8.30.2020

Od Prestiana cd. Petera

  Pozwoliłem sobie na przemyślenie przez chwilę tej propozycji, ale zaraz zgodziłem się; dziadek Peter miał rację. Był odpowiedni moment, aby udać się po składnik eliksiru. Grafik na ten dzień świecił pustkami, a oddawanie się leniwej atmosferze nigdy nie wiązało się dla mnie z przyjemnością. Dlatego też przytaknąłem i niemalże z miejsca zajęliśmy się przygotowaniami. Nie były z resztą skomplikowane. Trochę ususzonego mięsa zajęło pozycję naszego prowiantu, a napotkana po drodze Alegria została powiadomiona, że ruszamy w góry. Brak komplikacji sprawił, że już niedługo znaleźliśmy się na jakiejś zapomnianej przez świat ścieżce. Nawet jeżeli nie poruszaliśmy się sami w sobie zbyt prędko. Pomijając Bazyliego.
  Nie pośpieszaliśmy rozmowy, pozwalając sobie na ciszę. Chwile konwersacji jakkolwiek nie spotykały się z dezaprobatą. W największym stopniu skupiały się na otaczającej nas rzeczywistości. Kilka zdań określających nasze życia w trybie osiadłym, plany odnoszące się do renowacji stodoły służącej za skrzydło medyczne, raz nawet uznałem za stosowne pochwalenie się uzyskanym przeze mnie alkoholem. W międzyczasie krajobraz wokół nas powoli zaczął się zmieniać, a chłód poranka ustępował chłodowi powietrza opadającego z gór. Wraz z godzinami również i roślinność zaczęła się zmieniać.
 - ...mimo tego dalej nie jestem przekonany do tego miejsca. - stwierdziłem w pewnym momencie rozmowy. Sznaucer ruchem głowy zachęcił mnie do rozwinięcia mojego stwierdzenia. - Cóż, nie zaprzeczę, że dobrze jest mieć własny kąt i poczucie względnego bezpieczeństwa. Pomimo to zastanawiam się, czy w moim przypadku nie lepiej byłoby kontynuować wędrówki. Brak ksiąg i sztuki bywa dla mnie uciążliwy, ale jeszcze nie tak bardzo, jak brak odczucie braku rozwoju jako medyk. - z pewnym trudem dobierałem słowa w świadomości, jak chaotycznie przekazuje mi się takie myśli. - Z czasem zacząłem sobie zdawać sprawę, że to, co działo się na wojnie... to było, hm, obligujące? Powiedziałbym nawet, że uzależniające. Nie życzę nikomu śmierci, krwawych bitw czy chorób, ale w tym wszystkim czułem, że rzeczywiście jestem tam, gdzie powinienem być. Było okropnie i wycieńczająco, życzyłem sobie końca tego wszystkiego, a mimo to w gruncie rzeczy przyznaję przed samym sobą, że to było to. Moje zadanie do spełniania. Racja bytu. Ogółem to, do czego prowadzi mnie każda uzyskana wiedza. Teraz czuję pewną pustkę. Eksperymenty, destylacja alkoholu czy opieka nad Bazylim są w dwóch trzecich przyjemne i na swój sposób ekscytujące, ale dalekie jest to do stanu, w którym rzeczywiście walczyło się o coś. Coś ważnego.
  Mogłem przyznać, iż była to najdłuższa wypowiedź, jaką wypowiedziałem w ostatnim czasie, ale miałem wrażenie, że mogłaby być jeszcze dłuższa. Niecodziennie układałem ten motyw w werbalne określenia i słyszenie ich teraz od samego siebie było zajmującym doświadczeniem. Nawet jeżeli nie byłem w stanie przewidzieć, do czego może prowadzić dzielenie się tym z kimś innym. Zapadła pomiędzy nami ponownie cisza. Nie była to jednak ani nieprzyjemna, ani ta dotychczas towarzysząca nam podczas tej wędrówki o zabarwieniu pogrążenia się we własnych myślach, prędzej jej odmiana. Przerwa pomiędzy wypowiedziami, na jaką pozwalało się, aby zbudować przemyślaną odpowiedź. Być może i dana byłaby mi zaraz do usłyszenia, jednak los okazał się mieć inne plany.
  W pewnym momencie wybiegający wprzód Bazyli zatrzymał się. Nie było to szczególnie zadziwiające, więc przeszliśmy obok niego bez zwracania większej uwagi na to zachowanie. Dopiero po chwili automatycznym odruchem zwróciłem wzrok w jego stronę, a wraz ze mną dziadek. Spojrzenie młodego bazyliszka wędrowało w stałym tempie wzdłuż sąsiedniej skały. Zauważyłem, jak jego błoniaste skrzydła nieznacznie się przykurczają, a widoczne dotychczas źrenice zwężają się. Nie wydawał żadnego dźwięku. Skrzyżowałem wzrok ze sznaucerem.
 - On tak normalnie ma? - zapytał się dziadek głosem cichszym niż zwykle.
 - Nie. - stwierdziłem jeszcze ciszej. Miałem ochotę dodać jeszcze stwierdzenie "ale zwykle jest dziwny, więc możemy iść dalej", ale poczułem, że byłoby to jak wyprzedzenie jakiegoś faktu. Przez następną chwilę spoglądaliśmy w milczeniu na stworzenie, zanim nie zdecydowałem się podejść do niego bliżej. Bazyliszek mrugnął, kiedy mój cień na niego opadł i wydał z siebie krótkie zdziwione piknięcie. Po kilku sekundach wydał je z siebie ponownie, tym razem pewniej i zbliżył się do nas.
 - Drganie. - rzekł niespodziewanie dziadek. - Czujesz je?
 - Ni- już tak.
  Nie potrzebując naradzania się, ruszyliśmy przed siebie pośpiesznie. Dudnienie stawało się coraz wyraźniejsze. Kilka teorii tłumaczących przyczyny przemknęło mi przez myśli. Znając szczęście naszej sfory zwykłe trzęsienie ziemi albo osunięcie skał były najbardziej trywialnymi z nich. Wkrótce po tej myśli kilka głazów wraz z mnogością mniejszych odłamków zaczęło toczyć się przez zbocze. Schroniliśmy się we wgłębieniu jednej ze ścian. Przytrzymałem Bazyliego i położyłem po sobie uszy. Rezonans powodował u mnie znaczny ból. Nie przestawałem jednak obserwować, jak niedaleko nas odbijają się fragmenty skalne. Niektóre odłupując się wzbijały w naszą stronę.
  Czułem się niezręcznie, że nie powodowało to na mnie dużego wrażenia. Powinno.
  Odwróciłem pysk ku dziadkowi. Jego reakcja na sytuację była bliższa nieznacznemu rozdrażnieniu. Gdyby miał zegarek, pewnie właśnie spoglądałby na niego z dezaprobatą.
  Po dłuższym czasie sytuacja ucichła na tyle, że zdecydowaliśmy się na wyjście. Przeszliśmy pomiędzy zbiorowiskami żwiru i wspięliśmy się na bardziej pewny teren. Mój ból głowy stał się mniej dotkliwy, lecz nieustający dyskomfort dalej mi towarzyszył. Chłodne powietrze nie łagodziło objawów, a przeżywający pierwszą traumę życia Bazyli nie pomagał. Nie miałem co prawda do niego pretensji, ale sympatyzowanie było trudniejsze niż zwykle.
 - Będzie z nim w porządku. - stwierdziłem uprzedzając dziadka, który wydał mi się chcieć powiedzieć coś w związku z kwileniem. - Bardziej przeżyłby rozłąkę niż to doświadczenie. - na podkreślenie tych słów dodatkowo pogładziłem pióra stworzenia. Ruszyliśmy w dalszą drogę. W myślach kontynuowałem zastanawianie się, czy lawina miała bardziej paranormalną przyczynę, aczkolwiek nie byłem w stanie wniknąć w ten temat tak bardzo, jakbym chciał. Następne godziny minęły milcząco, co pewnie wiązało się z tym, że hałas spowodował symptomy chorobowe nie tylko u mnie i lepiej było odpuścić sobie konwersację na pewien czas. Najlepiej było dla nas przemierzać góry i rozglądać się za szarotkami. Szczęśliwie nasz wysiłek nie okazał się zbędny.
 - Prest, spójrz tam przy kamieniach.  - dziadek wskazał łapą niedaleko nas. Uniosłem w tamtą stronę wzrok, spodziewając się kolejnej kozicy albo podejrzanej skały przypominającej wilka, na jakie czasem zwracaliśmy uwagę. Tym razem jednak był to już cel wyprawy - Gwiazdki z Nieba. Udaliśmy się w ich kierunku. Oglądaliśmy je przez chwilę, a następnie zdecydowaliśmy się na zerwanie kilku. Wyraziłem nadzieję, że zabraknięcie tej ilość w środowisku nie zaszkodzi gatunkowi, po czym umieściłem zbiory w torbie. Następnie mając poczucie wypełnienia celu, zjedliśmy prowiant i ustaliliśmy plan trasy powrotnej. Głównie trzymała się tej samej drogi, którą przybyliśmy, chociaż spodziewając się dużej ilości żwiru niedaleko miejsca, gdzie spotkała nas lawina, lepiej było poszukać innej drogi.

Peter?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz