek, pewnie właśnie spoglądałby na niego z dezaprobatą.
  Po dłuższym czasie sytuacja ucichła na tyle, że zdecydowaliśmy się na wyjście. Przeszliśmy pomiędzy zbiorowiskami żwiru i wspięliśmy się na bardziej pewny teren. Mój ból głowy stał się mniej dotkliwy, lecz nieustający dyskomfort dalej mi towarzyszył. Chłodne powietrze nie łagodziło objawów, a przeżywający pierwszą traumę życia Bazyli nie pomagał. Nie miałem co prawda do niego pretensji, ale sympatyzowanie było trudniejsze niż zwykle.
 - Będzie z nim w porządku. - stwierdziłem uprzedzając dziadka, który wydał mi się chcieć powiedzieć coś w związku z kwileniem. - Bardziej przeżyłby rozłąkę niż to doświadczenie. - na podkreślenie tych słów dodatkowo pogładziłem pióra stworzenia. Ruszyliśmy w dalszą drogę. W myślach kontynuowałem zastanawianie się, czy lawina miała bardziej paranormalną przyczynę, aczkolwiek nie byłem w stanie wniknąć w ten temat tak bardzo, jakbym chciał. Następne godziny minęły milcząco, co pewnie wiązało się z tym, że hałas spowodował symptomy chorobowe nie tylko u mnie i lepiej było odpuścić sobie konwersację na pewien czas. Najlepiej było dla nas przemierzać góry i rozglądać się za szarotkami. Szczęśliwie nasz wysiłek nie okazał się zbędny.
 - Prest, spójrz tam przy kamieniach.  - dziadek wskazał łapą niedaleko nas. Uniosłem w tamtą stronę wzrok, spodziewając się kolejnej kozicy albo podejrzanej skały przypominającej wilka, na jakie czasem zwracaliśmy uwagę. Tym razem jednak był to już cel wyprawy - Gwiazdki z Nieba. Udaliśmy się w ich kierunku. Oglądaliśmy je przez chwilę, a następnie zdecydowaliśmy się na zerwanie kilku. Wyraziłem nadzieję, że zabraknięcie tej ilość w środowisku nie zaszkodzi gatunkowi, po czym umieściłem zbiory w torbie. Następnie mając poczucie wypełnienia celu, zjedliśmy prowiant i ustaliliśmy plan trasy powrotnej. Głównie trzymała się tej samej drogi, którą przybyliśmy, chociaż spodziewając się dużej ilości żwiru niedaleko miejsca, gdzie spotkała nas lawina, lepiej było poszukać innej drogi.

Peter?

Od Wegi Cd. Pergilmesa


*opowiadanie przed osiedleniem sfory, podczas zimy*

    Razem z Pergilmesem przemierzaliśmy zaspy śnieżne, które dosyć mocno utrudniały drogę, którą przemierzaliśmy ku jeziorze. Zimno dosyć mocno mnie denerwowało, lecz sierść dosyć dobrze trzymała ciepło. 
    - Nie przyjemna zimna tego roku, prawda? - zagadałam chcąc jakoś rozpocząć rozmowę. 
    - Tak, śnieg dosyć mocno utrudnia nam wiele spraw. 
    - Głównie wędrówkę i polowania. - zauważyłam. Pergilmes przytaknął.
    - Tak, masz rację. - odparł. - Wega? - zaczął, a ja spojrzałam na niego zaciekawiona. 
    - O co chodzi? - spytałam wesoło z nuta zaciekawienia. Widząc jednak powagę, malującą się na jego pysku również spoważniałam. 
    - Wcześniej już chciałem się spytać, ale niezbyt wiedziałem jak. - zaczął, a ja poczułam, jak atmosfera staje się nieco przytłaczająca. Nie wiedziałam o co może chodzić.- Jak się czujesz.. no wiesz.. Nie chodzi mi teraz o twój wypadek, a o stan w jakim obecnie jesteś. - zaczął. 
    - Em, to znaczy? - spytałam nie rozumiejąc do końca. Pergilmes westchnął. Milczał prze chwilę. Wiedziałam, że to co chce powiedzieć musi być naprawdę trudne.
    - Chodzi mi o Tony'ego, Isobelle, twoje rodzeństwo. Jak się trzymasz... - pies na chwilę przerwał, a ja spuściłam głowę.
    - Jak tak o tym wspomniałeś to... naprawdę mi ich brakuje. - wyznałam. - Śmierć taty naprawdę mną wstrząsnęła, dodatkowo nie wiem co stało się z resztą rodziny. 
    - Masz jeszcze Fobosa. 
    - Tak. On jest mi teraz najbliższy. Niestety czas lubi psuć wiele rzeczy, w tym i naszą relację. Gdy byliśmy szczeniakami uwielbiałam spędzać z nim czas, z resztą rodzeństwa też. Niestety gdy dorośliśmy wszystko się zmieniło. Fobos został medykiem i nie spędzaliśmy już tyle czasu razem. Teraz tego żałuję. 
    - Współczuję ci utraty bliskich. 
    - Dziękuję. - odparłam uśmiechając się smutno. - Staram się nie myśleć zbytnio o bliskich, lecz jest to trudne. Brakuje mi naszych wspólnych chwil. Tego rodzinnego ciepła. Ehh... Brzmię teraz pewnie jak szczeniak. - odparłam z nutą rozbawienia, patrząc przed siebie, a po chwili ponownie spojrzałam na Pergilmesa. Byliśmy już niedaleko jeziora, czułam to. 

Pergilmes?

Od Etera Cd. Pergilmesa


*czasy przed osiedleniem*

    Czułem małą niepewność. Nie wiedziałem, cy zaproponować mu, że go odprowadzę, czy może lepiej pozwolić mu odejść bez zbędnego wnikania w jego sprawy. Ostatecznie postanowiłem się nie mieszać. Może to było pilne, a ja niepotrzebnie bym się wtrącał? W końcu jestem tylko myśliwym. Postanowiłem się jednak spytać,aby nie wyjść na niewychowanego. 
    - Jesteś pewny, że nie potrzebujesz... towarzystwa? - spytałem nieco niepewnie. Samiec zaprzeczył ruchem głowy. 
    - Dam radę sam, odpocznij. - zapewnił. Przytaknąłem skinieniem głowy. Zanim jednak odszedł zaproponowałem ponowne spotkanie, jeśli tylko będzie chciał. Dobrze będzie poznać inne psy nieco bliżej. Niektórych kojarzę tylko z widzenia, a przecież nie mogę spędzić całego życia u boku Rei. Często spędzamy czas razem, ale ona może poznać kogoś i wtedy zostanę całkiem sam. Może i nie byłem najlepszy w poznawaniu innych i rozmowach, ale podobno praktyka czyni mistrza. Zamknięcie się w sobie raczej mi nie pomoże. Gdy Pergilmes odszedł ja udałem się nieco na bok, aby się położyć. Po chwili ułożyłem się wygodnie i nieco pospałem. Zostałem obudzony na kolejne polowanie, a po nim stwierdziłem, czy może by nie spróbować znów porozmawiać z Pergilmesem. Nie byłem do tego zbytnio przekonany, ale cóż. Postanowiłem do niego podejść, gdy upewniłem się, że skończył posiłek. 
    - Witaj. - przywitałem się. W głowie układałem sobie jakieś pytania i słowa, aby nasza rozmowa nie była zbytnio "sucha". - Jak mija dzień? - spytałem. 
    - Cóż, mogło być lepiej, ale mogło być też gorzej. - odparł. 
    - Mogę się przysiąść? - spytałem, a Pergilmes przytaknął skinieniem głowy. Usiadłem obok niego. 
    - A jak tobie mija? Dziś też polowałeś, prawda? 
    - Tak, dziś jednak polowałem grupowo na większą zdobycz. 
    - Udało się?
    - Tak, udało nam się upolować łanię. 
    - To dobrze. - odparł. - Byli jacyś poszkodowani? - spytał. 
    - Na szczęście nie. Wega nie brała w nim udziału, po ostatnim incydencie z jeleniem. - wyznałem. 
    - A już z nią lepiej? - spytał, a ja westchnąłem.
    - Z tego co wiem, to tak. Nie złamała sobie żadnej kości, a jedynie została tylko mocno poturbowana, co i tak nie brzmi kolorowo. 
     - Dobrze, że to tylko stłuczenie. - odparł. Zapamiętałem, że nie chce zbytnio rozmawiać o swoim stanowisku alfy, więc starałem się unikać tego tematu. 
    - Obyśmy szybko odnaleźli dom. W sumie nie jestem do końca pewny, czy nowe miejsce będzie można nazwać domem. - wyznałem. - Lepsze to niż zostanie tam. - dodałem i spojrzałem na psa. 

Pergilmes?

Od Petera cd. Fobosa

 

*Dawno temu się dzieje*
Może nie byłem najbardziej moralnym psem w sforze, ale przecież w normalnych warunkach żaden ze mnie potwór. Nie zmuszę psa do zostawienia kogoś na pastwę losu. Głównie dlatego, że fizycznie nie mogłem przezwyciężyć Fobosa.
Pergilmes, delikatnie mówiąc, nie był szczególnie zadowolony z kolejnej gęby do wykarmienia.
- Jeżeli będzie nas spowalniał, zabierał za dużo miejsca lub leków, zostawiamy go - zapowiedział. Chyba nie był w najlepszym nastroju, ale kundlowi pozwolono zostać z nami. Nie byłem przy nim, gdy się obudził, ale słyszałem, że zaczął rzucać się na wszystkie strony. Trudno się dziwić - nowe miejsce, nowe psy, nowe zapachy. Nikomu nic się nie stało, ale pies już zarobił sobie nie najlepszą reputację.
- Nazywa się Brutus - powiedział mi Fobos, kiedy pomagał mi zwijać się rano. Był personalnie odpowiedzialny za naszego nowego kompana, który więcej spał niż się budził. Trzeba było trzymać go w tym stanie, żeby nie rozwalał sobie szwów. Foboś ciągle zostawał z tyłu i ostatni pojawiał się na miejscu zbiórki, ale pojawiał się za każdym razem.
- Żyjesz jeszcze - powiedziałem do naszego dodatkowego towarzysza, widząc jego otwarte oczy. Leżał w bezruchu, trochę w oddaleniu od reszty. Nikt specjalnie nie chciał przy nim leżeć, a on też prawie się nie budził.
- Tak. - Podniósł lekko łeb. - Lekarz mnie nosi - zabrzmiało to prawie jak pytanie.
- Tak, Fobos. Jak się czujesz, młody?
- Dobrze - odpowiedział po zastanowieniu. - Znaczy wszystko mnie boli, ale jestem obudzony… czy wy mi coś daliście - zapytał nagle.
- Tak. Przewróć się trochę, chce zobaczyć te rany.
Nie wyglądały one bardzo źle. Nic się nie wdało, wszystko było ładnie zszyte, a na dodatek dzieciak wydawał się nawet w dobrym stanie. Trochę zdezorientowany, trochę niepewny, ale świadom, co się dzieje.
Trzeba było się go pozbyć. Oczywiście, tego nie mogę mu powiedzieć, ale oddaliliśmy się już znacznie od ludzi. To był domowiec. Domowce potrzebują kanapy i dobrego posiłku, a my nie mogliśmy tego zapewnić. Pewnie, pies kanapowy może skończyć jako pies dziki, sam byłem tego przykładem, ale to było trudne. Plus niewielu chciało. Kto chciałby pozbyć się ciepłego domku dla krzaczków i kwiatków?
- Jak się nazywa twoja miejscowość?
- Nie wiem. Z innymi psami nazywaliśmy to Promiseland.
- To wiele nie pomoże - mruknąłem. - Przyniosę ci jakieś mięsko. Dałbym ci wybór, ale go nie mamy. - Pies pokiwał ze łbem z wdzięcznością.
- Nazywam się Brutus.
- Wiem. Miło mi Brutus, jestem Peter.
Po zjedzeniu czegoś, zaczął być jeszcze bardziej żywy. Fobosa wywiało gdzieś z Prestem, to stwierdziłem, że mogę posiedzieć z naszym domowcem.
- Kto był twoim panem? - zapytał, jak skończył już jeść.
- Hm? A, zapomniałem o obroży. Hale’owie, szmat czasu temu. - Dotknąłem łapą znaczka. Nie wiem, czy to cud, czy magia, ale stary materiał po tylu latach wciąż się nie porwał. Kolor już dawno zszedł, a napis prawie przestał być już widoczny, ale przeszła ze mną zakamarki tego i paru innych światów.
- Gdzie mieszkałeś?
- Becon Hills, nie znasz, szmat drogi stąd. Tak dosłownie na drugim końcu świata.
- Czemu nie jesteś z nimi.
- Bo ich przeżyłem. - Hale’owie, ale ja dawno o nich nie myślałem. Jeden dzieciak im został, to pamiętam, po tym wszystkim nawet raz go spotkałem. - A potem jakoś nie po drodze było mi z ludźmi. I trafiłem tu.
- Słyszałem plotki o dzikich sforach, ale nigdy nie widziałam jej na własne oczy.
- Napatrz się - powiedziałem z uśmiechem. - Fascynacja szybko ci minie. Jesteśmy właściwie dość nudni. - Pokiwał łbem, a gdzieś tam na jego pysku zdawało się być zadowolenie.
- Jesteśmy daleko od mojego domu, prawda? Nie rozpoznaje tych miejsc - zmienił nagle temat.
- Niestety tak. Nie możemy zatrzymywać się na dużej. Potrafiłbyś dotrzeć do domu, z tego miejsca, gdzie cię znaleźliśmy.
- Chyba.
- To nie będzie tak źle.
Zostawiłem go potem samego, gdy znów zaczynał go sen zmagać. Nie ma co go męczyć. Potrzebował jeszcze chwili, zanim stanie się normalniejszy i bardziej świadom. Dzieciak na pewno się cieszył, że pacjent mu się nieźle leczy. Trochę mniej może być zadowolony, że trzeba będzie go wypuścić. Chyba zaczął się przyzwyczajać, że ma osobistego, cichego towarzysza. Trza było mu przedstawić temat, a kto lepszy jest, niż ja. W końcu dziadka ma tylko jednego, drugi zgnił mu w celi (pokój nad twoją duszą Eames, skoro za życia nie miałeś). Znalazłem Fobosia, rozmawiającego z Wegą o jakiś nieciekawych tematach. Zawołałem go na stronę.
- Dzieciaku, musimy zorganizować twojemu przyjacielowi podróż do domu.
- Już?
- Niekoniecznie już, musi jeszcze zdobyć siły, ale trzeba się przygotować. Jak chcesz go odprowadzić do domu a jednocześnie nie być zostawionym przez twego wujka i Brook za sobą.
(Fobos?)

8.29.2020

Od Billa cd. Beatrycze

Z zaciśniętymi zębami odepchnąłem jej łapę od swojego draśniętego ucha. Piekący ból był niczym w porównaniu do mojej ogromnej frustracji.
Zerknąłem na kropki mojej krwi, które dostrzegłem na posadzce. Kolejna blizna do kolekcji – skomentowałem w myślach. Świetnie. Niedługo nie będę miał miejsca na kolejne.
— Ej — Beatrycze nie wyglądała na zadowoloną. Uniosła brew, czekając na moje wytłumaczenie. Ale ja nie musiałem się jej tłumaczyć. W końcu to ona rzuciła we mnie karambitem. To ona jest mi winna przeprosiny. 
Nie powinienem odrzucać jej pomocy, ale moja cierpliwość do jej osoby i jej głupiej lekkomyślności się kończyła. W jakimś stopniu stałem się bardziej cierpliwszy z biegiem lat. To chyba starość. Na szczęście nie dopadła mnie do końca, moja cierpliwość właśnie się skończyła.
Łypnąłem okiem na zbyt pewną się Beatrycze i zamarłem. Suka zniknęła, a na jej miejscu zobaczyłem inną sukę tej samej rasy. Były tak bardzo podobne do siebie, z tą różnicą, że ta druga miała rozerwaną krtań i pokryta była licznymi ranami. W jej oczach widać było jedynie pustkę. Gdy mrugnąłem, ponownie zastałem  przed sobą Beatrycze. Demony przeszłości zaczęły mnie od jakiegoś czasu nawiedzać. Wcześniej nie miałem takiego problemu. Nagle większość osób, które znam, nawet te z widzenia, zaczęły przypominać mi osoby, które zabiłem na arenie walk psów. Miałem dość. Ale nie tego, że nawiedzali mnie umarli z mojej łapy. Zasłużyłem sobie na to, byłem winnym, ich mordercą, który pozbawił ich jedynego życia. Miałem dość tego, że za wszelką cenę zacząłem pomagać psom, które przypominały mi moje ofiary z przeszłości. Tu pomogłem w polowaniu, tam pomogłem komuś wstać, a gdzie indziej pokazałem ruchy obronne psom, które tego potrzebowały, aby poczuły się bezpieczniej. Raz dotrzymałem towarzystwa psu, za którym nawet nie przepadałem, tam stanąłem w obronie psa, którego losy mnie niezbyt interesowały, innym razem czuwałem nad bezpieczeństwem innym tak jak w tym przypadku nad Beatrycze. Jakbym miał tym odkupić swoje winy, które mimo upływu wielu lat nie robiły się lżejsze, a raczej coraz cięższe, albo przywrócić ich do życia. Morderstw nie dało się odkupić żadnymi czynami. Już zawsze pozostaną na moim sumieniu. To wkurwiało mnie najbardziej.
Zaparłem się łapami o ziemię, wbijając pazury w glebę. Mój ogon zaczął się unosić. 
— Wilki zaprosiły cię o północy na wycie do księżyca? — Puściły mi nerwy. Pokorny, stary, dobry Bill się skończył. — Świetnie, leć do nich i zadawaj się z nimi dalej. Wcale nie walczyliśmy z nimi jakiś czas temu i wcale nie straciliśmy w tej bitwie wielu naszych. Nie zapomnijmy też o tym, że wyrzucili nas z zamku i nawet nie mieliśmy czasu na pochowaniu poległych, bo wilki były zdolne rozszarpać nas na strzępy. — Krew sącząca się z ucha pociekła mi po pysku. — Bądź dalej taka nierozważna, miej na wyczesaniu czyhające wokół niebezpieczeństwa! Takie kundle jak ty drażnią mnie najbardziej. — We wspomnieniach zobaczyłem jej kopię, z którą kiedyś walczyłem. Suka nie chciała walczyć, chciała żyć jak każdy inny normalny pies. Chciała mieć prawo wyboru. Zamiast tego była zmuszana do walki na śmierć i życie. I tę walkę przegrała, a jej marzenia nigdy się nie spełniły. Nigdy nie zaznała spokojnego życia. — Niektórzy oddaliby wszystko, aby móc żyć w twoim ciele i nie martwić się o jutro. Zamiast tego, musieli walczyć, bo ktoś tak chciał. Nie mieli wyboru, a ty masz to gdzieś! Masz gdzieś, że rano możesz wybrać się na spacer, że możesz zobaczyć zachodzące słońce, czuć powiew wiatru w sierści. Nie dbacie o swoje życia, nie doceniacie to, co macie. Moi żołnierze oddali za ciebie życie, żebyś ty teraz szwendała się po nieznanych terenach, na których mogą czaić się te cholerne wilki, które chuj jeden wie, jakie mają wobec nas zamiary! — Beatrycze chciała coś powiedzieć, ale nie dałem jej dojść do głosu. — Ach zapomniałem, to twoi przyjaciele, prawda? Świetnie, dołącz do ich watahy, jak tak bardzo ci się podoba ich towarzystwo! — Mój głos ociekał jadem, którego już dawno  u siebie nie słyszałem. — Droga wolna, nie będę stawał ci na drodze. 
Nie powinienem dać się ponieść emocjom. Już dawno tak nie wybuchłem. Długo nie pozwalałem wyjść emocjom na wierzch.  Mój wybuch gniewu był prawdopodobnie spowodowany tym, że zbyt długo wszystko trzymałem w sobie. Jeszcze te zwidy dolewały oliwy do ognia. Nie powinienem się wyżywać na Beatrycze. Nawet ją nie znałem. Jednak w tamtym momencie nie dbałem o to, nie dbałem o nic. Nawet o to, że nie wiedziałem, dokąd dokładnie się wybierała.
Odwróciłem się, nie czekając na jej reakcję, ani na jej odpowiedź. Czekała  mnie długa powrotna droga, a ja nie miałem zamiaru tracić więcej siły. I tak zmarnowałem jej zbyt dużo.

Beatrycze?

8.28.2020

Od Alegrii Cd. Fryderyka Wilhelma


*Opowiadanie dzieje się przed osiedleniem sfory*

Cieszyłam się, że mogłam pomóc Fryderykowi. Przydałam się na coś i mogłam spędzić choć trochę czasu z przyjacielem. Gdy Fryderyk zadał mi pytanie nieco posmutniałam. Spojrzałam na swoje łapy i przez chwilę zastanawiałam się. Wspomnienia dotyczące mojej rodziny były piękne, ale sama nie byłam pewna co się teraz z nimi dzieje. Może coś złego? Oby nie. Miałam  nadzieję, że są cali, że udało im się uciec. Nie widziałam ich podczas ewakuacji, co mnie martwiło. 
    Spojrzałam po chwili na Fryderyka i westchnęłam. Rozejrzałam się, a następnie przysiadłam na śniegu. Mój wzrok znów spoczął na psie. 
    - Nie ma ci tego za złe. - powiedziałam z lekkim uśmiechem. - Szczerze? Nie ma pojęcia co się z nimi stało. Wszystko potoczyło się źle. Nie widziałam ich podczas opuszczania zamku. Nie wiem, czy udało im się uciec. Naprawdę się martwię i często o nich myślę. Czy przeżyli, czy mają się dobrze? Ale niestety nie uzyskuje odpowiedzi, a obawy rosną z dnia na dzień. - wyznałam. Poczułam, że do moich oczu napłynęły łzy. Szybko otarłam je łapą, a następnie wstałam. 
    - Wybacz, dałam się ponieść emocjom. - odparłam patrząc na Fryderyka. 
    - To nic Ali. - odparł. - Czasem dobrze jest dać im upust. - dodał, a ja uśmiechnęłam się nieco szerzej. 
    - Masz rację. Niestety ja daję im upust zbyt często. - odparłam. -  A co z twoją rodziną? - spytałam z nutką ciekawości. 

Fryderyk?

Od Rei Cd. Persefony

 *Czasy opowiadania dzieją się przed osiedleniem sfory*
Noce wydawały mi się piękne, lecz zdecydowanie lepiej czułam się obecnie za dnia. Nigdy nie byłam pewna, czy jestem w stu procentach bezpieczna. Przyglądałam się gwiazdom, które zdobiły nocne niebo, gdy poczułam obecność innego psa. Odwróciłam się, a widząc moją siostrę spojrzałam na nią zaskoczona. Uśmiechnęła się do mnie lekko.
    - Cześć, Rea. Mogę się dosiąść? - spytała. Przytaknęłam suczce z uśmiechem.
    - Oczywiście. - odparłam. Siostra usiadła obok, a ja spojrzałam na nią. Przyjrzałam się jej.
    - Co u ciebie słuchać? - spytała. Przez chwilę się zastanowiłam nad odpowiedzią. 
    - Szczerze? Kiepsko. 
    - O co chodzi? - spytała patrząc na mnie. Westchnęłam cicho. 
    - Martwię się. Co z nami będzie? Jak to się wszystko potoczy? Co się stało z psami, które zostały w Royal Dogs? Dużo by jeszcze wymieniać. - wyznałam. Persefona spojrzała przed siebie. Chwila ciszy nastała między nami. Nie trwała ona jednak długo. 
    - Nie martw się. Sama nie wiem, co może dziać się z tymi psami, co będzie z nami, ale ważne jest to, abyśmy my dali sobie radę. Musimy być silni i nie okazywać słabości. - odparła. Podniosło mnie to nieco na duchu.
    - A co słychać u ciebie? - spytałam patrząc na siostrę. Suczka spojrzała na mnie, a następnie skierowała wzrok w niebo. 
    - Jak zwykle. Staram się dbać o innych jak mogę. Chcę się przydać. - odparła. Uśmiechnęłam się. 
    - Wiesz wcale mnie to nie dziwi. Zawsze starałaś się dbać o innych. Przez to podziwiałam cię jako szczeniak. - wyznałam. Persefona zawsze imponowała mi swoją siłą i odwagą. Zawsze się wyróżniała swoją determinacją. 
    - Masz rację, ale ostatnimi czasy zaniedbałam to, co dla mnie najważniejsze. - wyznała. Spojrzałam na nią lekko zaskoczona. 
    - Co masz na myśli? - spytałam zaciekawiona. Sunia spojrzała na mnie.
    - Rodzinę. Ciebie, Etera. - słysząc to poczułam się winna. Odkąd pamiętam większość czasu spędzałam z Eterem, a przecież mam jeszcze resztę rodzeństwa. Obecnie niestety pozostała z nich tylko Persefona, ale ona również była dla mnie ważna. Przez chwilę się wahałam, ale stwierdziłam, że nie ma co zwlekać. Przysunęłam się nieco bliżej i oparłam swoją głowę o ciało siostry. 
    - Nie obwiniaj się. Zawsze byłaś dla nas wzorem do naśladowania. Silna i odważna. Zawsze cię kochałam siostrzyczko i zawsze będę kochać. - powiedziałam uśmiechając się. 

Persefona? 

Od Marsa - Retrospekcja#3


(jeśli kogoś interesują losy Effy, powinien przeczytać wszystkie retrospekcje od Marsa)

— Nie wyjdziecie stąd.
Zmrużyłem powieki, zaciskając zęby ze złości. Co on sobie wyobraża? Że może nas tu tak po prostu więzić? Przetrzymywać? Za kogo on się uważa? Prychnąłem w myślach. Coraz mniej mi się to podobało. W ogóle mi się nie podobało. Zerknąłem na mamę. Była przerażona. Siedziała, wtulona we mnie. Była tak blisko mnie, że bez problemu czułem jej przyspieszone bicie serca. Bała się, cholernie się bała, a ja stawałem się coraz bardziej podenerwowany.
— Żartujesz sobie? — nie ukrywałem gniewu, który tlił się gdzieś wewnątrz mnie.
— Mars, w tej chwili nie mam ochoty na żarty.
Wstałem i uniosłem wyzywająco ogon. Byłem na skraju gniewu. Walczyłem, aby nie wybuchnąć. Krew w moich żyłach się gotowała.
— Wiesz co? Pierdol się. — Widziałem, jak kilka psów drgnęło na moje słowa. Pewnie żaden z nich nie zwrócił się tak do Logana, w końcu był szefem tej zgrai tchórzy. — Idziemy, mamo. — Ostrożnie pomogłem jej wstać, a następnie ruszyliśmy w stronę schodów. Odsłoniłem zęby, gdy mur psów zagrodził nam drogę, a mama jeszcze bardziej się do mnie wtuliła, podkulając ze strachu ogon.
— Mars, przecież wiesz, że to nie jest takie proste.
Udawałem, że się chwilę zastanawiam, a później groźnie łypnąłem okiem na Logana.
— Jest. Wy nas puszczacie, my wychodzimy i tyle. Co w tym jest takiego trudnego? — Nie uszło mojemu wzrokowi, że grupa psów robiła się większa i zaczęła nas otaczać z każdej strony.
— Niezmiernie cieszę się z naszego spotkania, ale nie mogę was tak po prostu wypuścić. Nie po tym, o czym wam powiedziałem. — Wolna przestrzeń między mną i mamą a psami stawała się coraz węższa. Napiąłem mięśnie, starając się mieć na oku każdego z psów.
— Może z łask swoich wytłumaczysz co, kurwa, masz na myśli? I co robią twoi popieprzeni kumple?
— Wiecie, że jesteśmy niebezpieczną mafią i dilujemy narkotykami. Nie mogę was wypuścić, możecie komuś powiedzieć, gdzie jest nasza kryjówka.
— Powiedzieć? Niby komu? I po co? — Grałem na czas. Tak naprawdę miałem gdzieś to, co mówi. Myślałem jedynie o tym, jak wyrwać się z tego miejsca.
— Na pewno przeszło po twojej myśli, aby powiedzieć o tym, co tu się dzieje tym swoim alfom ze sfory, czy jak tam wy ich nazywacie. W końcu porwaliśmy twoją matkę. — Miałem wrażenie, że beauceron czyta ze mnie jak z otwartej książki. Wątpiłem, czy hierarchia cokolwiek zrobiłaby z gangiem ze względu na to, że nie zrobiła niczego w związku z tragiczną śmiercią Mae. Mimo tego alfy były jedynymi osobami, do których mógłbym zwrócić się o pomoc. Jeśli nie, to mogłem się też zwrócić do bet.
Zobaczyłem, jak jeden z psów wysuwa się niebezpiecznie z kręgu. Nie czekałem na rozwój wydarzeń, rzuciłem się na niego z zębami. Z łatwością go powaliłem na zimny asfalt. Poczułem czyjeś zęby na swoim karku. Wyszarpnąłem się z uścisku i złapałem napastnika za łapę. Poczułem smak krwi. Wśród hałasu gwaru usłyszałem skomlenie mamy. Natychmiast spojrzałem w stronę, skąd dobiegł pisk. Zobaczyłem, jak mama leży na ziemi, a na jej głowie położona jest czyjaś ohydna łapa. Rzuciłem się w jej stronę, chcąc pomóc mamie, ale jakiś średniej wielkości kundel zagrodził mi drogę. Naprawdę myślał, że mnie zatrzyma? Szarpnąłem go za skórę na szyi i cisnąłem na grupę psów. Wtedy w tym samym momencie rzuciło się na mnie kilka z nich. Było ich zbyt wiele, abym mógł im dać radę. Mimo woli walki wkrótce leżałem na podłodze, tak samo jak moja mama. Od czasu do czasu, próbowałem wyrwać się z żelaznego uścisku, ale bez skutku.
Logan nachylił się nade mną.
— Możesz jeszcze zmienić zdanie, Mars. — Zacisnąłem zęby, nie podejmując tematu, dlatego pies ciągnął dalej. — Możesz do nas dołączyć. Z przyjemnością mianuję cię moim zastępcą, moją prawą łapą. Marlo napewno byłby z ciebie dumny, gdybyś trwał u mego boku.
Zaśmiałem się sarkastycznie prosto w jego pysk. On naprawdę myśli, że Marlo coś dla mnie znaczy? – nie dowierzałem. Mina Logana pozostała niewzruszona. W dalszym ciągu czekał na moją odpowiedź.
— Czego nie rozumiesz w zdaniu ,,pierdol się''?
Logan trwał chwilę bez ruchu.
— Przykro mi, że musiało się to tak potoczyć. Byłbyś wspaniałym członkiem w naszym gangu.
Prychnąłem, podziwiając, a raczej gardząc głupotą głowy mafii. Pies odszedł w stronę swojego tronu, który w rzeczywistości był zwykłym fotelem.
Poczułem, jak uścisk się nasila, dlatego odruchowo chciałem się wyrwać. Szarpałem się, ale zostałem unieruchomiony przez pozostałe psy. Cholera, ile ich tu jest? Jak one się tu wszystkie mieszczą? W tym momencie zrozumiałem, co czeka mnie i mamę – zostaniemy zlikwidowani. Byliśmy dla nich zagrożeniem, problemem, który natychmiast trzeba rozwiązać. Czekała nas egzekucja. Do mamy też to dotarło, bo spojrzała na mnie przerażona i wyszeptała moje imię. Widziałem, jak wyciąga do mnie łapę, ale dzieląca nas odległość uniemożliwiała, aby dosięgła mojej.
— Zabić — głos Logana był bez wyrazu.
Poczułem na sobie czyjś cuchnący oddech. Miałem tylko kilka sekund na wyciągnięcie nas z tego bagna. Nie miałem dużo czasu na zastanowienie się nad tym, co przyszło mi jako pierwsze do głowy.
— Copowiesznaukład? — wypaliłem tuż po jego słowie, wpatrując się w zęby psa. Jego ślina kapnęła na moje futro.
— Stać. — Pies zatrzymał przyszłych morderców jednym ruchem łapy. Przez chwilę poczułem ulgę. Wtedy spojrzał na mnie. — Co proponujesz?
W tak krótkim czasie tylko ten jeden pomysł przyszedł mi do głowy.
— Nadrobię wasze straty, które odczuliście po śmierci Marla, w zamian za wypuszczenie mnie i mamy, całych i zdrowych, do domu.
Logan chwilę się we mnie wpatrywał, po czym parsknął śmiechem.
— Mars, nie wiesz, o czym mówisz.
— Nie interesuje mnie twoje zdanie na ten temat, bo wiem, że to zrobię, nawet jeśli twoim... twoim pracownikom się nie udało. — Może nie powinienem się tak do niego zwracać, bo w tamtej chwili to właśnie od niego zależało życie moje i mojej mamy. Ale nie myślałem wtedy, co mówię, chciałem tylko nas ocalić. Chciałem, abyśmy wyszli z tego cało. Chciałem zostać bohaterem, którym w rzeczywistości nie jestem. — Zrobię to, choćbym miał harować dniami i nocami. Udowodnię, że da się to zrobić, nawet jeśli innym się nie udało. Zrobię to dla dobra mamy. — Byłem pewny siebie, patrzyłem na Logana wyzywająco, prosto w jego ciemne oczy, które mi się uważnie wpatrywały. Zobaczyłem w nich niewielki błysk. Byłem zdeterminowany jak nigdy dotąd.
Beauceron długo rozważał moją propozycję. Minuty były niczym wieczności, a zimno asfaltu zaczynało przenikać przez moje ciało. Obawiałem się, że odmówi, a wtedy nasz los byłby już przesadzony.
— Wysoko ją wyceniasz — w końcu się odezwał.
— Jest tego warta — odpowiedziałem od razu, bez cienia wahania. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości.
Logan jeszcze chwilę się zastanawiał.
— Niech będzie, możesz spróbować to zrobić. — Odetchnąłem. — Ale będziesz mieć ograniczony czas wykonania tego zadania. Nie mogę czekać w nieskończoność, czas to pieniądz. A Effy zostaje z nami, dopóki nie zdobędziesz konkretnej sumy.
Niechętnie się zgodziłem i tak nie miałem wyboru. Uścisk na moim ciele zelżał i już nie czułem na sobie żadnych wstrętnych łapsk, które z pewnością nie raz podsuwały dzieciakom narkotyki. Nie docierało do mnie, że wkrótce ja też miałem się stać jednym z nich. Nie chciałem o tym myśleć.
Ja i Logan uścisnęliśmy sobie łapy. Jego uścisk był mocny, zdecydowany. Zawarliśmy umowę. Teraz żadne z nas nie mogło od niej odstąpić – ani ja, ani on.
— Witamy, Mars. Mamy nadzieję, że ci się tutaj spodoba.

Cdn.
+1000