2.28.2020

Od Pergilmesa do Millenium Falcona

Pogoda była zła. Jedna z takich, gdy nie wychodziłbym z zamku, gdybym jeszcze w nim mieszkał. Zarządziłem przedwczesne zatrzymanie się, bo nie było co przedzierać się w zawierusze, która mogła przejść jeszcze w śnieżyce. Oznaczało to zmianę szeregu wart i stanąłem na granicy naszego niewielkiego obozu, od wschodniej strony. Dość szybko wiatr się odwrócił i moja, nie najgorsza pozycja, nagle była zasypywana od prawej lub przodu. Co jakiś czas musiałem otrzepywać się lub robić niewielkie rundki.
Zwykle służyłem z Billem po drugiej stronie obozu lub Aureonem, ale pogoda była gorsza, widoczność paskudna, więc należało rozmieścić więcej strażników niż zwykle i skrócić warty, tak, by każdy zdążył przebyć dwie do rana. Kilmi i Bill spali, mimo słońca nad ziemią. Aureon nie protestował, gdy powiedziałem, że będzie miał dwie z rzędu. To było egocentryczne, ale wizja nie siedzenia w nocy, wydawała mi się porażką.
Wiedziałem, że Millenium krąży niedaleko, słyszałem jego kroki na śniegu, a Aureon pilnował drugiego krańca. Od jednej strony mieliśmy szczęście być chronieni przez sporej wielkości głaz, którego obecność pozostawała dla mnie tajemnicą, ale jej nie kwestionowałem.
Miałem jedenastkę. Jedenastkę szczeniąt, które
dożyły dorosłości i przeżyły, kto mógł to powiedzieć? Nawet nie ojciec, a ja tak. Nie byłem dobrym ojcem, ale daliśmy radę. A teraz została mi dwójka. Mill i Prest, tylko dwójka, z tej całej gromady, jedynie oni byli przy mnie, jeżeli w ogóle mogłem użyć tego słowa. Tylko Prest patrzył na mnie znajomymi, ale niepodobnymi oczami, a my rozmawialiśmy głównie o ziołach, których potrzebowaliśmy, a nie mogliśmy zdobyć, a Mill nie znosił mnie równie mocno co wcześniej, tylko tak jak umiałem zachować profesjonalne zachowania, to trudniej było mi to robić, gdy miałem poczucie winy, patrząc w czyjś pysk, czułem złość i poczucie winy. Nie miałem nawet sił sobie wypominać wszystkich błędów rodzicielstwa.
Usłyszałem coś po mojej prawej, nie brzmiało jak nic groźnego, ale i tak nie stałbym spokojnie, gdybym tego nie sprawdził. Chmury zasłaniały niebo, blokując wszelkie światło, które mogło polepszać mi wizje i samopoczucie.
Najciszej jak umiałem, krok za krokiem, szedłem po śniegu, który sięgał mi do brzucha i starałem się strząsnąć z siebie nieprzyjemne wspomnienia. Wiatr zmienił swój kierunek, posyłając mój zapach w kierunku stworzenia, jeżeli w ogóle jakieś tam siedziało. Przynajmniej wiatr nie huczał mi w uszach i nie atakował oczu. W krzakach znalazłem tylko jakieś małe zwierze, które czmychnęło, gdy tylko poruszyłem gałązkami. Z tego mógłby być posiłek dla dwóch niewielkich psów w gorszy dzień. Większość dni była gorsza.
Prychnąłem i postałem chwile w plątaninie gałęzi, zanim ruszyłem na swoje miejsce. Moment spokoju, jeżeli nie chłód, byłoby nawet przyjemnie, ale parę liści nie mogło mnie przed nim obronić. Zamarłem, gdy na tle prześwitu zobaczyłem sylwetkę psa, ale oddech wrócił mi w piersi, gdy rozpoznałem w nim Millenium.
- Mill - musiał mnie wcześniej nie zauważyć, przez wiatr wiejący w oczy.
- Gdzie ty polazłeś? - warknął, już się przyzwyczaiłem do tego tonu.
- Sprawdzić hałas, co się dzieje?
- Strażnik zszedł ze stanowiska. - Miałem wielką ochotę odpowiedzieć mu w sposób, który nie był ani ojcowski ani profesjonalny, ale się powstrzymałem.
- Jestem z powrotem. Nie musisz się martwić. - Nie ruszył się. - Mill? Co jeszcze?
(Syn?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz