Obudziłem się w miejscu, które zdecydowanie nie było moją chatą. Jeszcze zanim otworzyłem oczy, poczułem coś nieodpowiedniego - absolutny brak zapachu. Nawet nie czystość, jak z ludzkiego szpitalu, tylko nic. Otworzyłem oczy, będąc już gotowym gotowym do obrony.
- Schowaj kły Peter.
Światło było niemal oślepiające, ale zmusiłem się do zmrużenia oczu. Głos był zbyt charakterystyczny, bym mógł go z kimkolwiek pomylić, ale nie pozwalałem sobie jeszcze wierzyć. Fałszywa nadzieja boi najbardziej.
Znajdowałem się w zbyt znajomym miejscu. Wszystko rozmazane, płynące przed moim oczami i tak cholernie jasne. Jakby światło stworzone z wody. Nawet nie byłem w stanie nazwać, co właściwie znajdowało się przed moimi oczami. Zmienny, jasny, syrop. To nie mogły być zaświaty. To nie miały prawa być zaświaty, znałem je.
- Spojrzysz na mnie?
- Jeszcze się nie zdecydowałem. - Usłyszałem dźwięk, brzmiący, jak metal ocierający się o metal. Gdybym nie słyszał go wielokrotnie, nigdy bym nie powiedział, że to śmiech. Mój pysk sam się wyszczerzył, nie miałem wyboru.
- Cześć Verg.
Tym razem cieszyłem się, że nie siedzi w mojej głowie, bo poczułby, jak na chwile mój oddech zamiera. Czy ja musiałem tu oddychać?
- Witaj Peter.
- Powiedz mi co się dzieje, bo jeszcze zacznę w to wierzyć.
Wyglądał normalnie. Aż zbyt normalnie, odróżniał się od tego całego miejsca swoją stałością. Nie wibrował, nie drgał, nie płynął.
- To jest sen.
- Nie śnię o tobie. O niczym nie śnię.
- Peter - westchnął, ale zbliżył się nieco do mnie. Jego futro nie poruszyło się nawet o milimetr, jakby zamarło w jednym miejscu. - Nie mamy dużo czasu.
- Jak zawsze w pośpiechu. - Przewróciłem oczami.
Z tyłu mojego łba bębniło “Razjel, Razjel, Razjel”, ale starałem się to ignorować. Cholera, jak ja długo go nie widziałem. Zdążyłem przeleźć pół kontynentu na sztywnych nogach. Ale był cały, jeśli wierzyć słowom i mojemu przeczuciu i to naprawdę był on. Potem zapytam o Razjela, jeśli wyjaśni się… cokolwiek.
- A więc… - zacząłem, bo on nie raczył powiedzieć nic więcej. Mało czasu, tak?
- Wyglądasz zdrowo - odezwał się w końcu. Przyglądał mi się uważnie, jakby wręcz szukał jakiś nowych strat na moim ciele. - Ile czasu dokładnie minęło?
- Ponad rok. Verg…
- Co się stało z…
- Verg. Byłem pierwszy. Odpowiedzi. - Obniżył się trochę, to nie musiałem wyciągać się, by patrzeć mu w pysk. Jego ogon ułożył się wokół mnie. Czas, czas, czas, a mógłbym go o to pomęczyć. - Gdzie ja jestem, gdzieś ty polazł i co robimy.
- Razjel coś zrobił. Nie jestem pewien jak, ale wysłał mnie i Sightlessa do Pomiędzy. - Zmrużyłem oczy.
- Tego nienawidzącego cię Pomiędzy? - Pokiwał łbem, nawet nie racząc mnie słowną odpowiedzią.
- Nie mogłem stamtąd wyjść, przynajmniej nie na razie. Udało nam się dostać do regionu, który jest dość bliski naszemu światu. - Naszemu światu? Vergil, Vergil, cóż to za poziom przyzwyczajenia. - Ponieważ nasze powiązanie nie zostało całkowicie zerwane, uznaliśmy, że mogę mieć szansę, się do ciebie dobić. Próbowałem. Wielokrotnie.
- Mój mózg jest bardzo wypełniony, nie mogłem znaleźć dla ciebie miejsca - prychnąłem. Te wszystkie resztki wspomnień po wybudzeniu się, jasne światła i to dziwne wrażenie, że o czymś zapomniałem. Przynajmniej to nie tak, że wróciła do mnie zdolność normalnego śnienia.
- Siedziałem w twoim mózgu Peter. Jest całkiem pusty.
- Nie mogłeś się powstrzymać, co?
- Wracając - Uśmiechnął się. Starał się powstrzymać, ale ja widziałem to wykrzywienie pyska. Zwycięstwa dnia codziennego. - Wiedzieliśmy, że może się to udać tylko we śnie. Zdarzało ci się pojawiać na moment, ale prawie na mnie nie reagowałeś. Nie pamiętasz pewnie nic z tego? - Pokręciłem łbem. - Pewnie jak się obudzisz, też wszystko zapomnisz. Spróbujemy z Sightlessem jeszcze bardziej zagłębić się w to miejsce. Może wtedy połączenie z wami będzie łatwiejsze. Potrzebuję, żebyś nie robił nic głupiego czy niebezpiecznego, rozumiesz Peter? Jesteś moją kotwicą w materialnym świecie.
- Czyli chciałeś się ze mną skontaktować tylko dla tego, by powiedzieć, żebym nie zrobił nic głupiego?
- Tak, ale chyba nie rozumiesz powagi sytuacji - westchnął. - Jeżeli twój stan będzie zbyt różny od tego, który znałem, będę mieć problem z przybyciem do świata. Abym mógł do ciebie dołączyć, musisz się pilnować. Chyba, że nie chcesz. Wtedy uczyń to ze względu na naszą przeszłość. - Gdybym tylko go słyszał, zdanie wydawałoby mi się wyłącznie sarkazmem. Miałem jednak wątpliwą przyjemność patrzeć na jego pysk i widzieć te delikatne zawahanie.
- Nie wymyślaj durnych scenariuszy. - Przewróciłem oczami. - Potrzebuję drugiej części mojej duszy.
- Proszę, nie nazywaj tego tak - jęknął. - Jeżeli cokolwiek uda ci się zapamiętać, podziel się z Autumn.
- Nie ma Autumn.
- Jak to nie ma Autumn?
- Normalnie. Kiedy zaatakowano sforę.
- Czekaj, zaatakowano sfore.
- Tak, tak, nieistotne. - Machnęłem łapą. - Musieliśmy się przenieść. Byłem w trochę średnim stanie, by móc się zawrócić i jej poszukać.
- Bzdury, musisz się mylić.
- Verg, czy ty sobie… - Nagle poczułem szarpnięcie. Jakby ktoś wbił mi hak w żołądek i pociągnął w tył. Syknąłem, ale nie upadłem.
- Wybudzasz się - odpowiedział, na niezadane pytanie.
- Super. Nie ścigają cię tam?
- Ścigają. Nie dogonią. Co się stało ze sforą.
- Eh, załamania, rewolucje i wojna, nasza garstka dała radę się przemieścić na nowe tereny. Chyba jesteśmy bezpieczni.
- Dobrze.
Jeszcze jedno szarpnięcie, tym razem mniej bolesne. Jakieś magiczne ponaglenie.
- Pilnuj się Verg.
- Nawzajem.
- Niedługo się widzimy.
Zaczynał rozkazywać mi się przed oczami. Stwierdziłem Jebać.
- Do zobaczenia Peter.
- Pamiętam o naszej rozmowie, wiesz? Sprzed twojego zniknięcia.
- Do zobaczenia Peter. - Przed moimi oczami zmienił się w plamę.
Zamrugałem dwukrotnie, słowa krążyły w mojej głowie. Jeszcze nie umiałem ich określić. Zapamiętać. Czułem, że muszę…
- Wstań Alfy chcą cię widzieć. - Odwróciłem się i zobaczyłem Noirtier stojącego w drzwiach. Kto go wpuścił do domku?
Wiedziałem, że nie mogłem zapomnieć. Nie mogłem zapomnieć… czegoś. Cholera, czego?
- Czemu?
- Nie wiem, chodź.
Wstałem i powoli zszedłem na podłogę. Przeciągnąłem się powoli i ruszyłem za wnukiem. Cholera, na pewno było coś ważnego. Nie umiałem tylko powiedzieć, co.
Nasza mała wioska była zaspana. Jeszcze zostało trochę czasu do śniadania, to nie było po co wstawać. Chociaż najwyraźniej Pergilmes i Brook uznali inaczej. Noirtier uprzejmie zapukał, a po usłyszeniu mojego syna wrzeszczącego “Wchodź”, otworzył.
- Dzięki, możesz wracać na patrol - powiedziała Brooklyn, stojąca w korytarzu i strażnik bez słowa wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
- Coście wymyślili, żeby psa o tej porze budzić? - zapytałem, bo suka wydawała się zbyt rozluźniona, by to mogła być profesjonalna sprawa.
- Chodź, mamy niespodziankę.
Może znaleźli ludzi. Albo książki. Sprzedałbym tylną łapę, za trochę książek. Albo chociaż ludzkie komiksy, nie byłem w końcu pewien, czy zrozumiem ich słowa. Jeszcze nikt się nie zebrał do porządnego pisania, chociaż moje dzieciaki teoretycznie były pisarzami. Albo chociaż odkryli co znajduje się po drugiej stronie doliny. To byłaby miła…
- Niespodzianka?
Autumn. To była Autumn. Stojąca. Oddychająca. Żywa. Przynajmniej mniej więcej, co to były do cholery za łańcuchy, którymi ją owinięto.
- Peter?
- Staruszko, coś ty nawyrabiała? - zapytałem. Ah nie widzieliśmy się szmat czasu, to zasługuje na przytulasa. Nawet jeśli łapy zaczęły mi się trząść, gdy spróbowałem ją objąć jedną z nich.
- Co ty tu robisz?
- Przyszłam - odpowiedziała i za cholerę to nie była cała prawda. Ja to wiedziałem, ona wiedziała, że ja to widziałem. Chciałem zapytać się o łańcuchy, ale ugryzłem się w język. Czułem, że lepiej nie. Nie przy dzieciakach, one za mało o świecie wiedziały, trzeba było się ograniczać. Uśmiechnąłem się więc tylko.
- Ile wiesz? - Spojrzałem na dzieciaki. Cholera, powiedzcie mi, że paskudna robota nie została zostawiona dla mnie.
- Myślę, że wszystko. - Widziałem smutek w jej oczach. Valour. Czy kogoś jeszcze straciła. Nawet nie byłem w stanie powiedzieć. - Opowiedzieli mi, zanim po ciebie posłano.
- Zakładam, że nie będzie problemu, jeśli Autumn z wami zamieszka - powiedział Gil. - Jeżeli twoi współlokatorzy się zgodzą.
- Oni zgodzą się na każdego, kto nie będzie właził im do pokoi. - Machnęłem łapą.
- Po śniadaniu dokończymy formalności - zdecydowała Brooklyn.
- Świetnie. Dobra, staruszko, pokazać ci okolicę?
- Pewnie, dziadygo.
Pożegnaliśmy się z dzieciakami i jak tylko wyszliśmy z ich domu, skierowałem się w stronę rynku.
- Autumn, co jest kurwa? - zapytałem wreszcie, gdy na pewno nikt nie mógł nas usłyszeć. - Jak nas znalazłaś? Co to za łańcuchy? Vergil i Sightless… - Vergil i Sightless, coś z nimi było, co. O co chodziło… - Nieistotne. Mów, co się dzieje.
(Autumn?)
(Są święta no. I rocznica piesków. Więc wiecie, yolo, tęskniłam za moim dziadem i kiedyś musi odzyskać towarzysza)
12.26.2020
Od Petera do Autumn
9.08.2020
Od Alegrii Cd. Prestiana
Od Rei Cd. Petera
9.01.2020
Czystka!
W sierpniowej czystce wkraczamy w okres jesienny żegnając 2 psy – Aureona i Lucyfera.
Mamy nadzieję, że kiedyś do nas wrócicie.
8.31.2020
Od Kilmi cd. Senshi
Od Autumn
I kiedy usłyszałam kroki, miałam nadzieję, że to o to chodziło.
Od Senshi cd Marsa
“Wszystko w porządku, Mars?”
“Co się dzieje, Mars?”
“Proszę, nie zamykaj się na mnie, braciszku, nie mogę cię znowu stracić”.
“Nie chcę zostać znowu sama.”
— Nie zdziwiłabym się, gdyby stało się coś równie niezwykłego. — Zaśmiałam się nerwowo czując, jak narasta we mnie panika. Ukrywał coś przede mną. Nie zachowywał się normalnie. Coś go dręczyło, a ja nie wiedziałam co. Czy to oznaczało, że też mnie zostawi? A może wiedział, gdzie jest Swallow? Nie miałam odwagi pociągnąć go za język. Miałam nadzieję, że problem rozwiąże się sam.
Ale nie rozwiązał. Osiedliliśmy się. Mieszkaliśmy w jednym domku. A jednak wciąż coś było nie w porządku. Prześladowało mnie to. Nie umiałam jednak zapytać widząc, że wcale nie ma ochoty mówić. To było widać. Problem, temat tabu. W tym domku nie poruszany. Ale zamiast zebrać w sobie chociaż odrobinę tej cholernej odwagi, patrzyłam jak ostatnia pierdoła, jak oddalamy się od siebie. I co z tego, że nie rozdzielała już nas fizyczna odległość, skoro psychiczna budowała coraz większy dystans?
“Co, jeśli ma mnie dosyć?”
“Chyba mnie nie zostawi, prawda?”
“A może właśnie planuje?”
“Będzie tak, jak ze Swallow..?”
— Mars? — spytałam lekko drżącym głosem, zatrzymując się przed drzwiami jego pokoju.
Był późny wieczór, a ja taszczyłam ze sobą niepewnie dwa kubki z herbatą.
— Senshi? Wejdź proszę — usłyszałam, a następnie ukazała mi się silna sylwetka brata.
Prestian prawdopodobnie zajmował się zielnikiem w swoim pokoiku. Był cichym pracoholikiem. Idealne, nieinwazyjne towarzystwo. Zgrywaliśmy się doskonale. Zamienialiśmy słowa wtedy, kiedy w istocie były one potrzebne. Nie narzucał się, był spokojny i miał wiedzę na temat ziół, którą ochoczo się dzielił. Idealne towarzystwo dla kogoś takiego, jak ja. Nie miałam ostatnio nastroju na widzenie się z kimkolwiek. Poza rodziną. Tą bliską. Nie uznawałam za rodzinę osób, z którymi nie zamieniałam słowa. O ironio, Prestian był ze mną daleko spokrewniony…
— Wiesz, że nie jesteś już sam? — bąknęłam, wbijając wzrok w podłogę.
— Owszem, od dawna należymy do sfory — trącił mnie delikatnie.
Pokręciłam głową. Nie czas na żarty.
— Nie tak sam. Sam w sensie.. No że… Jakby co, to ja.. no wiesz.. obok… i że siostra to… no… liczyć możesz… — mamrotałam.
Definitywnie nie byłam dobra w takie rozmowy.
Od Fobosa cd. Wegi
Od Persefony cd. Rei
Mimo różniącej nas sporej różnicy wzrostu udało mi się delikatnie oprzeć swój łeb o głowę Rei.
Od Pergilmesa cd. Eau
I zresztą nie dało się nazwać tego unikaniem siebie nawzajem, raczej omijaniem. Czasami zdarzało mi się, chociaż bardzo rzadko, niemal zwrócić do niej w prywatnej sprawie. Coś skojarzyło mi się z dzieciństwem, z braćmi albo nie mogłem sobie przypomnieć jakiegoś szczegółu historii, którą opowiadałem. Zanim jednak słowa zdążyły wypłynąć z mojego pyska, gryzłem się w język. Pewnie chciała przeprosin, a ja nie miałem zamiaru ich udzielać. Nie miałem powodu.
Musiałem niestety przyznać, że coś mnie w tej sytuacji odrobinę kuło. Zaczynałem swoje życie z ósemką rodzeństwa, kończyć będę z jednym. Miałem rodzinę na szczęście. Może z synami nie zawsze byliśmy na najlepszej stopie, a ojca często miałem ochotę po prostu zostawić gdzieś w lesie, ale nie nienawidziliśmy się, więc to już całkiem dobrze. Próbowałem też być w dość dobrych kontaktach z bratankiem i bratanicą, którym też niewiele na tym świecie zostało. Tylko Eau była takim zgrzytem w tym wszystkim.
Podróżując nieszczególnie zwracałem uwagę na czas. Oczywiście starałem się liczyć dni, ale uciekało to w niepamięć z każdym kolejnym wieczorem. Na początku był to nawet celowy zabieg. Nie chciałem wiedzieć, jak długo jeszcze będziemy siedzieć w śniegu po pas i ile jeszcze zostało do tych pierdolonych świąt. Potem, wraz z poprawą temperatury, nieco bardziej wciągnąłem się w obliczenia. Nie mogłem być całkiem ich pewien, ale skoro już oficjalnie mieliśmy kalendarz, mogliśmy też świętować rocznice. Na przykład śmierci.
Oliver nie żył już od pięciu lat. W dzieciństwie nie był moim ukochanym bratem, tym bardziej po dorośnięciu, ale był bratem. Krwią z naszej krwi, członkiem rodziny, kompanem zabaw, zamordowanym i zostawionym na bagnach. Nie tęskniłem za nim tak jak za Tony’m, ale były chwile, gdy chciałem usłyszeć jego poradę i ten durny głos.
Niemal miałem ochotę powiedzieć Brooklyn, co mnie męczy, ale się powstrzymałem. Nie zrozumie. Może brzmiało to ostro, ale ona nie miała takiego rodzeństwa jak ja. Zniknięcie z powierzchni ziemi Soldato i Kimesa nie było dla niej żadną tragedią. Jednego ojca przez długi czas nienawidziła, inny, z tego co wiedziałem, też nie był za dobry. Jej rodzina była porażką, moja nie. Ona musiała budować sobie nową, ja miałem już jakieś fundamenty. Bracia i siostry mnie irytowali, ale tęskniłem za czasami, gdy całą grupą biegaliśmy po zamku. To głupie, ale chyba zaczęła dotykać mnie już starość.
Powiedziałem ojcu, że dziś jest rocznica śmierci Olivera. Powiedział, że wie. Oczywiście, że wie. Zapytał, co mam zamiar zrobić w związku z tym. Brzmiał na naprawdę zaciekawionego, wkurzyło mnie to tylko jeszcze bardziej. Nie odpowiedziałem mu nic.
Jednak dzień mijał i nadchodził wieczór. Mogłem przeżyć całą tą wędrówkę, mogłem przeżyć wszystkie te noce w śniegu, ale nadal unikałem wychodzenia poza bezpieczne ścainy po zmierzchu.
Spojrzałem jeszcze jeden raz na słońce, znajdujące się nisko nad horyzontem i wszedłem do karczmy.
Eau stała do mnie tyłem, robiła coś za stołami, nie wydając z siebie żadnych dźwięków.
- Dziś rocznica śmierci Olivera. - Spięła się na dźwięk mojego głosu.
- Aha.
Nie odwróciła się.
- Idę na cmentarz.
- Po co? Przecież tam nie ma jego grobu.
Bo nie mam lepszego miejsca. Bo Oliver lubił nabijać się z dziwnych imion na nagrobkach. Bo nie wiem, co ze sobą zrobić, a coś muszę.
- Bo chcę się przejść.
- Czemu mi o tym mówisz?
Bo jestem w swoim bólu samotny, a może chociaż ty, gdzieś tam, w swoim zimnym, logicznym sercu kochałaś swojego brata.
- Bo Kilmi może mnie szukać. Powiedz gdzie jestem i że wrócę na swoją zmianę. Proszę.
Wyszedłem szybko, czując się tylko głupiej. Ten ich cmentarz nie był daleko, ale trzeba było przejść przez las. Nie lubiłem go, nie, kiedy chodziłem po nim sam. Za mało ptaków ćwierkało.
Ich groby były starsze niż nasze. Jeszcze nie zdarzyło nam się wykopać tu miejsca dla żadnego psa. Miałem nadzieję, że jak najdłużej będziemy mogli obejść się bez pogrzebów. Mgła była zimna i czułem, jak futro się do mnie przykleja. Minąłem czerwone drzewo, którego liście wydawały się dziś wyjątkowo krwiste.
Usiadłem przed nagrobkiem, tym bezimiennym.
- Co ja tu robię? - zapytałem kamienia. Westchnąłem i potarłem pysk łapą. - Przepraszam, że nie ukarałem tego, kto cię zabił - powiedziałem cicho, tak by słowa zabrał wiatr i nie usłyszały ich nawet kruki. - Powinienem, ale… nie udało mi się. Przepraszam Oliver. Nie wiem w co wierzyłeś, jeśli w cokolwiek, ale mam nadzieje, że twoi bogowie byli dla ciebie łaskawi.
Siedziałem tam z pochylonym łbem, chcąc osiągnąć… sam nie wiem co. Oczyszczenie? Nie uzyskałem go przez pięć lat, czemu miałoby przyjść teraz?
Nie byłem w stanie z siebie wykrztusić dwóch prostych słów. Tęsknie bracie. Nawet, jak nikt tego nie słyszał. Nawet, jeśli nie pamiętałem o nim przez większość czasu, uderzała mnie czasem świadomość, jaki był młody. Jak brutalnie go zamordowano. Jak jego ciało gniło na bagnach, gdy je znalazłem.
Oparłem łeb na nagrobku.
- Co ja robię? - zapytałem się zimnego kamienia. Nie dostałem odpowiedzi, nie dostałem oczyszczenia, ani jego zmasakrowane ciało nie zniknęło mi sprzed oczu. Za to powietrze stało się jeszcze cięższe, jakby miało zbierać się na burze, a słońce niemal schroniło się za drzewami. Powinienem już wracać.
Gdzieś za mną rozległ się dźwięk łamanych gałęzi, ale w te okolice nie przychodziły drapieżniki. Pewnie były mądrzejsze ode mnie. Wziąłem głęboki wdech i wyprostowałem się.
- Trzymaj się Ollie. - Poklepałem ziemię. Odwróciłem się ku wyjściu. Mgła tylko bardziej zgęstniała. Nie widziałem nic na odległość dwóch metrów, tylko gałęzie czerwonego drzewa wznosiły się nad jej zasłoną.
Pojawiła się nawet głupia myśl, że może jednak bym został. Usiadł przy grobie, który nie należy do brata i czekał na sam nie wiem co. Za dużo w życiu nie wiedziałem.
- Ojciec i Eau też cię pozdrawiają - mruknąłem cicho i ruszyłem w białą mgłę.
(Eau?)
Od Miss Clarice cd. Petera
– Zgadzam się. Nie odpowiedziałaś na pytanie.
– Czyja jest kolej?
– Moja, ale wydaje mi się, że zapytałem cię już o to, co cię wygoniło.
– Hm. – Mimowolnie się uśmiechnęłam. – Na co ja odpowiedziałam pytaniem o to, czyja kolej. Teraz ty.
– Zabiłaś kiedyś członka rodziny?
Poczułam jak mój łeb minimalnie się podnosi. – Można tak powiedzieć. Jakie jest twoje ulubione narzędzie?
– Sztylet. Co oznacza: “Można tak powiedzieć”?
– W praktyce osoba zabiła się sama, teoretycznie zepchnęłam ją z klifu.
– Oryginalnie. Ja nigdy nikogo nie zepchnąłem z klifu.
– Oczywiście, że nie. – Ponownie się uśmiechnęłam. – Jak ci się mieszka w tym domu szaleńców?
– Nie jest źle. Obstawiasz, że ostatni lokator będzie suką czy psem?
– Suką. Ty?
– Mam nadzieję, że suką. Ogólnie nie wiem. Na razie się nie zapowiada na nikogo. Od kiedy cię zobaczyłem nieustannie patrzysz w przestrzeń. Wypatrujesz kogoś?
– Nie. Czekasz na kogoś jeszcze z Royal Dogs?
– Można tak powiedzieć – odparł po chwili. – Zimno ci?
– Niespecjalnie. A co?
– Bo mnie tak. Można by wrócić do środka.
– Jeśli tylko powiesz, na kogo czekasz.
– Mogę wrócić do środka i bez ciebie. Poza tym musiałabyś najpierw zadać pytanie. A jest moja kolej.
– A i owszem. Pytaj więc.
Od Cretchera cd. Brooklyn
– Nie żałujesz czasami, że nie założyłeś własnej? – Brooklyn podniosła łeb, ja pokręciłem swoim.
– Nigdy nie znalazłem właściwej osoby. Być może mogłem lepiej szukać, ale zawsze było coś ważniejszego ode mnie. Czuję się dobrze, jeśli wiem, że zrobiłem dla społeczności wszystko, co mogłem. To jest najważniejsze.
– Jesteś dobrą osobą, wiesz o tym?
– Cieszę się, że tak myślisz. Odpowiadając na pytania i poprzednią część rozmowy… – westchnąłem. – Nie zawiodłaś jako matka, Brooklyn. Nawet jeśli tak uważasz. Nie przestałaś martwić się o Alicję, wiem, że cały czas o niej myślisz. Czasami ciężko jest wypośrodkować, czy mamy zajmować się bardziej sprawami prywatnymi czy większym dobrem. Mamy tylko jedno ciało, nie jesteśmy w stanie być wszędzie.
– Niestety.
– I oczywiście, że pomogę z organizacją. Jeśli mamy zielone światło, chętnie poszukam odpowiedniego miejsca na symbol pożegnania. Kamienia, skały lub drzewa. Myślę, że to będzie dobre, co ty na to?
Samica pokiwała łbem, uśmiechając się słabo. – Czytasz mi w myślach.
– Nie od parady jestem twoją betą. – Teraz to ja się uśmiechnąłem. – Jak ci się układają relacje z Pergilmesem? Wybacz, że pytam tak czysto prywatnie.
Od Eau cd. Merlaux
– Skryta. – Merlaux się uśmiechnął. – Woda też potrafi się kryć. Ale potrafię dorównać jej cierpliwością. Obawiam się, że kwestia lubianej przez was potrawy nie będzie spędzać mi snu z powiek.
– Nie. Prawdę mówiąc, wyszedłem, bo temperatura jest całkiem przyjemna, a niebo czyste. Per aspera ad astra. Cała nasza wędrówka przez mniej lub bardziej znośne tereny leśne wydaje się teraz o wiele bardziej opłacalna, gdy można spokojnie usiąść i popatrzeć na gwiazdy.
Uśmiechnęłam się, patrząc na jego zadarty łeb i zadarłam własny. – Quidquid Latine dictum sit, altum videtur – powiedziałam, zastanawiając się jaka będzie jego reakcja.
– O, łacina z waszych ust. Przyjemna niespodzianka.
– Czytało się to i owo. Gdyby nie wiecznie rosnąca ilość rzeczy do zrobienia w starym życiu, pewnie oddałabym się nauce i poszerzaniu wiedzy w spokoju. Zawsze mnie to pociągało.
– Najważniejsze jest to, co dobre dla was. Nie opłaca się spędzać życia wiecznie pracując dla innych.
– Czasem trzeba.
– A umielibyście to wyważyć? Żeby żadna szala nie była zbyt zapełniona?
– Nie wiem. – Zamyśliłam się na chwilę. Figurowałam zarejestrowana w naszej społeczności jako pisarz. Nie byłam pewna dlaczego. Czy była to obietnica dla siebie samej, że w końcu zacznę robić coś dla siebie, że po wszystkich latach zacznę spędzać życie robiąc to, co naprawdę bym chciała? Nie miałam pojęcia.
– A czy kartografia sprawia ci przyjemność? Że nie musisz niczego wyrównywać i zastanawiać się, czy robisz wszystko w zdrowych proporcjach? – Odwróciłam łeb w jego stronę.
(410)
Mer?
Od Brooklyn cd Cretchera
Skinął głową czekając, aż będę kontynuowała myśl, co zaraz uczyniłam.
— To było pewne, że się powykruszają. Jestem zaskoczona naszą liczebnością. Spodziewałam się znacznie mniejszej i słabszej grupy, która nie przetrwa. A tu proszę. Zyskaliśmy na sile. Dotarliśmy do miejsca, które możemy nazwać domem. Jest stosunkowo bezpiecznie. Wciąż powracają do nas członkowie, których śmierć założyliśmy dawno temu. Powinnam być szczęśliwa. To całkiem duży sukces. — Odparłam spokojnie.
— A jednak nie jesteś. — Nie spytał. Stwierdził. Wiedział.
Odwróciłam wzrok.
— Ale powinnam. Mamy gdzie spać. Mrozy zniknęły, a upały wbrew pozorom nie były takie tragiczne. Lato mija nam zaskakująco szybko, na rozbudowywaniu i naprawianiu wioski, gromadzeniu pożywienia, planowaniu rozwoju. Z Pergilmesem jest lepiej — tutaj pojawił się cień uśmiechu. — Ale Alicja…
Położył mi łapę na barku, a ja spuściłam głowę.
— Może i nie zawiodłam jako przywódca, ale zawiodłam jako matka. Nie wiem, co jest gorsze. — Powiedziałam cicho.
Milczał. Nie było sensu wmawiać mi, że Alicja wróci i wszystko z nią będzie w porządku. Nie było po co łudzić się, że zjawi się znikąd i powie coś kompletnie oderwanego od rzeczywistości. Nie zjawiała się tak długo… Pergilmes prawdopodobnie miał rację. Ciało naszego bezbronnego dziecka było jednym z wielu, pewnie ciężkich do rozpoznania, trupów. Jej krew plamiła marmurowe posadzki. Nieistotne, czy się jej pozbyli, czy nie trudzili się sprzątaniem bałaganu, który wyrządzili. Dla wielu z nas ten obraz utknął w pamięci na zawsze. Odruchowo łapą dotknęłam boku, na którym rozciągała się długa blizna. Dowód, że niewiele brakowało, abym dołączyła do pokaźnej kolekcji martwych Royalsów.
— Myślałaś o ceremonii pożegnania ich? — spytał, jakby czytał mi w myślach.
— Powinniśmy ją przeprowadzić, a jednak brak mi odwagi. Pomożesz mi z organizacją? Najwyższy czas zająć się oddaniem należytego szacunku poległym i zaginionym.
— Kiedy?
— Jesienią. Gdy pierwszy, zżółknięty liść oddali się od pozostałych. To idealna pora. Zadumy i melancholii. Przedyskutuję to z Pergilmesem, ale jestem pewna, że zgodzi się ze mną. Myślałam o uczcie, abyśmy wszyscy usiedli przy jednym stole. Aby zdawali sobie sprawę z tego, że każdy z nas kogoś stracił, a jednak nikt nie został sam.
8.30.2020
Od Fryderyka Wilhelma cd. Persefony
Starałem się zachować spokój, chociaż wewnątrz zalały mnie myśli. Przede wszystkim, co to było? Nagły rozbłysk światła zaskoczył mnie i najwidoczniej dla Persefony też był czymś nowym. Co to mogło być? Nie chciałem pozwolić sobie na głupią nadzieje, ale… ale może moje modlitwy opłaciły się. Spędziłem w końcu tyle miesięcy, niemal można powiedzieć lat, próbując znaleźć jakiekolwiek wsparcie w nadnaturalnym świecie. Potrzebowaliśmy tego, a ja zwłaszcza potrzebowałem jakiegokolwiek rodzaju wsparcia. Byliśmy szaleńcami w dziczy, a jeszcze wiedziałem o koszmarach, jakie ojciec sprowadził na nasz stary dom. Na mamę, które przecież mieszkała tak blisko niebezpieczeństwa, a nawet o nim nie wiedziała. Nadal jednak nic przecież nie pomagało: prośby, groźby czy rytuały, wszystko na nic. Nic nie odpowiadało. Już tyle razy miałem wrażenie, że coś się zmieniło. Że zostałem usłyszany, a za każdym razem byłem w błędzie. A teraz...
Tylko dlaczego pomoc miałaby przyjść do Persefony? Nie chciałem jej obrażać, ale wydawała się być bardzo… prosta, skupiona na sprawach materialnych, polowaniu i przeżyciu. Nie żeby to było coś złego, absolutnie nie, ale jakoś tak nie mogłem zrozumieć, czemu to jej pomogli. To było bez sensu. Znaczy bardzo cieszyłem się, że Persefona została uratowana, oczywiście, że tak, ale widziałem też dziwactwo tej sytuacji. Nic też oczywiście nie powiedziałem o swoich podejrzeniach. Mogły być błędne. Miałem nawet nieprzyjemne uczucie, że wolałbym, by było nieprawdziwe. Czy można mnie winić, że chciałem, by moje męczenie dało mi owoce?
- Czy zdarzyło się w twojej rodzinie, by nagle z nikąd pojawiały się kule światła i ratowały was przed niebezpieczeństwem? - zapytałem w końcu. Persefona spojrzała na mnie dziwnie.
- Nie.
- A słyszałaś o takich wydarzeniach wcześniej?
- Nie.
- A tak, to... pomocne - wymamrotałem pod nosem. - To było dość niespodziewane. - Patrzyłem się ciągle w miejsce, gdzie jeszcze moment wcześniej przecież znajdowało się światło. Nie zostawiło żadnego śladu po sobie.
Odrobinę spodziewałem się, że zobaczę przypaloną trawę lub chociaż temperatura będzie cieplejsza, ale cokolwiek to było, nie zostało stworzone z ognia. To akurat mnie pocieszyło. Ogień nie kojarzył mi się zbyt dobrze. Nie miałem tego samego rodzaju strachu przed nim, jak ojciec, ale doświadczyłem już nieprzyjemnych jego właściwości magicznych.
- Nie rozpowiadaj tego, gdy dojdziemy do sfory - powiedziała oschle i może doszukiwałem się tego na siłę, ale dla mnie zabrzmiało to jak prośba.
- Oczywiście, że nie będę - zapewniłem ją. - Twoja tajemnica będzie u mnie bezpieczna. - Popatrzyła na mnie z wyrazem pyska, którego nie potrafiłem do końca zrozumieć. W końcu jednak pokiwała łbem i zaczęła iść, wolniej niż wcześniej, chyba ciągle będąc w szoku po dziwnym wydarzeniu.
- Powinniśmy chyba spróbować zrozumieć, z czym właśnie mieliśmy doczynienia
- Nie mam pomysłów.
- Ja też nie, ale zapewne czeka nas długa droga, więc jest czas, by jakieś zdobyć. Powiedz mi Persefono, czy miałaś w swoim życiu wiele spotkań z istotami magicznymi, bo muszę cię zapewnić, co widzieliśmy było magią. Nie jestem specem w temacie, ale troszkę o tym czytałem.
Od Timotei'a cd. Bonnie
Od Bonnie
Ponownie ruszyłam w stronę celu. To nie miało sensu, ale przecież na co dzień tak jest? Prawda? Ha ha. Tak naturalnie.
- Hej, Prest. - uśmiechnęłam się do psa, jaki siedział zaraz przed wejściem od stodoły z małym uroczym stworzonkiem. Odwzajemnił przywitanie. Zwlekający promień z samego czubka korony słońca osiadł na jego sierści jako czerwonobrunatny kolor. Coś z głębi mojego ciała zacięło mnie w połowie kroku. Ten widok wydał się być tak podobny do tego wtedy na wojnie. Nie. To jest zła myśl. Odrzucić. Chociaż tak właściwie to z tego powodu uznałam, że zamiast wymyślać kolejną bajkę do opowiadania współlokatorom przyjdę tu. No może bardziej tam. Chociaż dalej nie jestem pewna, gdzie w zasadzie jest "tam", zwykle była to po prostu myśl "pójdę tam" i niekonkretny koncept. Z resztą, nieistotne. - Mam taką sprawę. Ty dobrze wiesz, jak te wszystkie trybiki i wihajstry funkcjonują, że raz myślimy "jest fajnie", drugim razem "jest smutno", prawda? Co jeżeli ktoś jednocześnie czuje jednocześnie, że te obydwa przyciski są zawsze włączone? I mam tak na myśli... zawsze. Nie tak, że jeden się włącza, a drugi czeka chwilę, tylko tak razem w tym samym czasie. Jakby to... O! Znasz te takie długopisy, co piszą w kilku kolorach? Nie da się mieć dwóch kolorów na raz, bo się rysiki zablokują przy wciśnięciu. To jest jakoś tak.
- Potrzebujesz wytłumaczenia problemu pod kątem biologicznym czy jego rozwiązania?
- Chyba rozwiązania. Kiedyś czułam się inaczej. Nie było tego czegoś, co tak często przypomina mi, że coś w sumie nie jest fajne albo po prostu przychodzi w stylu "hej, nie masz rodziny". Nie, nawet nie przychodzi. Cały czas tam jest. I... i wiem, że są takie zwykłe wariacje, że jak się przeżyje coś złego to tak będzie. Czułam to, kiedy Chantie, Ashie czy Sunny wyruszyły w świat. Dalej za nimi tęsknię, ale to nie jest ten sposób, kiedy czuję, że wszystkim narządom we mnie jest niewygodnie. Po wojnie... tak jest. Innym też bywa źle, ale to po pewnym czasie chociaż pozwala na to, aby przez jakiś czas o tym nie myśleć. Ja się czuję, jakby ta cała sprawa z wojną się nie skończyła. Jak gadam z innymi, staram się skupić, że hej, jestem tutaj i jest super, ale w tej samej chwili myślę, że w sumie to tak ekstra nie jest. Nie przerywam mówienia tylko dlatego, bo czuję się, jakby to ono mogło jeszcze przytoczyć te miłe myśli i one walczą z tym drugim rysikiem długopisu. Przez pewien czas mogą nawet i bez tego z nim konkurować, ale później to wszystko słabnie i nawet nie chodzi o to, że się obawiam, że ten smutny będzie przez chwilę. Bo co jeżeli się on nie odkliknie z powrotem?
- Nie jestem psychologiem, psychoterapeutą, a nawet nie psychiatrą. - odpowiedział Press. - Idź do Fobosa albo Alegrii, przekierowując cię do nich najbardziej ci pomogę.
- Ale chociaż powiedz, jak... jak się tym zająć do tego czasu! Wiem, że te myśli zawsze będą, ale z czasem powinny przestać być takie. Bo wiem, że jeżeli teraz myślę, że nie mam pojęcia, co się stało z moim towarzyszem, bez którego nic już nie jest takie samo i równie dobrze może nie żyć jak i błąkać się gdzieś samotny na świecie, to kiedy się odwrócę i stąd pójdę to będzie gorzej! Wtedy przypomnę sobie, jak bardzo bał się burzy i jak bezbronny był! A potem pomyślę o tym, co się stało moim rodzicom. Wiem to, że tata nie mógł czuć bólu, jednak jakim widokiem jest, kiedy powoli widzisz, jak palisz się żywcem. Moją jedyną nadzieją może być to, że prędzej udusił się dymem niż słyszał skwierk i syczenie skór jaka odrywa się marszcząc płatami od ciała i widział, jak krwawy miąższ spala się po spotkaniu z ogniem! A tymczasem co z mamą? Jeżeli przeżyła, to gdzie jest?! Czy może i ona została rozszarpana podczas wojny, nie będąc w stanie nawet się bronić z powodu oparzeń...?
- Była u mnie na terenie szpitala polnego. - powiedział Prestian ciszej niż dotychczas. Skupiłam na nim wzrok niczym światło przez lupę... i proszę kolejna kompletnie nieudana metafora. - Musiała odejść już po zakończeniu wojny.
- Rzeczywiście nie jesteś w tym dobry. To teraz już chociaż wiem, że być może wtedy dałoby się ją jeszcze wytropić! Byłabym chociaż pewna, że postanowiła mnie opuścić z własnej woli, kiedy jej najbardziej potrzebowałam, a nie, że niby tak, niby nie i nic nie wiadomo. Kogo innego nie ma, kiedy powinien być? Hmm, już może nawet nie wspomnę o Ikarze czy innych stworzeń, jakie były przygarnięte do tego wszystkiego. Bo na co w końcu zdałoby się tęsknienie za kimś, kto nawet przed tym wszystkim sobie znikł, tak jak Ekhou! Lepiej nich będzie myśleć o tym, co się mogło stać z Dustinem? Albo Eliotem? Był w okropnym stanie, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. W tym całym rozgardiaszu wydało mi się, że ktoś wspomniał, że on popełnił samobójstwo. Rozumiesz to? Ale nie wierzę w to, bo przecież czy on w ogóle byłby w stanie to zrobić sam z siebie? Tak? Nie?
- Obawiam się, że, używając twojej metafory, właśnie odkliknęłaś jeden z rysików długopisu. Chodź, napij się trochę wody.
- Czuję się tak głupio i bez sensu. Wszyscy uważają mnie za idiotę, co dużo gada i nic nigdy nie przekazuje. Ty też tak myślisz. Wiem o tym. Widzę, jak zawsze na mnie patrzysz, kiedy tylko przychodzę pytając się, czy mogę ci w jakiś sposób pomóc! I wiesz co? Masz rację. Jestem dziecinna i bezmózga, bo przez całe swoje życie chcę czuć, że pomagam innym i dzięki mnie mogą czuć się lepiej. I nawet w tym potrafię zawieść, bo teraz ty stoisz tu, a ja przed tobą i na ciebie krzyczę, chociaż ty mi w nic nie zrobiłeś i czuję się z tego powodu jeszcze gorzej. I- i ja... przepraszam! Naprawdę przepraszam!! Błagam nie miej mi za złe. I niech twój towarzysz również nie ma! On jest taki mały i nawet puchaty, a pewnie mnie nie teraz już nie lubi.
- Nie musisz się nami martwić. Jeżeli czujesz, że wolisz wyładować się w ten spo-
- Ale ja nie chcę się na nikim wyładowywać! Oh! I widzisz, przerwałam ci, a ty pewnie chciałeś powiedzieć coś miłego. Jestem taka... egoistyczna. Tak, teraz myślę, że to tłumaczy wiele rzeczy. Wiesz co, Prest? Łap, to dla ciebie. Amulet. Ukradłam go jakiemuś człowiekowi. Dlaczego? Bo tak, bo uznałam, że mogę i on na pewno nie będzie się czuł źle po jego stracie. Teraz kiedy go masz, będziesz mógł za każdym razem myśleć o tym, jakim okropnym tworem jestem.
- Nie musisz mi go dawać.
- Nie wiem, już go ci dałam. Weź go, bo inaczej teraz ja będę sobie zawsze przypominać ten moment, a nie będę w stanie go po prostu wyrzucić, tak jak ty pewnie zrobisz, kiedy tylko sobie stąd pójdę... I zrobię to teraz. Odwrócę się, nie będę słuchać co mówisz, bo się teraz tak strasznie wstydzę tego, co tu zaszło, że nie zniosę ani słowa rozsądku. Wrócę radosnym krokiem do domku. Będę się uśmiechać. Nikt nie zapyta się mnie, co robiłam, bo wiedzą, że nie stać mnie na nic ciekawszego niż "rozmawiałam z panem zającem" albo "malowałam w wyobraźni", więc nawet nie będę musiała się starać. Wejdę do pokoju i będę się gapić w ścianę. Cały czas z tym głupim uśmiechem na pysku! Idę. Teraz. Miłej nocy.
W moich myślach zaczęła powoli kształtować się Decyzja.
Tak.
Bonnie przekazuje swój amulet Prestianowi
Od Prestiana cd. Petera
Nie pośpieszaliśmy rozmowy, pozwalając sobie na ciszę. Chwile konwersacji jakkolwiek nie spotykały się z dezaprobatą. W największym stopniu skupiały się na otaczającej nas rzeczywistości. Kilka zdań określających nasze życia w trybie osiadłym, plany odnoszące się do renowacji stodoły służącej za skrzydło medyczne, raz nawet uznałem za stosowne pochwalenie się uzyskanym przeze mnie alkoholem. W międzyczasie krajobraz wokół nas powoli zaczął się zmieniać, a chłód poranka ustępował chłodowi powietrza opadającego z gór. Wraz z godzinami również i roślinność zaczęła się zmieniać.
- ...mimo tego dalej nie jestem przekonany do tego miejsca. - stwierdziłem w pewnym momencie rozmowy. Sznaucer ruchem głowy zachęcił mnie do rozwinięcia mojego stwierdzenia. - Cóż, nie zaprzeczę, że dobrze jest mieć własny kąt i poczucie względnego bezpieczeństwa. Pomimo to zastanawiam się, czy w moim przypadku nie lepiej byłoby kontynuować wędrówki. Brak ksiąg i sztuki bywa dla mnie uciążliwy, ale jeszcze nie tak bardzo, jak brak odczucie braku rozwoju jako medyk. - z pewnym trudem dobierałem słowa w świadomości, jak chaotycznie przekazuje mi się takie myśli. - Z czasem zacząłem sobie zdawać sprawę, że to, co działo się na wojnie... to było, hm, obligujące? Powiedziałbym nawet, że uzależniające. Nie życzę nikomu śmierci, krwawych bitw czy chorób, ale w tym wszystkim czułem, że rzeczywiście jestem tam, gdzie powinienem być. Było okropnie i wycieńczająco, życzyłem sobie końca tego wszystkiego, a mimo to w gruncie rzeczy przyznaję przed samym sobą, że to było to. Moje zadanie do spełniania. Racja bytu. Ogółem to, do czego prowadzi mnie każda uzyskana wiedza. Teraz czuję pewną pustkę. Eksperymenty, destylacja alkoholu czy opieka nad Bazylim są w dwóch trzecich przyjemne i na swój sposób ekscytujące, ale dalekie jest to do stanu, w którym rzeczywiście walczyło się o coś. Coś ważnego.
Mogłem przyznać, iż była to najdłuższa wypowiedź, jaką wypowiedziałem w ostatnim czasie, ale miałem wrażenie, że mogłaby być jeszcze dłuższa. Niecodziennie układałem ten motyw w werbalne określenia i słyszenie ich teraz od samego siebie było zajmującym doświadczeniem. Nawet jeżeli nie byłem w stanie przewidzieć, do czego może prowadzić dzielenie się tym z kimś innym. Zapadła pomiędzy nami ponownie cisza. Nie była to jednak ani nieprzyjemna, ani ta dotychczas towarzysząca nam podczas tej wędrówki o zabarwieniu pogrążenia się we własnych myślach, prędzej jej odmiana. Przerwa pomiędzy wypowiedziami, na jaką pozwalało się, aby zbudować przemyślaną odpowiedź. Być może i dana byłaby mi zaraz do usłyszenia, jednak los okazał się mieć inne plany.
W pewnym momencie wybiegający wprzód Bazyli zatrzymał się. Nie było to szczególnie zadziwiające, więc przeszliśmy obok niego bez zwracania większej uwagi na to zachowanie. Dopiero po chwili automatycznym odruchem zwróciłem wzrok w jego stronę, a wraz ze mną dziadek. Spojrzenie młodego bazyliszka wędrowało w stałym tempie wzdłuż sąsiedniej skały. Zauważyłem, jak jego błoniaste skrzydła nieznacznie się przykurczają, a widoczne dotychczas źrenice zwężają się. Nie wydawał żadnego dźwięku. Skrzyżowałem wzrok ze sznaucerem.
- On tak normalnie ma? - zapytał się dziadek głosem cichszym niż zwykle.
- Nie. - stwierdziłem jeszcze ciszej. Miałem ochotę dodać jeszcze stwierdzenie "ale zwykle jest dziwny, więc możemy iść dalej", ale poczułem, że byłoby to jak wyprzedzenie jakiegoś faktu. Przez następną chwilę spoglądaliśmy w milczeniu na stworzenie, zanim nie zdecydowałem się podejść do niego bliżej. Bazyliszek mrugnął, kiedy mój cień na niego opadł i wydał z siebie krótkie zdziwione piknięcie. Po kilku sekundach wydał je z siebie ponownie, tym razem pewniej i zbliżył się do nas.
- Drganie. - rzekł niespodziewanie dziadek. - Czujesz je?
- Ni- już tak.
Nie potrzebując naradzania się, ruszyliśmy przed siebie pośpiesznie. Dudnienie stawało się coraz wyraźniejsze. Kilka teorii tłumaczących przyczyny przemknęło mi przez myśli. Znając szczęście naszej sfory zwykłe trzęsienie ziemi albo osunięcie skał były najbardziej trywialnymi z nich. Wkrótce po tej myśli kilka głazów wraz z mnogością mniejszych odłamków zaczęło toczyć się przez zbocze. Schroniliśmy się we wgłębieniu jednej ze ścian. Przytrzymałem Bazyliego i położyłem po sobie uszy. Rezonans powodował u mnie znaczny ból. Nie przestawałem jednak obserwować, jak niedaleko nas odbijają się fragmenty skalne. Niektóre odłupując się wzbijały w naszą stronę.
Czułem się niezręcznie, że nie powodowało to na mnie dużego wrażenia. Powinno.
Odwróciłem pysk ku dziadkowi. Jego reakcja na sytuację była bliższa nieznacznemu rozdrażnieniu. Gdyby miał zegarek, pewnie właśnie spoglądałby na niego z dezaprobatą.
Po dłuższym czasie sytuacja ucichła na tyle, że zdecydowaliśmy się na wyjście. Przeszliśmy pomiędzy zbiorowiskami żwiru i wspięliśmy się na bardziej pewny teren. Mój ból głowy stał się mniej dotkliwy, lecz nieustający dyskomfort dalej mi towarzyszył. Chłodne powietrze nie łagodziło objawów, a przeżywający pierwszą traumę życia Bazyli nie pomagał. Nie miałem co prawda do niego pretensji, ale sympatyzowanie było trudniejsze niż zwykle.
- Będzie z nim w porządku. - stwierdziłem uprzedzając dziadka, który wydał mi się chcieć powiedzieć coś w związku z kwileniem. - Bardziej przeżyłby rozłąkę niż to doświadczenie. - na podkreślenie tych słów dodatkowo pogładziłem pióra stworzenia. Ruszyliśmy w dalszą drogę. W myślach kontynuowałem zastanawianie się, czy lawina miała bardziej paranormalną przyczynę, aczkolwiek nie byłem w stanie wniknąć w ten temat tak bardzo, jakbym chciał. Następne godziny minęły milcząco, co pewnie wiązało się z tym, że hałas spowodował symptomy chorobowe nie tylko u mnie i lepiej było odpuścić sobie konwersację na pewien czas. Najlepiej było dla nas przemierzać góry i rozglądać się za szarotkami. Szczęśliwie nasz wysiłek nie okazał się zbędny.
- Prest, spójrz tam przy kamieniach. - dziadek wskazał łapą niedaleko nas. Uniosłem w tamtą stronę wzrok, spodziewając się kolejnej kozicy albo podejrzanej skały przypominającej wilka, na jakie czasem zwracaliśmy uwagę. Tym razem jednak był to już cel wyprawy - Gwiazdki z Nieba. Udaliśmy się w ich kierunku. Oglądaliśmy je przez chwilę, a następnie zdecydowaliśmy się na zerwanie kilku. Wyraziłem nadzieję, że zabraknięcie tej ilość w środowisku nie zaszkodzi gatunkowi, po czym umieściłem zbiory w torbie. Następnie mając poczucie wypełnienia celu, zjedliśmy prowiant i ustaliliśmy plan trasy powrotnej. Głównie trzymała się tej samej drogi, którą przybyliśmy, chociaż spodziewając się dużej ilości żwiru niedaleko miejsca, gdzie spotkała nas lawina, lepiej było poszukać innej drogi.
Peter?
Od Wegi Cd. Pergilmesa
Od Etera Cd. Pergilmesa
Od Petera cd. Fobosa
*Dawno temu się dzieje*
Może nie byłem najbardziej moralnym psem w sforze, ale przecież w normalnych warunkach żaden ze mnie potwór. Nie zmuszę psa do zostawienia kogoś na pastwę losu. Głównie dlatego, że fizycznie nie mogłem przezwyciężyć Fobosa.
Pergilmes, delikatnie mówiąc, nie był szczególnie zadowolony z kolejnej gęby do wykarmienia.
- Jeżeli będzie nas spowalniał, zabierał za dużo miejsca lub leków, zostawiamy go - zapowiedział. Chyba nie był w najlepszym nastroju, ale kundlowi pozwolono zostać z nami. Nie byłem przy nim, gdy się obudził, ale słyszałem, że zaczął rzucać się na wszystkie strony. Trudno się dziwić - nowe miejsce, nowe psy, nowe zapachy. Nikomu nic się nie stało, ale pies już zarobił sobie nie najlepszą reputację.
- Nazywa się Brutus - powiedział mi Fobos, kiedy pomagał mi zwijać się rano. Był personalnie odpowiedzialny za naszego nowego kompana, który więcej spał niż się budził. Trzeba było trzymać go w tym stanie, żeby nie rozwalał sobie szwów. Foboś ciągle zostawał z tyłu i ostatni pojawiał się na miejscu zbiórki, ale pojawiał się za każdym razem.
- Żyjesz jeszcze - powiedziałem do naszego dodatkowego towarzysza, widząc jego otwarte oczy. Leżał w bezruchu, trochę w oddaleniu od reszty. Nikt specjalnie nie chciał przy nim leżeć, a on też prawie się nie budził.
- Tak. - Podniósł lekko łeb. - Lekarz mnie nosi - zabrzmiało to prawie jak pytanie.
- Tak, Fobos. Jak się czujesz, młody?
- Dobrze - odpowiedział po zastanowieniu. - Znaczy wszystko mnie boli, ale jestem obudzony… czy wy mi coś daliście - zapytał nagle.
- Tak. Przewróć się trochę, chce zobaczyć te rany.
Nie wyglądały one bardzo źle. Nic się nie wdało, wszystko było ładnie zszyte, a na dodatek dzieciak wydawał się nawet w dobrym stanie. Trochę zdezorientowany, trochę niepewny, ale świadom, co się dzieje.
Trzeba było się go pozbyć. Oczywiście, tego nie mogę mu powiedzieć, ale oddaliliśmy się już znacznie od ludzi. To był domowiec. Domowce potrzebują kanapy i dobrego posiłku, a my nie mogliśmy tego zapewnić. Pewnie, pies kanapowy może skończyć jako pies dziki, sam byłem tego przykładem, ale to było trudne. Plus niewielu chciało. Kto chciałby pozbyć się ciepłego domku dla krzaczków i kwiatków?
- Jak się nazywa twoja miejscowość?
- Nie wiem. Z innymi psami nazywaliśmy to Promiseland.
- To wiele nie pomoże - mruknąłem. - Przyniosę ci jakieś mięsko. Dałbym ci wybór, ale go nie mamy. - Pies pokiwał ze łbem z wdzięcznością.
- Nazywam się Brutus.
- Wiem. Miło mi Brutus, jestem Peter.
Po zjedzeniu czegoś, zaczął być jeszcze bardziej żywy. Fobosa wywiało gdzieś z Prestem, to stwierdziłem, że mogę posiedzieć z naszym domowcem.
- Kto był twoim panem? - zapytał, jak skończył już jeść.
- Hm? A, zapomniałem o obroży. Hale’owie, szmat czasu temu. - Dotknąłem łapą znaczka. Nie wiem, czy to cud, czy magia, ale stary materiał po tylu latach wciąż się nie porwał. Kolor już dawno zszedł, a napis prawie przestał być już widoczny, ale przeszła ze mną zakamarki tego i paru innych światów.
- Gdzie mieszkałeś?
- Becon Hills, nie znasz, szmat drogi stąd. Tak dosłownie na drugim końcu świata.
- Czemu nie jesteś z nimi.
- Bo ich przeżyłem. - Hale’owie, ale ja dawno o nich nie myślałem. Jeden dzieciak im został, to pamiętam, po tym wszystkim nawet raz go spotkałem. - A potem jakoś nie po drodze było mi z ludźmi. I trafiłem tu.
- Słyszałem plotki o dzikich sforach, ale nigdy nie widziałam jej na własne oczy.
- Napatrz się - powiedziałem z uśmiechem. - Fascynacja szybko ci minie. Jesteśmy właściwie dość nudni. - Pokiwał łbem, a gdzieś tam na jego pysku zdawało się być zadowolenie.
- Jesteśmy daleko od mojego domu, prawda? Nie rozpoznaje tych miejsc - zmienił nagle temat.
- Niestety tak. Nie możemy zatrzymywać się na dużej. Potrafiłbyś dotrzeć do domu, z tego miejsca, gdzie cię znaleźliśmy.
- Chyba.
- To nie będzie tak źle.
Zostawiłem go potem samego, gdy znów zaczynał go sen zmagać. Nie ma co go męczyć. Potrzebował jeszcze chwili, zanim stanie się normalniejszy i bardziej świadom. Dzieciak na pewno się cieszył, że pacjent mu się nieźle leczy. Trochę mniej może być zadowolony, że trzeba będzie go wypuścić. Chyba zaczął się przyzwyczajać, że ma osobistego, cichego towarzysza. Trza było mu przedstawić temat, a kto lepszy jest, niż ja. W końcu dziadka ma tylko jednego, drugi zgnił mu w celi (pokój nad twoją duszą Eames, skoro za życia nie miałeś). Znalazłem Fobosia, rozmawiającego z Wegą o jakiś nieciekawych tematach. Zawołałem go na stronę.
- Dzieciaku, musimy zorganizować twojemu przyjacielowi podróż do domu.
- Już?
- Niekoniecznie już, musi jeszcze zdobyć siły, ale trzeba się przygotować. Jak chcesz go odprowadzić do domu a jednocześnie nie być zostawionym przez twego wujka i Brook za sobą.
(Fobos?)
8.29.2020
Od Billa cd. Beatrycze
8.28.2020
Od Alegrii Cd. Fryderyka Wilhelma
Od Rei Cd. Persefony
- Cześć, Rea. Mogę się dosiąść? - spytała. Przytaknęłam suczce z uśmiechem.
- Oczywiście. - odparłam. Siostra usiadła obok, a ja spojrzałam na nią. Przyjrzałam się jej.
Od Marsa - Retrospekcja#3
Ja i Logan uścisnęliśmy sobie łapy. Jego uścisk był mocny, zdecydowany. Zawarliśmy umowę. Teraz żadne z nas nie mogło od niej odstąpić – ani ja, ani on.