Sfora. Tak ciężko jest przynależeć do grupy. Wydawałoby się – tak jak wydawało się mnie na początku – każdy z osobna i wszyscy razem tworzymy pewną całość, jak maleńkie mróweczki działające pod rozkazy swojej królowej. Mają swoje zadania, których się trzymają, aby osiągnąć wspólny cel. Ja też miałam zadanie, tylko jedno – być dobrym myśliwym. Wszystkie inne moje zadania należały już tylko do mnie, były tylko dla mnie, dlatego nikt ani nic nie musiało o nich wiedzieć. Sarna. Sarna. Sarna? Nie, zając. Zając. Zając. Prawo? Lewo. Zdecydowanie lewo. Mimo tego czułam się wciąż samotna, wciąż zagrożona. Tak jak kiedyś. Tylko w tłumie. Z chwilą gdy słońce spuszczało się na wierzch boru*, czułam się obserwowana. Czułam ten zimny, a zarazem palący wzrok, nigdy nie mogąc dostrzec tego, kto mi go posyła. Zasypiałam blisko drzew, których gałęzie były wystarczająco grube, aby w razie potrzeby mnie unieść. Dawały mi poczucie bezpieczeństwa, mimo tego, iż nigdy zbyt wysoko na nie się nie wdrapywałam. Liczyłam, że nie będzie takiej potrzeby – jednocześnie dmuchałam na zimne. Coś we mnie kazało mi tak robić, a ja z grzeczności wolałam się nie sprzeciwiać. Gdzie ten zając? Szybki. Prawo? Prawo. Nie. Tak. Prawo. Oh jaka śliczna koniczynka. Czterolistna. Mogę ją zerwać? Zerwę ją. Jaka śliczna. Kręciłam się to w prawo, to w lewo. W głębi duszy miałam nadzieję na coś większego od zająca, lecz mniejszego od jelenia, którego sama nie będę w stanie – prawdopodobnie – upolować. Trzymałam się z tyłu, nie naruszając ładu grupy. Wędrowałam bokami, co często mnie spowalniało i dochodziłam do reszty lekko opóźniona. Zazwyczaj łowy były udane, dlatego nikt nie zarzucał mi braku profesjonalizmu. Nawet jeśli by tak było, psy – tak mi się wydaje – boją się mnie. Bywało, że dyskutowali przy mnie – myśląc, że nie słyszę – o tym, że ktoś lub coś pozbawiło mnie języka. Bzdury. Czasami szczeniaki szturchały mnie, kiedy przychodziłam na posiłek. Zazwyczaj chwilę później były karcone przez swoich opiekunów. Nie wiem, czy matki pragnęły je dobrze wychować, czy jedynie przestrzec przede mną. Nigdy nie przeprosiły, dlatego bardziej prawdopodobna jest druga opcja. Mój wzrok nie jest nienawistny, ani groźny. Można by rzec, że bardziej pusty, spokojny, obojętny. Nie miałam w zwyczaju uśmiechać się do każdego napotkanego stworzenia, zwłaszcza po męczącym dniu, kiedy to ledwo trzymałam się na moich chudych nogach. To nic. Zając. Zając. Zając? Nie, nie. Nie. Nie! Kozica? Tak? Kozica..? Kozica! Gwałtownie skręciłam w lewo, potem lekko w prawo, ale po lewej trop był silniejszy. Miałam ją. To znaczy tylko w teorii, ale czułam jak daleko jest. Wiedziałam, że jeśli się pospieszę trafię na stado, które jeszcze pasło się bliżej wody. Tak, teraz były bliżej wody – przy strumyku. Wilgotne powietrze. Delikatne, ale dało się wyczuć. Nagle poczułam na sobie czyiś ciężar. Przewróciłam się na plecy i przeturlałam koło dwóch metrów. Podniosłam delikatnie pysk – nie czując wbijanych kłów – rozluźniłam się lekko. Solangelo.
- To ty – powiedział odsuwając się ode mnie. - Cicha ze sfory. Wziąłem cię, za, no, wroga. Przepraszam. Bardzo.
Nie byłam urażona. Faktycznie mógł mnie z kimś pomylić – wyglądem przypominam bardziej słabego czy młodego wilka niż psa. Kiwnęłam delikatnie łbem i wstałam. Nie mogłam zgubić kolejnego tropu. I to jeszcze kozicy.
Solangelo – jakby to grzecznie powiedzieć – nie wychylał się, choć kolor jego oczu przykuwał uwagę. Nie tylko kolor. W ogóle oczy. Przesiąknięte tajemnicą. Tak tylko mi się wydaje. Wygląda na psa uprzejmego, nigdy nie widziałam, aby wdał się z kimś w bójkę. Mówił raczej cicho. Raczej, bo ja – raczej – nie przysłuchiwałam się czyimś rozmowom. Kozica. Jest, widzę stadko. Chwila. Odczekaj. Odczekaj. Powoli. Ta jest sama. Podejdź. Bliżej. Przyczaj się. Nogi. Skacz! Jest moja. Nie rzucała się nawet. Patrząc w jej oczy można było dostrzec drobną łzę. Kozy tak mają. Ich szatańskie oczy zawsze ronią kilka łez, nawet jeśli śmierć nie była długa. Stała sama, oddalona od stada. Nawet nie zdążyła pisnąć. Nie lubiłam tych momentów zabijania – nie lubię łez, ani oczu. Wpatrują się we mnie jakby nawet po śmierci chciały znać wnętrze mojej duszy. Skarciłam siebie w myślach. Głupoty. Ich oczy nie próbują wedrzeć się do mojej duszy. Przecież nie mam duszy, prawda?
- Pomóc ci to ciągnąć!? - krzyk wyrwał mnie z zamyśleń, podskoczyłam wciąż trzymając w pyszczku szyję kozicy. Solangelo. Znowu. Uśmiechnęłam się i kiwnęłam twierdząco głową. To całkiem miłe, że zdecydował się mi pomóc.
Po jakimś czasie znaleźliśmy się przy sforze, która zdążyła się zatrzymać. Przerwa. Skinieniem głowy wskazałam kierunek, w który należy się udać z moją zdobyczą. Byłam bardzo wdzięczna psu, był chyba trochę silniejszy niż ja. Gdyby nie jego pomoc prawdopodobnie nie doszłabym tutaj w tak szybkim tempie. Powoli zaczynało się ściemniać. Czerwone słońce spuszczało się powoli napełniając zakamarki drzew, błyskając jako świeca przez szpary domowych okien*. Przeszedł mnie silny dreszcz i na chwilę zamarłam. Stanęłam w bezruchu, próbując wymazać z głowy paskudne wspomnienie. Solangelo szturchnął mnie przypadkiem – najwyraźniej pogrążony w myśli nie zauważył, że stanęłam.
- Przepraszam. Znowu – był lekko zmieszany. – Wszystko w porządku? Wyglądasz trochę... nieswojo?
Tak też się czułam. Coś wewnątrz mnie krzyczało. Przez ułamek sekundy chciałam się nawet odezwać. Powiedzieć co czuję i jak bardzo chcę się tego pozbyć, ale wtedy... strach mnie opuścił. Uśmiechnęłam się kolejny raz. Nie warto marnować słów na błahostki. Nie warto, dla kogoś kogo się nie zna. W końcu mogliśmy puścić zwierzę. Wciąż miało załzawione demoniczne oczy. Tak. Naprawdę ich nie lubię.
Odwróciłam się w stronę mojego dzisiejszego towarzysza podróży chcąc mu podziękować. Spod różka kozicy wyjęłam znalezioną wcześniej koniczynę i podałam ją psu radośnie merdając ogonem. Liczyłam, że zrozumie.
[Solangelo? Przepraszam, trochę się przeciągnęło..?]
*fragmenty mocno inspirowane opisem zachodu słońca z 'Pana Tadeusza' A.Mickiewicza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz