Kiedy widziałem dzieciaki wybiegające o poranku z obozu, myślałem, że mógłbym być jednym z nich. To oczywiście durne myślenie psa, który nie miał siły w łapach już od lat, ale kto mógł mnie winić, skoro ona wracała? Mimo to musiałem przyznać, że bycie medykiem nie przeszkadzało mi tak bardzo, jak się obawiałem. Dodatkowo było z kim porozmawiać. Autumn nie odnalazła się, Vergila nie było, więc liczba przyjaciół wokół mnie wynosiła całe zero. Problemem było to, że siedemnastu psom, które ze mną wędrowały dziadkowałem, ojcowałem lub uczyłem, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Cieszyło mnie, że przynajmniej po walkach niektórzy wciąż się czuli nie najlepiej, więc szliśmy wolno. Zastanawiałem się, co będę robił, gdy sfora zacznie iść szybciej. Nie mogłem być przecież nieustannie noszony, ale nie sądziłem, że alfy zdecydują się mnie zostawić. Teraz.
Starałem się ćwiczyć i chodzić jak długo mogłem, ale brakowało mi sił, więc ktoś brał dodatkowy ciężar na plecy.
- Hej Verg - wymruczałem do samego siebie, bo nikt inny by mnie nie usłyszał. - Gdybyś tak mógł wrócić i nie wiem, teleportował mnie czy coś. Wiem, że nie umiesz, ale skoro zrobiłeś sobie urlop od życia, to mógłbyś się czegoś nauczyć.
Nikt nie mówił, jak długo będzie trwała ta podróż. Miałem nadzieje, że wytrzymam. Nie, musiałem wytrzymać. I mniej mówić do siebie, zbyt często to robiłem, stało się już dziwne.
Jak zwykle dreptałem na końcu, tym razem uprzejmie towarzyszył mi Fobos. Czekał za każdym razem, gdy musiałem zrobić swój mały postój i nie pospieszał. Tak, wiedziałem, że zostaje w tyle, byłem jedynie połowicznie ślepy. Mój wnuk musiał jednak przyspieszyć, gdy został zawołany, a ja machnąłem tylko łapą, żeby biegł szybciej. Nie szliśmy w zwartej grupie, stres nieco opadł, gdy oddaliliśmy się od domu. Szanse, że wrogowie nadal by nas ścigali były małe. Psy zaczęły nieco się rozchodzić, zamiast szeregu stanowiliśmy raczej zbieraninę, którą łatwo byłoby wyczuć, a gorzej zobaczyć. Odwróciłem się, słysząc szelest za sobą. Mogłem równie dobrze dodać sobie mieć energii siedząc, zanim coś na mnie wyskoczy. Na moje szczęście zza krzaków nie wyłonił się lis - szansa na walkę - ani wilk - szansa ma ucieczkę - tylko Rea, otrzepująca się z resztek gałęzi.
- Tak szybko wracasz? - zdziwiłem się. Dopiero co ruszyliśmy, nie powinienem widzieć zwiadowców jeszcze parę godzin.
- Znalazłam psy.
- Nasze? - zapytałem.
- Nie jestem pewna - przyznała. - Nie chcę wprowadzać zamieszania, ale chyba je wczułam.
Rozumiałem dzieciaka, mieliśmy z tym już parę problemów. Od kiedy zagłębiliśmy się bardziej w las, zwiadowcy zaczęli mieć więcej roboty. Zaczęły napływać informacje o pojawianiu się wilków, a my nie mielibyśmy szans z watahą, jeśli zechciałaby nas zaatakować. Albo mieliśmy szczęście, że w okolicy krążyły tylko malutkie czy pokojowe grupy, albo wilki tylko czekały. Co najmniej cztery razy zwiadowcy przybiegali, mówiący, że możemy zostać zaatakowani. Najpierw napięcie, potem strach i oczekiwanie, które kończyło się absolutnie niczym. Nikt oczywiście nie narzekał bezpośrednio, wykonywali w końcu tylko swoją pracę, ale dało się z łatwością zauważy, że z każdym kolejnym zgłoszeniem niepokój kończył się szybciej, a pojawiała się irytacja.
- To czemu tutaj wróciłaś? Słońce - dodałem, żeby jakoś osłodzić mój zarzut, nie było co martwić Rei jeszcze bardziej.
- Myślałam, że może Bonnie albo Mars wrócili. - Spojrzałem na sforę przed nami. Żadnych zwiadowców, większość myśliwych jeszcze przed wyruszeniem poszli na polowanie, jeszcze prawie nikt nie wrócił. Banda albo psów zmęczonych, albo niewalczących. Jeśli naprawdę coś nam mogło zagrażać, byliśmy nawet bardziej bezbronni niż zwykle.
- Masz jeszcze trochę sił w łapach, prawda? - Popatrzyła na mnie dziwnie. - Jeżeli udźwigniesz moje siedem kilo i będziesz mogła z nimi szybko uciekać, to mogę z tobą pójść i sprawdzić, czy rzeczywiście coś tam jest, czy twój nos płata ci figle.
(Rea?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz