2.12.2020

Od Pergilmesa do Brooklyn - Retrospekcja#1

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/02/od-brooklyn-cd-pergilmesa.html
Eames został znaleziony martwy w swojej celi. Wrzeszczałem na każdego, na kogo mogłem, ale w końcu choć śledztwo rozpoczęto, to równie szybko zakończono. Nie został zamordowany, nie było żadnego śladu trucizny w jego organizmie, po prostu odszedł. Położył się w celi i zmarł. Tak po prostu zmarł. Nie mogłem tego pojąć. Jak? Zwyczajnie umrzeć? Tutaj? W Royal Dogs? On? Arthur nie wiedział, co zrobić ze zwłokami. Nie chciałem, żeby on poszedł do Brooklyn pytać, co zrobić z trupem, który był niegdyś jej ojcem. To była druga najdziwniejsza rozmowa, jaką odbyliśmy, nawet bardziej sztuczna niż ta na schodach. Powiedziała wprost - zakopać. Spełniłem jej prośbę. W większości.
Potrzebowałem ognia, mojej siostry i ostrego noża. Nie chciałem, żeby leżał pod ziemią, skoro tak długo tam siedział. Potrzebowałem pomocy Eau, ale nie potrafiłem patrzeć jej w oczy prosząc. Chyba wtedy to się u mnie rozpoczęło. Niepatrzenie.
Nie mieliśmy odpowiednich możliwości, by spalać całe ciała na proch, ale serce było dość miękką strukturą. Zajęło mi to trochę czasu, ale uznałem, że resztki i tak zostaną przez coś zjedzone. Liczy się intencja, prawda? I tak miałem wrażenie, że zrobiłem coś bezbożnego, nie żeby istniał Bóg, mogący sprawdzić moje czyny. Chociaż to nie miało absolutnie żadnego sensu, lubiłem myśleć, że te resztki gdzieś szybują, a nie wpadły do jeziora i to coś zmienia.
Tylko Eames nadal nie żył, a ja czułem, że to moja wina. Spędził ostatnie chwile życia w smrodzie i brudzie. Mógł być potworem, ale my nie powinniśmy traktować go jak takowego.
Uderzyło mnie to trochę bardziej niż powinno.
Miałem wrażenie, że medycy czekają tylko, by przekazać mi kolejne złe wieści. To ich cholerne powołanie.
- Będę musiała przepisać panu inne leki. - I jeszcze to kuszenie nadzieją.
- Słabsze? - zapytałem jak głupi.
- Nie, niestety nie, silniejsze. Pana stan nie uległ poprawie, jak chcieliśmy. Na razie mamy niewielkie ilości, ale poproszę zaopatrzeniowców, żeby zabrali więcej od ludzi. Na razie proszę nie pić alkoholu podczas brania tabletek. Organizm musi się przyzwyczaić, z czasem będzie mógł pan do tego wrócić, ale…
- Dobrze, rozumiem - przerwałem jej w pół zdania. - Tyle samo dawek?
- Tak, trzy dziennie...
- Poproszę tabletki. - Samica patrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, ale podała mi leki bez słowa. Nie chciałem liczyć, na ile miały mi starczyć.
Miałem coś do zrobienia, na pewno miałem, ale musiałem coś zjeść.
- Gil - powitał mnie ojciec, gdy wszedłem na stołówkę.
- Ojcze. - Skinąłem łbem i postawiłem swoją tacę obok jego.
- Widziałeś się ostatnio z Tonym?
- Nie. Żyje - odpowiedziałem, zaczynając zjadać swój posiłek. „Jesteś spóźniony” dzwoniło mi we łbie. Nie wiedziałem na co, ale na pewno byłem spóźniony.
- A z Millem? - Zatrzymałem się w połowie żucia.
- Co zrobił?
- Słyszałem narzekania. Nie wiem, co dokładnie odwalił, ale…
- Tak, zrozumiałem. Przyjrzę się sprawie. Daj mi jeść w spokoju, tylko tego chcę.
- Jeszcze mam sprawę związaną ze szkołą. W planie…
- Później ojcze. - Odsunąłem od siebie talerz. Patrzył na mnie tym swoim wzrokiem. Jakby myślał, że wszystko wie, ale milczał. Łaskawca.
Wyszedłem, zostawiając mu wpół zjedzony posiłek, przecież i tak będzie odnosił, a pewnie jeszcze doje. Alicja zdążyła wrócić do komnaty, więc ja nie zrobiłem nic bardziej produktywnego. Dopisałem kolejne rzeczy do listy na jutro. Nie starczy mi godzin w dobie, trzeba będzie coś przestawić.  Zapisy nie, sprawdzenie o co chodzi z Millem może, spotkanie z Eau… kurde, Eau.
- Tato, tabletki - powiedziała Alicja. Nie jestem pewien, kiedy przestałem poprawiać ją, gdy nazywała mnie ojcem, chyba po prostu straciłem cierpliwość i nie próbowałem walczyć.
- Tak, wiem - syknąłem, chociaż nie powinienem. Te smakowały gorzej i były większe, ale Alicja chyba nie zauważyła, że coś się zmieniło. Nie wiedziałem nawet dlaczego, nie chciałem tego, ale myśl, że ktokolwiek miałby się dowiedzieć o pogorszeniu napawała mnie obrzydzeniem.
Poszedłem do siostry wieczorem, gdy Brooklyn wróciła do komnaty. Zdążyliśmy wymienić dwa słowa, już i tak byłem spóźniony. Bardzo dobrze. Wiedziała, że muszę odwiedzić lekarza, bo to pozmieniało nieco nasze plany, ale uciekłem, zanim zdążyła zapytać o wynik wizyty. Kolejna osoba, która chce o mnie dbać i której nie można na to pozwolić. Poradzę sobie, nie jestem aż tak słaby. Tylko trudniej było ukrywać zmęczenie i zirytowanie, jak mieszkaliśmy w jednym pomieszczeniu.
Wziąłem kupkę papierów numer trzy ze sobą, prawie rozsypałem ją po drodze.
- Już myślałem, że nie przyjdziesz.
- Miło cię widzieć. U mnie dobrze. Co Arthur ci powiedział? - Przecisnąłem się obok niej do środka pomieszczenia. Nie byliśmy alkoholikami, ale trudno było wytrzymać z gównem tego świata bez procentów.
- Siadaj, tego trochę było. - Wskoczyłem na fotel i rzuciłem dokumenty na stół. - Wina? - Gdzieś z tyłu mojego łba brzęczała medyczka, powtarzająca “Nie pij alkoholu”. To nie tak, że jej nie ufałem, ale kieliszek nic nie powinien przecież zmienić, a ja poczułbym się lepiej i nie wzbudzał podejrzeń Eau. Nie ma co jej martwić.
- Tak, dawaj. - Wypiłem wszystko jednym haustem. Tylko wydawało mi się, że smakuje inaczej, z pewnością. - Jak mu się podoba propozycja reformy artystycznej?
- Chcesz to usłyszeć delikatnie czy wprost?
- Nie zadawaj głupich pytań. - Sięgnąłem po dokumenty i postarałem się je ułożyć w odpowiedniej kolejności.
- Nie. Mówił jeszcze parę rzeczy, ale chyba nie słyszał żadnego mojego słowa.
- Super. Świetnie. Zajebiście… kurde.
- Co?
- Wziąłem nie to, co powinienem. To notatki do przekazania Crescendo, Jay’owi czy kto tam się zajmuje naszą dyplomacją. Cholera.
- Przestań się wściekać. Idź po nie. - Machnęła na to łapą. Tak po prostu.
- Nie wiem, gdzie je teraz odłożyłem. Cholera, mogły pójść do śmieci, gdy próbowałem sprzątać. Skoro pomyliłem dyplomacje ze stanowiskami to..
- Pergilmes. - Brzmiała jak ojciec. - Przestań się tym tak stresować.
Potrzebowałem napić się więcej. Nie czekałem, aż mi naleje i sam sięgnąłem po butelkę. Zdecydowanie smakowało dziwniej, jakby osadzało się w mojej klatce piersiowej i gardle.
- Co ci dzisiaj jest?
- Nic. - Jeszcze jeden łyk. Ostatni. - Dobra, będę zapisywać wszystko tutaj, skoro już i tak zjebałem i nie mam jak robić porządnych notatek, to chociaż spróbujmy zrobić coś produktywnego. - Czułem, jak alkohol zaczyna rozprężać moje ciało. Nareszcie. Nie byłem alkoholikiem, nie byłem uzależniony od procentów, tylko od tego uczucia, gdy moje ciało przestało być napiętą sprężyną i czułem, jak mięśnie odpuszczają. Nawet kiedy kładłem się spać, nie umiałem się rozluźnić. Jeżeli znalazłbym inny sposób, by czuć się dobrze, rzuciłbym procenty.
Rozmowa oczywiście jakoś nam zeszła na tematy mniej profesjonalne, a zmęczenie zaczęło uderzać mnie coraz mocniej. Język mimowolnie się rozluźnił.
- Wiesz która jest godzina? Powinienem chyba wziąć ostatnią partię narkotyków na dziś.
- Wodę ci podam. - Nie doprowadzaliśmy się do stanu paskudnego, więc wstała i przeszła pokój bez większych problemów. Chyba wypiłem więcej niż ona w końcu.
- Te trudniej przełknąć. - Zdanie jakby samo wypadło mi przez zęby.
- Co?
Cholera.
- No tak. Dostałem nowe proszki. Najwyraźniej moja próba posiadania bezstresowego życia nie zadziałała - zażartowałem.
- Nie mówiłeś, że ci się pogorszyło.
- Nie pogorszyło - odpowiedziałem automatycznie. - Znaczy pogorszyło, ale nie jakoś bardzo. - Łyknąłem tabletki i popiłem wodą. Czułem delikatny ból w klatce piersiowej. Przycisnąłem do niej łapę bezmyślnie, jakbym miał wcisnąć złe samopoczucie do środka.
- Co ci?
- Nic. Boli. Pewnie jakiś efekt uboczny. - Popatrzyłem na siostrę i z jakiegoś powodu nie chciałem kłamać. - Doktor mówiła, że nie powinienem pić alkoholu na początku.
- Czy ty sobie żartujesz?
- Co?
- Gil, ty wiesz, że wino zawiera alkohol, prawda? Właściwie nim jest.
- Nie szalej, Ropucho. Wiem co robię. - Atmosfera przestała być taka przyjemna, nie czułem już przyjemność.
- Nie słuchasz lekarza.
- Tak, bo bardzo mi pomogli - prychnąłem.
- Nie poprawiło ci się, więc stwierdziłeś, że zamiast tego sam pogorszysz sobie sytuację?
- Wal się. - Nie chciałem tu już być. Zeskoczyłem z fotela i poczułem, jakby łapy miały się pode mną ugiąć, ale jakimś sposobem udało mi się na nich utrzymać. Serce biło mi tak głośno, że niemal słyszałem je w uszach.
- Gill!
To było dziecinne zachowanie.
Trudno.
Wyszedłem i trzasnąłem za sobą drzwiami. Ciężko mi się oddychało, ale nie wiedziałem, czy to efekt uboczny, czy panika, która rozpoczęła powoli wdzierać się do mojego umysłu. Znowu zacząłem myśleć. To było straszne.
- Pergilmes? Co tak szybko? - zawołała Brooklyn, gdy wszedłem do komnaty.
- Nie mieliśmy o czym gadać - odpowiedzałem, nie patrząc jej w pysk. Alicja zaczęła coś do mnie mówić, a ja naprawdę nie chciałem słuchać. - Słuchajcie, jestem zmęczony, pozwolicie, że położę się wcześniej? - Brook wiedziała, że coś jest nie tak, ale nie powiedziała nic, gdy położyłem się na łóżku i wtuliłem pysk w poduszkę.
Bałem się zasnąć. Myślałem, że powinienem zapewne pójść do medyczki i przyznać się do zignorowania jej polecenia. Tylko to oznaczałoby przyznanie się do własnej głupoty. Pies przysiadł na materacu obok mnie. Rzadko przebywał poza swoją klatką ostatnimi czasy. Mimowolnie uśmiechnąłem się, słysząc ćwir koło siebie, ale nie odpowiedziałem.
Obudziłem się, to już było pocieszające. Czułem lekki ból głowy i ucisk w piersi, ale oddychałem, wyciągałem się i jeszcze nie byłem w pełni obudzony, więc nie w pełni świadom otaczającego mnie świata. Prawie zmiażdżyłem mojego towarzysza, który ciągle siedział na mojej pościeli. Usiadłem i strzeliłem stawami. Zgasiłem prawie wykończoną świece przy łóżku i, sięgając do kolejnej, zauważyłem wpatrujące się we mnie ciemne oczy Brooklyn.
- Co się wczoraj stało?
- Nie rozumiem o co ci chodzi? -  Zeskoczyłem na podłogę.
- Wróciłeś wkurzony po mniej niż godzinie, od razu poszedłeś spać, a potem Eau przyszła…
- Eau tu była?
- I pytała, czy wszystko z tobą w porządku.
- Jak widzisz, jest wszystko świetnie. - Nie odpowiedziała, patrzyła się tylko na mnie. Westchnąłem. - Po prostu miałem wczoraj nienajlepszy dzień, dobrze?
- Perg, jeżeli chciałbyś pogadać…
- Ta pewnie. Wiem. Jak ty będziesz chciała coś zrzucić z serca, to… no, też jestem. - Wpatrywałem w ziemię. Chyba wtedy to już był wyrobiony nawyk, mój kark już tak przyzwyczaił się do zginania i patrzenia w blat, że to stała się jego naturalna pozycja.
Czekałem aż w końcu wyjdzie. Nie chciałem jej zmartwienia, kolejna rzecz na łbie dla mnie.
Starałem się unikać Eau, co szło mi zadziwiająco dobrze jak na taki mały zamek. Komnata śmierdziała psem, bo zbyt często w niej przebywałem, wychodząc tylko z Alicją lub po posiłki, więc trzeba było ją ostatecznie wywietrzyć. Wykorzystałem tą okazję, żeby udać się do Arthura i prosiłem bezsłownie, żeby nie było tam mojej siostry. Sióstr właściwie, Gieni też starałem się nie widywać.
Arth był sam, nawet Primrose brakowało. Przywitał mnie bardzo miło, zapytał o dzień, dał herbaty, a ja starałem się nie okazywać zirytowana i zastanawiałem się, kiedy będzie widziane jako odpowiednie, by przejść do tematu.
- Co z sędzią? - wypaliłem.
- Z sędzią? A, z twoim awansem… - Uśmiechał się delikatnie, a ja poczułem, jak pysk zaczyna mi się wykrzywiać w odpowiadającym uśmiechu. - Nie myślałem nad tym.
Co.
Zagryzłem sobie język, żeby nie wypalić czegoś, czego potem będę żałował.
Jeszcze nad tym nie myślał. Minęły miesiące! Miesiące! A on jeszcze nawet się nad tym nie zastanawiał! Jakim sposobem?
Miałem ochotę go walnąć. Beta nie może walnąć alfy, bo go zwolnią. A naprawdę, naprawdę, naprawdę byłoby lepiej, gdybym mógł po prostu oddać się agresji. Miałem małe ciałko, przecież nikomu krzywdy bym nie zrobił.
Naprawdę musiałem się wyspać, myślałem głupoty, ale chyba do tego też straciłem zdolność, razem z patrzeniem innym psom w pyski. Czułem, jakby mój organizm chciał jednocześnie wybuchnąć i paść na ziemię w bezruchu. Powinienem to z siebie wyrzucić jakoś. Problemem było jakoś, ale czas na myślenie o takie rzeczy miałbym dopiero w marcu.
Inni chyba widzieli, że przestaje wyrabiać, ale byli na tyle inteligentni, by nie próbować mnie męczyć tymi sprawami albo byli przeze mnie unikani.
A komnata ciągle śmierdziała psem, ale pogoda nagle przeskoczyła z lata na jesień, a ja nie zamierzałem siedzieć w zimnie. Zostawiłem uchylone okno i wyszedłem z niej. Alicja nie kończyła lekcji jeszcze przez dwie godziny, które musiałem jakoś zużyć. Poszedłem do biblioteki, potrzebowałem dostępu do jednej ze starszych książek. Przy biurku siedziała Yowzah. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie odpowiedziała.
- Co jest Yo? - zamigałem.
- Sol odszedł.
- Co? - Mój migowy nie był najlepszy, za rzadko go używałem.
- Sol. Odszedł. - Patrzyłem się na nią, szukając jakiś śladów żartu, który mógłby ukrywać się za jej gestami. - Prestian mi powiedział. Sol przyszedł po lek przeciwbólowy. Wziął dużo. Jego komnata jest pusta i otwarta.
Poczułem, jakby coś uderzyło mnie w brzuch. Nie wiedziałem, gdzie chciałem iść. Co ja myślałem, że go dogonię? Ostatecznie skierowałem się na jego piętro. Drzwi były otwarte na oścież, jakieś psy zaglądały do środku, ale odsunęły się, gdy podszedłem bliżej.
Wyglądało jak pobojowisko. Rozejrzałem się, Szukałem jakiegoś wyjaśnienia, informacji. Po cholerę ci tabletki Sol? Gdzieś ty polazł?
Nauczyłem się nie martwić odejściami dzieci. Jeżeli były bezpieczne i co jakiś czas pisałem, nie było co się martwić. To dorosłe psy, potrafiły o siebie zadbać. Tylko zazwyczaj dzieci, które odeszły, informowały o tym kogoś. I zazwyczaj, nie były one Solem - cholernym Solem, z którym coś się na pewno działo, ale nie wiedziałem co.
Informacje rozprzestrzeniały się szybko, bo oczywiście, że tak. Alicja zapytała mnie, czemu Sol zniknął, bo ojciec nie mógł zatrzymać tego dla siebie. A jak on się o tym w ogóle dowiedział, nie wiedziałem. Musiałem jej tłumaczyć, że Solangelo postanowił znaleźć sobie inne miejsce do życia, chociaż widziałem w swojej głowie jak leży pod jakimś krzakiem, martwy. Czy wziął te wszystkie leki, żeby… Nie, nie pasowało. Ale to nie znaczyło, że nie mogło mu się coś stać. Coś fatalnego. Zresztą skąd ta pewność, nie znałem syna, może i był typem samobójcy.
Świetnie. Zwyczajnie świetnie.
Pieprzony świat. Pieprzony Arthur, który nie może podjąć najprostszej decyzji. Pieprzony Sol, o którego się bałem i który nie wiadomo, co postanowił zrobić. Pieprzone serce, które nie może za mną nadążyć.
Chciałem po prostu normalnie oddychać. Czy o tak wiele prosiłem?
- Pergilmes. - Udało mi się powstrzymać westchnięcie.
- Gdzie jest Alicja? - zapytałem, rozglądając się za dzieciakiem. Wyszedłem tylko na pół godziny porozmawiać z gwardzistami - abosolutnie nic to nie dało.
- U gamm. Mówiła ci o tym.
- Tak, zapewne. - Wskoczyłem na krzesło przy biurku i przyciągnąłem do siebie papiery. Pies zaćwierkał do mnie cicho, ale znowu go zignorowałem. Nie wiedziałem w co włożyć łapy. We łbie ciągle widziałem Solangelo, którego mogła dorwać Amanda, a on nawet by nie krzyknął. Nie miałem też wiadomości od Varchie od dawna,
- Co ci jest?
- Nie rozumiem o co ci chodzi.
- Zachowujesz się dziwnie.
- Nieprawda.
- Potrzebujesz przerwy. - To była informacja. Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Czułem, jak moje ciało tężeje jeszcze bardziej, nie myślałem nawet, że to jest możliwe.
Była obok, widziałem ją kątem oka, ale nie chciałem patrzeć na zmartwienie na jej pysku. Wiedziałem, że tam jest, już nawet nie ukrywała.
- Nie potrzebuje pieprzonej przerwy, tylko czasu i spokoju. Możesz dać mi czas? Nie? To chociaż spokój.
- Mogę ci pomóc - wysyczała.
- Masz swoje zadania. Daj mi wykonywać moje.
- Nie radzisz sobie z nimi.
- Kurwa mać, Brook! - Nareszcie na nią spojrzałem. Ten jeden raz przynajmniej ja byłem wyższy. - Czy chociaż ty możesz się ode mnie odwalić!? - Chciałbym powiedzieć, że potem powstrzymałem się przed wypowiedzeniem słów, których potem będę żałować, ale tego nie zrobiłem. - Czekam na ten cudowny moment, gdy w końcu się wyprowadzisz! Wtedy nareszcie nie będę musiał się z tobą męczyć!
Całe to ciepło, które nauczyłem się odnajdywać w jej oczach, uciekło.
- Żebyś nie zatęsknił, bo wtedy będzie już za późno - wysyczała. To byłby dobry moment na przeproszenie, ale ja byłem sobą. Zamiast się korzyć wyprostowałem się jeszcze bardziej i milczałem.
Wypadła za drzwi, a ja wypuściłem powietrze.
- Ćwir.
- Zamknij się.
Obróciłem się, żeby znowu siedzieć przodem do biurka. Udawałem przed samym sobą, że będę mógł skupić się na dokumentach.
Bezstresowe kurwa życie. Samego siebie doprowadzę do zawału.
Popatrzyłem na swój kalendarz i poczułem, jak robi mi się słabo. Potrząsnąłem łbem, żeby litery przestały mi się rozmywać przed oczami. Jak bardzo zjebałem? Czy będę musiał tłumaczyć Alicji, że tata wybuchnął i to dlatego. Cholera jasna, wszystko rozwalam.
Poszedłbym do kogoś z rodzeństwa, ale Pierniś mi nie pomoże, sióstr bałem się widzieć, a Tony miał większe problemy niż ja. Ojciec? Nie, do niego też nie. Poszedłbym na wieże, tam byłbym może sam, ale nie miałem takiej pewności. Poza tym brakowało czasu. I dlaczego właściwie Varchie od tak dawna nie pisze. Miasto jest niebezpieczne, czy ktoś ją dorwał? Czy to był Abington? Czy to były psy, które zamordowały Olivera? Czy Solangelo też złapały? I Thorina, i Maleo, i moich braci, których już z nami nie było?
Serce mi łomotało, nie powinno łomotać.
- Już myślałem, że nigdy nie zostaniemy we dwóch.
Istniały pewne problemy, o których nie mówiło się osobą, które się kocha. Dla ich własnego dobra. I są pewne istoty, które utrzymuje się w tajemnicy na wieki.
- We trzech właściwie. Co ty tutaj robisz? - Czułem, jak stoi tuż za mną.
- Przyszedłem wykonać swoje zadanie.
- Proszę bardzo. Możesz go nawet ze sobą zabrać. - Byłem zdesperowany by utrzymywać wzrok na kartce papieru. Ciężki pazur zacisnął się na moim barku.
- Mówiłem ci przecież, ty jesteś właścicielem. Nie mam jak ci go zabrać.
- Zrób co musisz i idź. - Na krawędzi mojego widzenia poruszała się ciemna, chuda dłoń. Trudno było nie patrzeć.
Odgarnął papiery, odsłaniając leżący pod nim zeszyt.
- Muszę przyznać, zaskoczyłeś mnie. Lata minęły, już nawet dla mnie to oczekiwanie stało się nudne. - Otworzyłem pysk, ale nie zdążyłem nic powiedzieć. - Nie waż się nawet znowu ze mną dyskutować. Wiedziałeś, na co się decydujesz.
- Idź sobie.
- Wspominałem ci już o statystykach, prawda? Nikt nie sprawdza, kto umrze, tylko czy umrze. Chciałbyś może wykonać wyboru?
Nigdy się mnie o to nie pytał. Namawiał, owszem, ale nie w taki sposób.
- Nie.
- Jesteś pewien.
-... tak.  - Dopiero po paru momentach usłyszałem skrobanie na kartkach papieru. Odłożył zamknięty notatnik w to samo miejsce i zabrał swoje szpony z mojego barku. Siedziałem w bezruchu, nie wiedziałem jak długo, póki nie zaczęła mnie boleć zaciśnięta szczęka. Wypuściłem powietrze i spojrzałem za siebie, chociaż wiedziałem, że nic tam nie będzie. Musiałem wyjść, chociaż na moment.
- Jeżeli jeszcze raz tu przyjdzie, możesz go obsrać - powiedziałem do Psa. Miałem trochę nadzieje, że wyfrunie z klatki i usiądzie na karku, tak jak za dawnych lat. Potrzebowałem teraz tego rodzaju kotwicy, ale nie poprosiłem, a on nic nie zrobił.
Po jakiś dziesięciu minutach ten strach zmienił się w poczucie winy, że zamiast robić coś przydatnego łażę po korytarzach, ale zmusiłem się jeszcze do pięciu minut spaceru.
Wszedłem znowu do komnaty, wcale nie wydawała się lepsza. Westchnąłem i wskoczyłem na krzesło, by uporządkować swoje dokumenty i przykryć notatnik. Kiedyś takie porządki mnie uspokajały, teraz denerwowałem się jeszcze bardziej, bo nie mogłem utrzymać porządku. Ułożyłem te na podłodze i spróbowałem wsadzić jak najwięcej do szafek. Kałamarz prawie zaschnąć, ale jeszcze dało się go używać. Niemal udało mi się skupić.
W moim umyśle kłębił się miliard myśli, których nie mogłem uspokoić.
Z automatu spojrzałem w lewo, co się dzieje z Psem. Nie siedział na żerdzi, a nie pamiętałem, żeby wylatywał, ale i tak rozejrzałem się po pomieszczeniu.
- Pies?
Leżał na ziemi. Czemu leżał na ziemi?
- Co jest?
Dotknąłem go nosem. Był zimny. Czemu jest zimny?
- Pies?
On nie oddychał. Nie musiałem sprawdzać, on nie oddychał. Widziałem, że nie oddychał. Rozumiałem, że nie oddychał, ale nie mogłem tego pojąć. Co się dzieje? Czemu jest zimny, czemu się nie rusza, czemu nie żyje.
Pies nie żyje. Uderzyłem go łapą raz i drugi, a on nie reagował. Był ciągle miękki, to coś znaczyło, prawda?
Chyba zacząłem warczeć albo płakać, nie byłem pewien jakie właściwie dźwięki wydobyły się z mojego gardła.
Nie idź do Eau, nie możesz.
Nie idź do Gieni, nie możesz.
Nie idź do Brooklyn, nie możesz.
- Czemu do cholery mnie zostawiłeś? Czemu teraz?
Czy ja drżałem. Klatka piersiowa mnie bolała. Nie. Nie teraz, nie cholera teraz.
Jak się oddycha?
- Pies, cholera, wstawaj. Nie ty. Nie możesz mi tego zrobić. Pies! Proszę!
Nie chce zostawać z tym całym gównem sam! Nie mogę! Nie dam rady!
- Po prostu zacznij oddychać, nic więcej nie musisz robić, żyj tylko! Kurwa żyj!
Nie usłyszałem nawet pukania do drzwi.
-  Pergilmes! Bracie, słuchaj...
Jednak płakałem, bo pysk Tony’ego był rozmazany.
- Umarł. - Czemu mój głos brzmiał tak szczenięco? Kiedy go usłyszałem, zacząłem się śmiać. Śmiać tak głośno, że popłynęło jeszcze więcej łez. - Płaczę przez ptaka. Przez cholernego ptaka. - Spróbowałem do niej podejść, ale łapy mi się trzęsły. Chyba coś mówił. Oparłem swój łeb o ścianę. Nagle był taki ciężki. Nie mogłem tak stać. Czułem jak świat się kręcił, a ja nie mogłem przestać się śmiać.
- Płaczę za ptakiem! - Uderzyłem się. Raz. Ledwo poczułem ból. - Czy ty to rozumiesz? Ryczę jak pieprzony szczeniak! - Jeszcze raz. Chciałem wyrzucić sobie z łba myśli, to była dobra droga. Jedyna. - Mogłem mu pomóc i tego nie zrobiłem! Nic kurwa nie umiem zrobić! Nie umiem pomóc moim dzieciom! Nie umiem betą. Nie umiem uratować tej pieprzonej sfory ani mojej własnej rodziny! Nie umiem utrzymać jej w jednej całości bez pieprzenia wszystkiego! Nie mogę zostać pieprzonych sędzią, nie mogę przestać mieć pieprzonych koszmarów i srać ze strachu przed ciemnością! Jestem słabym, beznadziejnym psem, który nie potrafi poradzić sobie z cholernym życiem.
Odsunął mnie od ściany, ale próbowałem jej się wyrwać. Chcę móc oddychać Tony, do tego potrzebuje pozbyć się myśli. To proste. Daj mi to zrobić. Chciałem go ugryźć, wtedy by mnie puścił. Nie udało się, a i tak poczułem krew.
Nie pamiętam, co się potem stało.
Byłem w szpitalu, znałem ten zapach zbyt dobrze, bym mógł się pomylić.
Potem znalazłem się w komnacie, ale nie mojej. Czułem, jakby ktoś wypalił moje wnętrze. Pewnie naćpali mnie pieprzonym smilesem. Spróbowałem się podnieść. Całe ciało było ciężkie. Wiedziałem, że znam to miejsce, ale nie mogłem sobie nic przypomnieć. Kurwa mać.
Zebrałem wszystkie siły, a ich i tak nie starczyło. Słyszałem jakieś dźwięki poza zasięgiem mojego wzroku.
Znowu usnąłem, ale nie na długo, bo światło w pokoju się nie zmieniło. Tym razem było ciszej, a ja miałem więcej sił. Zamiast zejść z łóżka, spadłem. Trudno, byłem na ziemi. Udało mi się podnieść i zrobić kilka drżących kroków. Dalem radę dotrzeć do lustra.
Wyglądałem obrzydliwie. Nie chciałem patrzeć na siebie. Zszyli mi łeb. Czemu? Nie myślałem nawet o tym, ale zacząłem się drapać. Zostawcie mnie w spokoju. Po cholerę mnie dotykaliście? Nie myślałem, co robię. Wiedziałem, że moja głowa krzyczy, a ja miałem pomysł, jak się pozbyć. Nie, wiedziałem, jak się ich pozbyć. Tylko po cholerę mnie zszywali?
Ktoś wszedł, ktoś krzyknął i odciągnął moją łapę od czoła. Chyba coś mi się udało, bo znowu pojawił się metalowych zapach krwi. Próbowałem się wyrwać, ale nie miałem sił. I tak zaciągnięto mnie do łóżka.
- Nie powinieneś tego robić. - Podniosłem łeb. Gienia.
- Daj mi spokój. Wiem, co robię. - Byłem tak przywyczajony do tego zdania, że wypowiadałem je bezmyślnie. Chciałem wstać. Musiałem wstać. Nie wiedziałem dlaczego, ale musiałem.
- Musisz wziąć swoje leki - powiedziała, nalewając wodę do kubka.
- Nie. - Zatrzymała się, ale tylko na moment.
- Wiem, że jesteś zestresowany…
- Gówno wiesz - syknąłem. Stres. Gdyby to był cholera po prostu stres, miałbym zajebiste życie. Gdybym nie niemal wszystko w moim życiu, byłoby zajebiście.
Bogowie, byłem taki zmęczony
- Postanowiliśmy, że zostaniesz tymczasowo ze mną.
- Postanowiliście? - syknąłem. - Kto postanowił? Na nic się nie zgodziłem. Nie jestem szalony, nie możecie o niczym decydować. - Patrzyła na mnie bez słowa z tym cholernym smutkiem i litością. Wolałem widzieć materac.
- Lekarze powiedzieli, że…
- Wypuść mnie stąd. - Wstałem, ale wystarczyło jej jedno popchnięcie i znów znalazłem się w pozycji leżącej. - Genesis.
- Potrzebujesz pomocy.
- Pieprz się. - Nie pamiętałem kiedy powiedziałem jej coś takiego. Ona chyba też nie. Nie widziałem jej reakcji i tak, patrzyłem w pościel. - Nie wypowiadaj przy mnie tych słów.
- Weź proszki - powiedziała po chwili milczenia. - Wszystkie.
Dwa były nowe. Miałem ochotę je wypluć i nie wiedziałem dlaczego. Przełknąłem wszystkie. Popiłem. Patrzyłem przed siebie.
- Jutro odwiedzi cię psycholog.
- Nie.
- Dzisiaj może przyjdzie ojciec albo Tony.
- Nie chcę ich.
- Martwią się.
- Czego kurwa nie rozumiesz w “Nie chcę ich”? - warknąłem. - Ciebie też nie. Chcę… - Dom. Nie, tam jest Brook. - Chcę zostać sam.
- Tego nie mogę zrobić. - Wzdrygnąłem, gdy dotknęła mnie w kark. - Jutro odwiedzimy psychologa. Albo ona do nas przyjdzie.
- Nie.
- Będę siedzieć przy stoliku. Wołaj, jak będziesz czegoś potrzebować. - Chciała, żebym nie zapominał, że tu siedzi. Że ja jestem słaby i nie mogę zrobić niczego, czego ona nie mogłaby powstrzymać. Przez chwile zastanawiałem się, gdzie ona planuje spać, ale nie zaprzątałem sobie tym za bardzo łba. Byle nie przy mnie. Byle mnie nie dotykała.
Chyba zasnąłem znowu. Naprawdę musieli mi coś dać. Obudziłem się, jeszcze nie było ciemno. Uderzyła mnie lekko w łapę, gdy znowu sięgałem do swojego łba.
Próbowałem wyjść, ale mnie powstrzymała. Nie rozumiałem, czemu nie miałem sił.
A Pies nie żył.
A Sola nie było, niebezpieczeństwo czaiło się w każdym rogu, praca nie była wykonywana, a ja nie zostanę sędzią i nie naprawię tego świata, bo jak mogłem w ogóle o tym marzyć?
Nie mogłem nic innego robić, tylko spać. Zamykałem oczy za każdym razem, gdy gdzieś obok mnie pojawiał się skrawek białego futra. Nie mogłem na nie patrzeć.
Po pewnym czasie nie dawałem rady zmusić się do zasypiania, więc leżałem z zamkniętymi oczami. Bałem się je otworzyć, bo wiedziałem, że ciemność czeka za powiekami.
Na śniadanie przyszedł ojciec. Próbował do mnie mówić. Skurwiel.
Ignorowałem go, ignorowałem Gienię i psycholog, gdy w końcu przyszła.
Na nią też nie mogłem patrzeć. Siedziała przez jakiś czas, mówiła, ja nie odpowiadałem. Potem przyszło więcej psów, żeby z nią porozmawiać. Pewnie Pierniś, Eau może, Tony, któryś ze starych dzieciaków, chuj wie. Skuliłem się, by na nich nie patrzeć, nie czuć ich zapachu. Słyszałem ich, chociaż nie chciałem. Chciałem, żeby oni wszyscy się kurwa zamknęli.
Zrobili to w końcu. Mówili o załamaniu nerwowym.
Ktoś dotknął mnie w łeb, nie wiedziałem kto, ale odsunąłem się jeszcze bardziej, prawie spadając z łóżka. Usłyszałem westchnięcie. Gienia próbowała wcisnąć mi obiad, w końcu jej pozwoliłem.
Próbowałem wstać siedem razy. Odezwałem się raz, krzycząc na Genesis, gdy próbowała ze mną rozmawiać o dzieciakach podczas obiadu.
-  Nie jesteś moją matką, ani opiekunką, więc zrób co powinnaś i się odpierdol.
Liczyłem, że wyjdzie, a ona tylko odsunęła ode mnie talerz i zeszła z materaca. Miałem ochotę jej przywalić.
Nie zrobiłem tego, zamiast tego milczałem jeszcze dłużej. Psycholog wróciła, inne psy też, a ja bardzo starałem się nie słyszeć ich słów. Myślałem o swojej komnacie. Czy została krew? Czy ktoś to posprzątał? Musieli, komnata nie mogła śmierdzieć.
Mijały dni. Coś powinno się zmieniać. Nic się nie zmieniało. Odwiedził mnie lekarz, sprawdził szwy i uznał, że powinny zostać jeszcze przez parę dni. Psycholog jeszcze raz spróbowała ze mną porozmawiać, a ja znowu nie odezwałem się.
Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie wiedziałem, co powinno się dziać. Chciałem zostać sam, a nie mogłem, bo byłem pilnowany przez całą dobę. Nawet we śnie czułem spojrzenia na karku, ale wiedziałem, że te nie były prawdziwe. Nie sprawiało to, że były mniej przerażające.
Chata nie zawsze była w moim łbie, ale często. Na tyle często, że zmusiło mnie to w końcu do ruchu. Powinienem powiedzieć o Chacie. Powinienem powiedzieć o Chacie Brook, zasługiwała, żeby wiedzieć. Nie wiedziałem dlaczego. Miałem wrażenie, że mój umysł nie nadążał za samym sobą.
- Chcę wyjść - powiedziałem do Gieni, kiedy wiedziałem, że już się obudziła i kiedy bylo na tyle jasno, że nie bałem się otworzyć oczu. Nie powiedziałem jej o zapalaniu świeczek.
Trudno było mi odnaleźć moment, gdy ostatnio się odezwałem bez warknięcia. Albo po prostu odezwałem, moje gardło było suche.
- Gdzie?
- Do Brooklyn.
Nie zgodziła się, bym wyszedł bez mycia się, ale przeywałem w balii tak krótko, jak mogłem. Moja sierść była jeszcze nieco mokra, gdy znaleźliśmy się za drzwi. Nie poszliśmy do mnie.
Przystanęliśmy przed drzwiami, a ja nie mogłem zmusić się do podniesienia łba. Genesis zapukała za mnie.
- Brook - powiedziałem, gdy drzwi otworzyły się przed nami. Widziałem jej łapy, stojące przed nami.
Nie odezwała się, nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Wpuściła nas do środka.
"Spieprzyłem" pomyślałem, ale tylko przez moment. Byłem zmęczony, cholernie zmęczony, a nie mógłem już spać.
To była jedna rzecz, która wydawała mi się prosta, jasna. Nie wiedziałem dlaczego akurat to wydawało się taka istotna. Chciałem już wyrzucić to z siebie.
Bogowie, gdyby tylko była cisza w moim łbie.
Czułem na swoim karku oddech Gieni. Miałem ochotę odskoczyć, ale zamiast tego zatrzymałem się na środku podłogi. Miał ochotę usiąść na krześle, odwrócić się do nich tyłem i zacząć czytać dokumenty, jakby nic się nie stało. Tylko to nie była moja komnata, tylko obca.
- Gienia, myślę, że nic mi się tu nie stanie.
Wzrok zawędrował mi w stronę ściany. Widział w swoim łbie klatkę Psa. Tam nie chciałem spoglądać. Zamknąłem oczy na chwile.
Nie miałem pojęcia skąd Alicja się tu znalazła.
- Część tato. - Poczułem, jak moje mięśnie się spinają. Pojawiła się irytacja. I wstyd. Nie chcieli, żeby któreś z dzieci mnie takiego widziała. Zwłaszcza nie Mała. - Dobrze, że jesteś. Mama dużo płakała bez ciebie.
Nie musiałem patrzeć, by wiedzieć, że Brook zastygła.
- Alicjo, dziadek Peter zaprosił cię na herbatkę, ciocia Autumn pewnie też już tam jest. - Dopiero, gdy Gienia zabrała dzieciak, otworzyłem oczy.
- Chciałeś chyba porozmawiać. - Zaczęła Brooklyn. Brzmiała… źle, szybko odkaszlnęła.
Moja ochota na rozmowa minęła, ale byłem tu, nie mogłem wyjść.
Powinienem zapewne patrzeć jej w oczy, ale nie zrobiłem tego. Oczy były oknem na dusze, a je nie chciałem widzieć w nich żalu i współczucia. - Jak miałem dwa lata, prawie, zostałem porwany. Do Chaty. - Chciałbym powiedzieć, że kamień spadł mu z serca, ale nic takiego się nie stało. To nie był pierwszy raz, gdy o tym mówiłem, ale miałem wrażenie, jakby mój język za każdym razem zapomina słów. - Nie wiem czemu ci to mówię - przyznałem, śmiejąc się gorzko. - To nie jest istotne, ani dla ciebie, ani dla Małej. Radzę sobie... znaczy....
Czemu powietrze nie chciało dostać mi się do płuc? Tak nie powinno być. Powinienem poczuć się lepiej po wyznaniu. Tak to miało działać. Czemu nie działało?
Nie zauważyłem, gdy pazury powędrowały mi do drugiej łapy, aż do momentu, gdy zaczęły drapać skórę pod sierścią.
Wiedziałem, że patrzy.
- Pamiętam to. Pomagałam w poszukiwaniach. - Odparła krótko. Oczywiście. Wielu wiedziało.
- To było... - zatrzymałem się na moment, a potem śmiech powrócił, bardziej chrapliwy. - Sześć lat temu. Bogowie, to było sześć lat temu, czemu ja nie mogę przestać się bać? - Znałem odpowiedź, to po co pytałem?
Jestem słaby, nie ma żadnego innego wytłumaczenia. Po prostu słaby.
- Trauma - mruknęła. - Najlepszy przyjaciel każdego psa.
Powstrzymałem się przed prychnięciem.
- Nie mam traumy. - Nie zasługuje na traumę. - Nic się nie stało. Nie torturowali mnie. Przeżyłem. Nie straciłem kończyn. Inni przetrwali gorsze rzeczy. Nie powinienem tego przeżywać cholernymi latami - Ostatecznie, jakkolwiek bardzo nie chciałem, złość pojawiła się w głosie. - Nie powinienem bać się ciemności - dodałem ciszej. Było tego więcej, ale nic nie sprawiało tak bardzo, że czuł się jak słaby szczeniak, jak strach przed ciemnością.
Usłyszałem kroki, zanim zobaczyłem jak rusza się na krawędzi mojego wzroku. Opuściłem łeb, żeby nawet przypadkiem nie skrzyżować naszych spojrzeń.
Stanęła przede mną.
- Nie mierz siebie problemami innych - upomniała mnie, jakby to jeszcze było takie proste. Nie odpowiedziałem, nie zdążyłem, bo poczułem jak mnie obejmuje.
- Inni mnie nie obchodzą - ściszył głos. - Kurwa - dodała, nie wiedziałem dlaczego.
Czekałem aż coś się zmieni, ona mnie uderzy, udusi, wrzaśnie, cokolwiek. Nie zrobiła tego.
Wypuściłem powietrze, które nie pamiętałem bym wstrzymywał i wreszcie poruszyłem się, by położyć łeb na jej barku.
Gdybym miał trochę więcej wyobraźni, mógłbym udawać, że wszystko było dobrze. Że przytulanie było między nami normalne. Nie miałem.
Zacząłem się trząść i nawet tego nie zauważyłem. Byłem cicho, nie leciały łzy, ale ciało drżało, jak w bezgłośnych szlochu.
- Nie chcę o tym myśleć - powiedziałem cicho.
Schowałem pysk w jej sierści, ignorując łaskotanie w nos. - Nie mam jak przestać
Czułem jak sierść na moim karku zaczyna być coraz bardziej mokra, ale nie chciałem myśleć, że Brooklyn płacze. Przeze mnie.
- Niektórych rzeczy nie da się pozbyć - powiedziała -  Ciężko jest sobie z nimi radzić samodzielnie. - Oparła o mnie swój pysk.
Mógłbym właściwie tak zostać. Udawać, że jest dobrze. Nie było, tylko to mnie powstrzymało.
Oddychałem powoli i głęboko, w końcu kładąc łapę na jej grzbiecie.
Chciałem powiedzieć, że nie ma racji i każdy musi sobie radzić sam, ale ugryzłem się w język. To nie brzmiało dobrze.
- Przepraszam za to, co powiedziałem - wyszeptalem cicho, chociaż słowa nie chciały przejść mi przez gardło. - Ale nie chcę z tobą mieszkać, nie w tym momencie. Jak Gienia mnie wypuści, będę potrzebował samotności, chociaż na moment.
- W porządku - powiedziała. - Jakbyś czegoś potrzebował, wiesz gdzie mnie szukać. - Zabrzmiało, jakby pociągnęła nosem.
Kiwnąłem łbem.
- Wiem. Wiem, że jesteś i... ja też, jeżeli będzie źle. - Nie wiedziałem, jak to inaczej ująć i może oddychałem już trochę lżej, niż zanim wszedł do pokoju, może nawet czułem więcej pewności w łapach, ale chaos w głowie, zmęczenie i niewiedza pozostały. - Poprawię się. Będzie ze mną lepiej - powiedziałem, niezupełnie wiedząc czy do niej czy do siebie. - Dam radę. Muszę.
- Nie wiem, czy na to zasługuję. - Przez moment nie wiedziałem do czego się odnosi. - Robiłam wiele złych rzeczy. Na misji. - Wzdrygnęła się chyba. - A nawet i w sforze. - Końcówki prawie nie usłyszałem.
Miałem ochotę odsunąć się od niej, spojrzeć w oczy, ale pewnie źle by to odebrała.
- Domyśliłem się - mruknąłem. - Każdy zrobił coś okrutnego Brook, to nie sprawia, że oni sami są okrutni.
- Zabiłam Zerefa.
Przed oczami pojawiły mi się dokumenty, zbieranie tych wszystkich danych, zliczanie mordów i zaginięć. Zeref. Syn Autumn.
- Dlaczego? - zapytałem, nie ruszając się, jedynie unosząc oczy nieco wyżej, by wbić wzrok w ścianę.
- Nie wiem. - Zesztywniała jeszcze bardziej. - Dostałam zlecenie. Pierwsze zlecenie.
- Opłacało się? - Nie umiałem powstrzymać odrobiny chłodu w swoim głosie. Oczywiście, że zabiła, jak mogłem się tego nie spodziewać, na tym polegał jej były zawód
- Wtedy byłam pewna, że tak. Teraz wiem, że nie.
Milczałem przez chwile.
- Nie powiem tego nikomu. - Chciałem, gdzieś w głębi serca naprawdę chciałem, bo to była jedna rzecz, którą powinien zrobić. Nie wolno wybierać, kogo prawo dotyk, a kto może chodzić wolno. Czułem, jakby to wyznanie dało mi energię na moment. Ten wewnetrzny Pergilmes z nadziejami niemal się ujawnił, ale mózg cały czas przysłonięty był chmurą zmartwień i przerażenia. Nie miałem siły, żeby z tym walczyć albo chociaż wyciągnąć na zewnątrz część siebie, która jeszcze się prawem przejmowała.
- Kogo jeszcze? - zapytałem.
- Nikogo ze sfory. Zaczęłam unikać zleceń wewnętrznych.
- Co to za różnica, skąd był? Ilu?
- Nie wiem - syknęła. - Dużo wilków na wojnie, szczenięta tamtych władz, sporą część gangu na misji od alf…
- Mhm. - Pokiwałem łbem. - Dobrze wiedzieć.
Coś zabrzmiało przy moim uchu jak cichy szloch.
Westchnąłem.
- Wiesz, że nie jesteś złą osobą, prawda? Zrobiłaś złe rzeczy, ale ty sama nie jesteś zła.
- Dla siebie już zawsze będę skreślona. Same morderstwa nie prześladują mnie tak bardzo, jak pobyt na tej misji. Niewiele brakowało, żebym ją zawaliła. Leżałam we własnych rzygach, naćpana i przeruchana przez większość gangu. Nieświadoma, co się dzieje, na kompletnym odlocie. - Objęła mnie jeszcze mocniej.
- Wtedy w... - Oddech utknął mi w gardle. - W Chacie, były dwa psy, które wszystkimi rządziły: Amanda i Abington. Ona była gorsza, ale... pamiętam jak nie dawali mi jedzenia, a ja nie mogłem przestać myśleć „To są święta! Czemu robicie mi to w święta” jak jakiś durny… Musiałem przerwać, żeby ten cholerny gniew, który czułem na samego siebie zniknął. Jakoś pod koniec Abington dał mi miskę pod nos, a potem wywalił na podłogę. Była brudna, śmierdząca i... pamiętam, jak się śmiał, kiedy rzuciłem się, by zlizać maź z ziemi. Myślałem „Co ci da godność, skoro umrzesz?”.
Nie byłem wtedy dorosły, brzęczało mi w głowie, byłem szczeniakiem na krawędzi.
- Ty byłeś tam jako więzień. Ja pod przykrywką ich prywatnej kurwy. Nikt mnie nie zmuszał do chlania i ćpania. Przedawkowałam trzykrotnie. Czasem myślę sobie, że lepiej by było, jakby mnie to tam wtedy zabiło.
- Gdybyś wtedy umarła, to nikt nie odnalazłby mnie w śniegu. - Tamta durna, dziecięca ucieczka. Nie wiedzialem wtedy, jak głupi to był pomysł. I jak bardzo znienawidzę mróz. - Gdybyś umarła, nie miałby kto zająć się Alicją, przeżyłaś i... jestem za to wdzięczny.
- Tęskniłam - powiedziała. - Nie tylko za wspólną pracą, czy wychowywaniem Alicji. Za tobą.
Ile mnie nie było?
- Naprawię się. Obiecuję. Nie wiem jak, może pogadam wreszcie z psychologiem... - Poczułem ukłucie w sercu. - Będzie dobrze. Ze wszystkim. Z nami. Potrzebuje tylko czasu Brook, żeby... żeby to wszystko zrozumieć, opanować, dobrze? Dasz mi go?
- Dam ci go ile tylko chcesz, tylko... - urwała i wzięła głębszy oddech. - Tylko mnie nie zostawiaj. Proszę. - To brzmiało delikatniej niż cokolwiek, co usłyszałem wcześniej.
Uśmiechnąłem się. Ona nie mogła tego wiedzieć, ale nie pamiętałem, kiedy ostatnio to robił.
- Oczywiście, że nie. Co to za pomysł?
Chciałbym powiedzieć, że poczułem się lepiej, ale tak nie było. Poczułem się inaczej.
Powiedziałem Genesis, że chcę wrócić do siebie. Nie zgodziła się oczywiście, ale nie przejąłem się tym.
Cała siła, którą w sobie miałem, została zużyta przez spotkanie z Brooklyn. Spałem równie dużo co wcześniej. Dni trochę mniej mi się mieszały. Raz przyszedł Tony, rozpoznałem po dresie, mówił dużo, starał się mnie rozśmieszyć, co mu się nie udało. Raz była Brooklyn, ona za to głównie milczała. Miałem wrażenie, że ta cała rozmowa odbyła się w innym świecie, a ja wróciłem do starej rzeczywistości.
Raz na jakiś czas zastanawiałem się, kto wykonuje teraz moje obowiązki. To jedno napawało mnie żalem. Znowu zawiodłem. Znowu utrudniałem życie wszystkim, bo nie mogłem poradzić sobie ze swoim własnym.
Zgodziłem się porozmawiać z psychologiem, ale tylko, gdy będę mieszkał w swojej komnacie. Sam.
Jadłem regularnie, wszystko co mi dawali. Nie próbowałem już się skrzywdzić. Nie warczałem na Gienie tak często.
Zgodzili się w końcu, kimkolwiek ci oni byli, by mnie wypuścić. I tak siostra odprowadziła mnie do komnaty i zadała parokrotnie pytanie, czy jest ze mną w porządku. Nie było. Nie wiedziałem jak unikać wzrokiem klatki ptaka, ale nie mi się zmusić, by ją wywalić.
Kiedy zamknęły się drzwi i zostałem sam, stałem i patrzyłem się na miejsce, gdzie powinna być plama krwi. Naprawdę ją zmyli.
Nie chciałem dotykać klatki, ani biurka z papierami i notatkami, ani łóżka Brooklyn, ani pokoju dziecięcego. Chodziłem od łóżka do drzwi. Trzy razy dziennie przynoszono mi posiłki, zazwyczaj była to Gienia. Wpuszczałem ją za każdym razem i jadłem, gdy patrzyła, żeby czuła się spokojniej. Żeby nie zaczęła znowu przy mnie przesiadywać.
Nic nie robiłem. Dużo spałem. Myłem się codziennie. Wyjmowałem książki i odkładałem bez czytania na miejsce. Brałem tabletki o odpowiednich godzinach. Nie wiem na czyn mijał mi czas. Czasami drapałem się w łapę i zauważałem dopiero po jakimś czasie.
Emma przyszła do mnie po raz pierwszy po tygodniu samodzielności.
- Dzień dobry, Pergilmesie. - Usiadła na podłodze, gdy ja wygładzałem pościel na łóżku. - Czy jesteś gotowy dzisiaj porozmawiać?
- Zgodziłem się, prawda? - warknąłem, nie unosząc łba.
- Tak, ale to nadal nie znaczy, że jesteś gotowy. - Była chyba trochę zaskoczona, że się odezwałem. Kołdra wyglądała idealnie, a ja nadal starałem się wygładzić nieistniejące nierówności.
- Pytaj o co chcesz, zobaczymy, czy odpowiem.
- Co stało się tamtego dnia, gdy trafiłeś do sali medycznej?
- Rozwaliłem sobie łeb.
- Z jakiego powodu?
- Bo chciałem.
- Ostatnimi czasy wiedziesz bardzo stresujące życie, prawda?
Prychnąłem śmiechem. - Jeżeli ostatnimi czasy oznacza dla ciebie ostatnie sześć lat mojego życia to tak, można powiedzieć, że to dość stresujący czas.
- Co wpływa na ciebie najgorzej?
- Życie.
- Jakiś konkretny aspekt? - Nawet się zastanowiłem. - Praca? Sprawy prywatne? Czy...
- Nie, nie ma nic konkretnego. Wszystko. Wszystko jest stresujące.
- Masz chorobę serca, prawda?
- Mhm, ale to wiem już od dawna. Biorę leki. Ona nic nie znaczy. - Milczała. Wiedziałem, że mi się przygląda.
- Jak się czujesz teraz?
- Zmęczony.
- Czy to ma związek z chorobą?
- Nie. Po prostu jestem.
- A stres?
- Teraz? Wzrasta. Mam dość tego spotkania. Wyjdź.
Myślałem, że się nie ruszy. Poczekała chwile, która ciągnęła się jak wieczność, ale pożegnała się i powiedziała, że zobaczymy się wkrótce. Uniosłem łeb dopiero, gdy zamknęła za sobą drzwi.
Poszło lepiej niż się spodziewałem. Zeskoczyłem na podłogę i podszedłem do półki. Sięgnąłem po "Hamleta" - stał najbliżej. Przypatrywałem się moment okładce i przejechałem po niej łapą. Teoretycznie egzemplarz należał do biblioteki, ale stał się mój przez zasiedzenie, przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Zabrałem go jeszcze za szczeniaka i chowałem w poduszce. Wyobrażałem sobie wtedy, że matka przyjdzie do mnie jak duch króla i przekaże prawdziwy powód swojej śmierci, a ja będę musiał ją pomścić. Czasami matka zmieniała się w Tytusa albo innego psa z mojej rodziny, którego nigdy nie spotkałem, ale to nic nie zmieniało. Żaden duch nie chciał mojej pomocy.
Otworzyłem książkę i spojrzałem na znajome litery. Kiedyś mógłbym cytować całe akty. Najtrudniej było przebrnąć przez pierwszą stronę. Oczy uciekały mi w bok, jakby nie chciały skupić się na słowach. Potem było już łatwiej.
Do momentu, gdy zrobiło się ciemno i musiałem zapalić świece, przebrnąłem przez "Hamleta", "Makbetha", "Ryszarda II" "Wieczór trzech króli" i "Tytusa Andronikusa". Ktoś przyniósł mi jedzenie, ale nie zwróciłem uwagi kto. Następnego dnia, gdy tylko się obudziłem, sięgnąłem po "Sen nocy letniej" i "Henryka V". Przeszukałem wszystkie swoje półki, ale nie znalazłem żadnych innych utworów Szekspira. Siedziałem, wpatrując się niecierpliwie w drzwi. Gdy tylko poruszyła się klamka, udałem bardzo zajętego czytaniem pustych kartek.
- Hej bracie! - Tony wszedł bez pukania. - Przyniosłem ci...
- Przyniesiesz mi książki - zabrzmiało to mniej jak pytanie niż chciałem.
- Co?
- Dramaty właściwie albo kroniki, nie sonety. Szekspira. Inni mnie nie obchodzą. Mam siedem, tutaj leżą. Chcę pozostałe. Daj jedzenie.
Brakowało mi trzydziestu. Sfora tyle nie miała i teoretycznie i tak nie można wypożyczać tyle na raz. Tony na wieczór przyszedł z Yowzah i przynieśli mi wszystkie pozostałe kroniki, trochę dramatów i niewiele komedii, z osiem. W sumie dwadzieścia trzy dzieła. To był pierwszy raz, gdy widziało mnie dziecko, chyba. Oczywiście milczała, nie wiedziałem, co czuła.
Nadal dużo spałem, więc zajęło mi trzy dni przejście przez wszystkie utwory. Potem zacząłem od nowa. Nie wiedziałem o co mi chodzi, ale nauczyłem się już nie kłócić ze samym sobą. Prestian przyszedł z nowymi tabletkami, bo skończył mi się niemal zapas, nie wiem kto mu o tym powiedział, ani dlaczego nie przyszła moja medyczka. Osłuchał mnie i powiedział, że serce brzmi dobrze.
- Czy były jakieś wiadomości od kogokolwiek? Z twojego rodzeństwa, znaczy.
- Varchie i Thorin milczą, o Solangelo nic nie wiadomo. - Pokiwałem łbem.
- Dzięki Prest. I przepraszam.
- Za co?
Nie chciałem mówić “wszystko”, więc nie powiedziałem nic.
Lubiłem swoją rutynę, czytałem te same książki w koło do momentu, w którym znałem na pamięć całe długie fragmenty.
Po paru dniach zorientowałem się, że jestem zrelaksowany. Nie pamiętałem ostatniego razu, gdy byłem zrelaksowany.
Kiedy przyszedł do mnie ojciec, zapytałem o pracę.
- Zajmujemy się tym.
- Którzy my?
- Ja, Brooklyn, dzieciaki, twoje dzieciaki. Wszyscy po trochu.
- Chcę się włączyć. Nie całościowo, ale część obowiązków ma do mnie wrócić.
Spodziewałem się, że zapyta bzdurę typu „Czy jesteś gotów?”, ale nie zrobił tego i wieczorem miałem przy łóżku pakiet dokumentów związany z dystrybucją mebli do komnat.
Zanim dotknąłem ich piórem, musiałem usiąść przy biurku. By usiąść przy biurku, musiałem najpierw coś zrobić.
Zamknąłem klatkę Psa i schowałem ją do szafy. Patrzyłem na nią przez chwilę, zanim zatrzasnąłem drzwi.
Zająłem się uprzątnięciem wszystkich dokumentów z blatu. Otworzyłem czarny zeszyt i przyjrzałem się pismu w środku. Za każdym razem zapomniałem jak brzydkie było. Schowałem go do szafki, leżał na samym szczycie.
Zacząłem czytać przedpołudniami i pracować od obiadu do zmęczenia. Yowzah była drugi raz, Alicja przyszła, a chociaż dobrze było wiedzieć, że wszystko z nimi w porządku, nie chciałem rozmawiać.
Miałem kolejne sesje z psychologiem. Żadna nie trwała dłużej niż dziesięć minut, ale mówiłem. Co prawda nie o Chacie, nie o tym jak zginął Pies, nie o dzieciach i nie o Eamesie. Trudno mi było powiedzieć na czym właściwie mijały nam te krótkie sesje, ale Emma brzmiała na zadowoloną. Podniosła raz temat mojego niepatrzenia w oczy, ale zbytem ją.
Ojciec przyniósł raz tacę z Piernisiem i wpuściłem ich do środka. Wtedy pierwszy raz zapytałem, co ze sforą. Wiedziałem o dzieciach - bez zmian - i dostawałem coraz więcej pracy, ale nie znałem kontekstu zmian, które wprowadzałem.
Na początku oczywiście nic nie brzmiało źle, bo początki rzadko są złe. Ostatecznie Brooklyn trafiła na ten dzień, gdy musiałem usłyszeć nieprzyjemne wiadomości. Nie rozmawiałem z nią o sprawach prywatnych, jak zresztą z nikim. To mi pasowało przez większość czasu: mogłem być częściowo zaangażowany, jak obserwator, który nie musi martwić się tym całym gównem.
Usłyszałem wcześniej od Tony’ego, że mój raport się wydostał, ale sytuacja została opanowana. Przynajmniej tak mi powiedział. Potem Brook poinformowała mnie o śmierci Mae. Nie byłem zrozpaczony, znałem ją, ale nie dobrze. Problemem było to, że ona nie umarła, została zabita. Kolejna zabita. Zaczęły się problemy i plotki, a ja zdążyłem przejąć już wszystkie obowiązki, które nie wymagały wychodzenia z komnaty. Ciagle znajdowałem czas na czytanie, teraz zaraz po obudzeniu i przed usunięciem, żeby się rozluźnić.
Byłem głupi i myślałem, że wszystko będzie dobrze. Myślałem tak aż do momentu, gdy zaginął Arthur. Kurwa mać zaginął Arthur. Nie wiem kto mi to przekazał, ale prawie rzuciłem „Królem Learem” o ścianę. Nie było wiadomo co się stało. Jednego dnia mieliśmy alfę, drugiego nie. Wtedy nie przyjąłem do siebie psychologa i czułem znajome połączenie strachu i irytacji. Nie miałem już wyboru, musiałem wyjść i zanurzyć się w tym całym gównie. Przynajmniej przydarzyła się okazja: Prestian mógł mnie przesłuchać, ale niemal na pewno powinienem zostać porządnie przebadany. Zjadłem śniadanie i wywiesiłem karteczkę z napisem „Zaraz wracam”, żeby moi odwiedzający nie martwili się za bardzo. I tak będą, widząc, że wyszedłem bez słowa.
Starałem się trzymać łeb wysoko, jednocześnie nie łapać z nikim przypadkiem kontaktu wzrokowego. Udawanie, że wszystko było w porządku szło mo nieźle. Wystarczyło iść przed siebie i grać głuchego na wszystkie szepty. Savren jakoś się powstrzymała, ale początkowo też stała zaskoczona i myślałem, że zada jakieś durne pytanie. Zbadała moje serce - wszystko z nim w porządku, a przynajmniej na tyle w porządku, ile może u mnie być - i mój łeb. Zapomniałem, że go rozbiłem. Tam też została tylko mała szram pod futrem.
Kiedy wróciłem, Gienia stała przed moimi drzwiami. Nie rozmawiałem o tym… przełomie ani z nią, ani z nikim innym. Trzeba było wprowadzić zmianę do mojego planu dnia. Nadal głównymi punktami było czytanie i praca, ale wychodziłem na obiad z komnaty. Jeśli zawsze o tej porze, gdy było najmniej psów, to inna sprawa. Zacząłem tworzyć w swoim łbie plan działania, jak wrócić do życia w pełni, bez kończenia w załamaniu. Mogłem przeżyć wszystkie nieprzychylne opini, dopóki pozostawały tylko opiniami. A potem życie postanowiło zweryfikować moje pomysły.
Crescendo odszedł z rodziną. Nie mieliśmy gamm, nie mieliśmy alfy, zajebiście. Nie dziwiłem się sforzanom i ich gniewowi. Też nie chciałbym żyć w takim miejscu bez władzy, ale miałem obowiązki.
Wyszedłem z komnaty za późno, by naprawić zszarganą opinie, ale nie chciałem, by ktoś mi zarzucił, że nie próbowałem. Wychodziłem o poranku i wracałem wieczorem. Starałem się wysłuchać wszystkich skarg skierowanych do mnie i coś z nimi zrobić. Starałem się nie wystarczyło.
Pilnowałem, by wieczorem przeczytać chociaż jeden akt czegokolwiek. Nadal nienawidziłem ciemności, ale teraz stała się chociaż znakiem, że czas na przerwę. Pilnowałem swojego planu, nie mogłem się przepracować, nie było na to czasu.
Ziemia kruszyła mi się pod łapami. Szepty przestawały być szeptami i zaczynały brzmieć głośno. Porozmawiałem z Emmą raz, w mało sesjowych warunkach, ale trwało to dłużej niż dziesięć minut.
Świat się jeszcze nie kończył, Sol ciagle był zaginiony, ja miałem problemy z sercem, nie byłem sędzią, ale czułem się stabilniejszy. Nie umiałem i nie chciałem tego wyjaśniać.
Oczywiście, że było mi smutno, gdy Jay spłonął. Był miły, bawił się ze mną za szczeniaka i wydawał się być najbardziej przyjacielskim członkiem hierachii, ale silniejszy od smutku był strach. Ktoś spalił nam deltę. Ktoś spalił nam deltę w zamku. Zostały nam dwie osoby z całej hierarchii. Sytuacja była beznadziejna i żadna ilość słów nie mogła mi pomóc. Nie sprawiło to, że nie próbowałem ich wypowiedzieć.
Zebranie od początku było sztywne. Zwołane przez Arthura bez Arthura. Ja i Primrose staliśmy po przeciwnych stronach tronu. Ktoś powinien na nim usiąść. W jakiś sposób nawet liczyłem, że ona zajmie to miejsce, ale ona się nie ruszyła.
Zamknąłem oczy na moment i wystąpiłem na środek. Kiedy je otworzyłem, spotkałem dziesiątki par oczu wpatrzonych we mnie. Miałem racje, były straszne. Przełknąłem ślinę i wyprostowałem się.
- Rozpoczynamy zebranie. Po pierwsze…
- Co ty tutaj robisz? Nie jesteś alfą! - Pierwszy głos pojawił się wcześniej niż sądziłem. Nie zmieniłem pozycji, nie ruszyłem się.
- … jak widać sfora jest w nienajlepszym stanie.
- Zamknijcie się! On przynajmniej został z nami, nie jak pieprzony Arthurek!
- Może sami go zabiliście!
- I deltę!
- Arthur nas zostawił.
Nie próbowałem nawet dalej się odzywać. Spojrzałem na Brooklyn, stojącą poniżej. Miałem nadzieje, że nie dojdzie do walk. Nie wątpiłem, że razem z Gienią czy Eau są w stanie o siebie zadbać, ale ja nie. A psia irytacja jest potężną siłą, wiedziałem o tym.
Ojciec zaczął warczeć, Autumn mówić, a tłum powoli przestał wydawać się morderczy. To nie miało szans skończyć się dobrze, ale i tak mnie to zabolało. Zakończyłem zebranie i zacząłem schodzić, niemal czekałem aż ktoś mnie zaatakuje. Nic takiego się nie stało. Nie wiedziałem, czy to dobrze czy źle.
Ojciec postanowił zepsuć wszystkim resztki nadziei. Tak jak się obawiałem, rodzina patrzyła na mnie inaczej. Jakby zdziwieni, że odwzajemniam spojrzenie i oczekujący, aż znowu się rozpadnę. Nie będzie tego.
Po spotkaniu złapałem Brooklyn na schodach.
- Wyglądasz lepiej - stwierdziła.
- Czuję się dobrze... - Nie, to było kłamstwo. - W porządku. Czuję się w porządku. Ty?
- Nie jest źle. - Pokiwałem łbem.
- Wiem, że to nie jest najlepszy moment, ale... jak ci się mieszka samej? Źle?
- Czy to twój sposób na zapytanie mnie, czy z tobą zamieszkam? - brzmiała, jakby ze mnie kpiła. Z jakiegoś powodu nawet się tym nie przejąłem.
- Starałem się być dyskretny - prychnąłem. - Boję się - przyznałem ciszej. - Jak to się dalej potoczy. To wszystko.
- Poradzimy sobie.
- Pewnie, że tak. - Uśmiechnąłem się. - I nie odpowiedziałaś.
- Musimy znaleźć Alicję.
- Wiem. Znajdziemy.
- Skąd u ciebie taki optymizm?
- To nie optymizm - zaprzeczyłem. - Tylko prawdopodobieństwo. Alicja często znika, umie sobie poradzić i nie mogła odejść daleko. Wszystko będzie w porządku.
Nie wiedziałem, czy mi uwierzyła. Ja trochę wierzyłem. Sytuacja może nie była dobra, ale dało się ją opanować.
A przynajmniej tak sądziłem do momentu, gdy zamordowano Avalona. I wtedy zaczęły się zamieszki.
Nie byłem na tyle głupi, by próbować wyjść do psów. Wszyscy wiedzieli, gdzie mieszkałem, głupim było tam zostać. Skończyłem u Tony’ego - ma partnerkę, dzieci i niewiele osób znało numer jego komnaty - Gienia dała mi minute na zabranie najważniejszych rzeczy. Złapałem dzienniki, kilka książek, papier i sztylet - nie było co zbierać dokumentów, co pomysły na zmiany teraz miały mi dać?
Bójki odbywały się głównie na parterze. Staraliśmy się zmieścić tam jak najwięcej osób, które nie chciały nas zamordować. Komnata brata nie była bardzo duża, ale zbytnio się do nas nie dobijano. Usłyszałem, że do mojego mieszkani wyłamano drzwi, nie lubiłem o tym myśleć. Ani o tym, że nie wiedziałem co dzieje się z Alicją, Yowzah, Sveterem czy Millem. Brooklyn chociaż była bezpieczna, w miarę, nic nie odwalała. Mało jadłem, niemal nie ruszałem się ze swojego kąta. Starałem się rozmawiać z Tonym o wszystkim i o niczym, głównie o niczym. Te dni były przepełnione stresem i nerwowym oczekiwaniem.
Zastanawiałem się co zrobić, jeżeli ta sytuacja będzie się utrzymywać. Problem rozwiązał się sam, gdy przybyły wilki. Przynajmniej skończyły się nasze wewnętrzne konflikty, a może raczej zostały zawieszone.
Nawet nie udawałem, że znam się na militariach. Ojciec powiedział, że się tym zajmie, Humphrey chciał odbić tereny, to dobrze się dobrali. Ja miałem ważniejsze rzeczy do martwnia się. Oni chcieli żyć, mi wystarczyło przeżyć. Zaczęło się łażenie po komnatach, łapanie psów, które chciały słuchać. Nie było ich wiele, ale to nieistotne. Wejdą do środka, nie miałem wątpliwości. Pytaniem było kiedy.
Brooklyn gdzieś zniknęła. Zapytałem ojca, czy wie, co się z nią działo. Nie wiedział oczywiście. Pewnie walczyła. Nie wiedziałem co się działo ze zbyt dużą ilością bliskich, ale starałem się o tym nie myśleć. Jedno zmartwienie na raz, po kolei.
Poszedłem z Eau zebrać jak najwiecej jedzenia, które szybko się nie zepsuje. Korytarze były puste, a kuchnia śmierdziała zgniłym mięsem. Mieliśmy jakieś zasuszone kawałki boczku i produkty niegdyś ukradzione ludziom.
- Masz leki?
- Będę musiał zabrać z medycznej, kończą się.
- A potem?
- Co potem? Ej, chcemy przyprawy?
- Wszystko chcemy. - Rzuciłem jej pudełko z ziołami. - Kiedy stąd uciekniemy. Co wtedy?
Zamilkłem. Nie myślałem o tym. Wiedziałem, że trzeba stąd wyjść, ale odkładałem to w głąb mojego umysłu.
- Nie wiem. Zobaczymy. Chodź, niedługo powinni wracać z walk, zabrudzą krwią całe korytarze.
Nie chciałem odchodzić z zamku. Jeżeli wyjdziemy, nie będziemy mogli wrócić. Tak mogłem chociaż udawać, że jeszcze mają szansę wrócić.
Wieczorem rozmawiałem z ojcem, bo Tony nie wrócił. Zapewne nie żył, ale wolałem się nad tym nie zastanawiać, póki nie będę musiał zakopywać jego zwłok.
- Jesteśmy w stanie uciec - stwierdził ojciec.
- Jak? Wilki są wszędzie.
- Jesteśmy. Potrzebujemy tylko odrobiny szczęścia. Znaczy wy potrzebujecie, ja jeszcze muszę mieć dodatkową parę łap.
- Ktoś cię wyniesie - mruknąłem.
- Wiesz, że musisz się teraz tym wszystkim zająć, prawda?
- Jest jeszcze Humphrey. - Ojciec tylko prychnął.
- I? Jest niedorośniętym dzieciakiem z nadziejami i zerową znajomością rzeczywistości. Myśli, że wygra dzięki nadziei i lojalności.
- Dla mnie może użyć nawet siły miłości, jeżeli zadziała.
- Nie zadziała. - Spojrzałem na niego. Brzmiał chłodniej niż zwykle, ale jak mogłem go winić. Byliśmy w czasie wojny, każdy musiał zakładać zbroje, jaką miał.
- Powiem reszcie, że zbieramy się wieczorem. Damy radę przetrwać tutaj jeszcze jeden dzień. - To nie było pytanie, tylko zaklinanie rzeczywistości. Udało się nawet.
Widziałem, jak Humphrey i reszta oddziału wychodziła z zamku. Potem nie zobaczyłem już żadnego z nich. Nam przynajmniej udało się wyjść. Wydostaliśmy się tyłem, wszędzie czuć było zapach kotów, ale żaden nie znalazł się w zasięgu wzroku. Celem była wschodnia granica. Normalnie podróż tam zajmowała pół godziny, ale stres pospieszał. Na ziemi leżały zwłoki. Nie duża ilość, ale znacząca i na tyle częsta, że przestałem na nie zwracać już uwagi. Ktoś powinien je pochować, ale nie my.
Byle dostać się za granice, powtarzałem. Każdy krzak wydawał się kotem, każde szelest warknięcie wilka. Czułem, że ten stres odjął mi co najmniej pół roku życia. Już było blisko, tereny były mało znajome, nawet pojawiła się ekscytacja. A potem poczułem zapach.
- Brooklyn. - I krew.
- Dziadku?
- Idźcie. Ja was zaraz dogonię.
- Pergilmes?
Nie miałem najlepszego węchu, ale byłem cholernym psem - potrafiłem rozpoznać osobę, z którą mieszkałem.
Na początku pomyliłem ją z kolejnym trupem, ale usłyszałem charczący oddech?
- Brook? Kurwa, Brooklyn!
Miałem szczęście, księżyc świecił, a my znajdowaliśmy się w jego promieniach. Początkowo myślałem, że wpadła w błoto, ale zrozumiałem, że wpatruje się w krew na jej boku. Była czarna w nocnym świetle.
- Per… gilmes? - Jej wzrok latał po moim pysku, nie zatrzymując się nawet na moment.
- Hej Brook? Brook, zbieramy się. Idziemy. Wstawaj. - Chwyciłem ją za kark i spróbowałem podnieść. - Weź mi pomóż, co?
- Perg…
- Kurwa, ile krwi. Dobra, słuchaj, zrobimy inaczej. Chodź na mój grzbiet.
- Nie dam rady.
- Gówno prawda. - Spojrzałem na nią. - Wyprowadzę cię stąd, jasne?
Nareszcie nasze oczy się spotkały. Otworzyłem pysk, żeby ją pospieszyć, ale nie zdążyłem, bo Brooklyn, ta Brooklyn pocałowała mnie. Nie miałem nawet czasu, by to do mnie dotarło, bo już opadała na ziemie. Zamrugałem dwa razy. Miała zamknięte oczy, ale jej pierś unosiła się.
- Pergilmes? - Usłyszałem za sobą. Nie teraz czas o tym myśleć. Trzeba uratować Brook.
- Pomóż mi ją wrzucić na grzbiet.
Stan ciężki, ale stabilny, tak powiedział Prestian. Potem ojciec przejął pieczę nad nią, mówiąc, że jest to zadanie na tyle proste, by on sam mógł sobie radzić. Nie było nas dużo, ale psy przychodziły. Przenosiliśmy się każdego dnia kawałek, żeby wrogowie nas zbyt łatwo nie znaleźli, ale wieczorami nie potrafiłem zasnąć i jak tylko nadchodziła ciemność, widziałem w niej wilcze zęby.
Ustalenie nowych stanowisk było najprostsze - potrzebowaliśmy medyków, myśliwych, kogoś do pilnowania, sprawdzania terenów i wszystkich innych robót, których nie było gdzie podciągnąć. Nie mogliśmy tu zostać, to było oczywiste. Byliśmy niepewną bandą, ale nie byłem sam.
Przyszedł Prestian, Mill, Fryderyk Wilhelm, a nawet dzieciaki Tony’ego. To było aż i to było tylko. A Brooklyn obudziła się.
- Gil! - zawołał mnie ojciec. - Chodź tu! Jest przytomna. - Jeden kamień z serca.
- Brook? - Wszedłem do prowizorycznego szałasu, który miał osłaniać rannych od śniegu.
- Pergilmes. - Gdzieś w jej głosie była ulga. - Gdzie Alicja? - Zaczęła się podnosić.
- Woah, czy ja ci czegoś nie mówiłem o leżeniu? - Ojciec popchnął ją na ziemi.
- Nic mi nie jest.
- Pewnie, a ja jestem sprinterem. Leż tu, a ja przedreptam po maść.
Dostaliśmy tyle prywatności, ile mogliśmy.
- Jak się czujesz? - Przysiadłem do niej.
- Pogryziona. Gdzie Alicja?
- Nie wiem - przyznałem.
- Idę ją znaleźć.
- Czy ty jesteś głucha? - warknąłem. - Nic nie zrobisz w takim stanie. Leż i nie wpadaj w kłopoty, przydasz się jeszcze. - Popatrzyła na mnie z trochę większym smutkiem.
- Nie znalazłam jej - powiedziała ciszej.
- Ja też nie. - Uznałem, że zasługiwała w swoim stanie na złudną nadzieję. - Ale uciekła przed tym wszystkim. Nie ma co myśleć, że została złapana. Pewnie krąży po lasach i goni króliki.
Brooklyn w następnych dniach została moim największym wsparciem i najgorszym problemem.
Staliśmy się przywódcami mimowolnie. Ojciec miał rację, nie miałem wyboru. Byłem ostatnią częścią hierarchii, sporo osób opowiadało się po mojej stronie w konflikcie, teoretycznie umiałem rządzić. Mimo to, oficjalne ogłoszenie i tak nieco mnie przeraziło. Zadałem pytanie, tej naszej wtedy niewielkiej grupie, czy ktoś ma coś przeciwko mnie jako przywódcy. Część była zaskoczona tym pytaniem, ale chyba mieli na razie dość chaosu, bo nie było kłótni. Wiedziałem, że nie poradzę sobie sam, a z Brooklyn dobrze razem pracowaliśmy i miała jakiś respekt w związku ze swoją siłą fizyczną, której mi brakowało.
Alfy. To brzmiało źle i za każdym razem, gdy ktoś tak się do mnie zwracał, powstrzymywałem wzdrygnięcie. Pergilmes brzmiało o wiele lepiej.
Problem z Brooklyn był prosty. Była uparta jak nikt i nie przyjmowała do wiadomości tego, że ma ograniczenia fizyczne. Najgorsze były kłótnie o Alicję. Ustaliliśmy datę odejścia i ona nadchodziła dnia następnego.
- Zostajemy.
- Nie.
- Nie odchodzę nigdzie bez Alicji.
- Nie możemy wstrzymywać sfory.
Staraliśmy się prowadzić nasze dyskusje z dala od sforzan, ale napięcie między nami i tak było widoczne.
- Ja zostanę. - Odwróciliśmy się jednocześnie w stronę głosu. Genesis stała i patrzyła to na mnie to na Brooklyn. - Znajdę ją i wrócę do was, wiem jak wygląda trasa. - Spojrzałem na… przyjaciółkę? Współwładce?
- Genesis da radę - zapewniłem. - Jest silniejsza niż ja czy ty.
Brooklyn dała się przekonać, a ja zostawiłem kolejnych członków rodziny za sobą.
Problem pojawił się nowy: mijał czas i nie nastąpiły zmiany. Nie, źle, moje tabletki niemal się skończyły, zostało na dwa dni, bo ograniczyłem je do jednej dziennie. Nadal czytałem książkę, zabrałem ze sobą „Hamleta”, bo mój i „Ryszarda III”, bo lubiłem. Otworzyłem dziennik parę razy, gdy noc była wyjątkowo ciemna, a pysk Amandy wyjątkowo wyraźny.
Nie dawałem sobie szans na myślenie o tym, co zostawiliśmy za sobą, kiedy świeciło słońce. Pomagały mi za to przetrwać noc na nogach. Nikt nie musiał wiedzieć, nikt nie musiał słyszeć co było w moim umyśle.
Nie szalałem jeszcze, ale czułem, że mogę.
- Zwiadowcy mówili, że widzieli w okolicy psy, ale raczej należą one do ludzi - powiedziała Brook, podchodząc do mnie. Pokiwałem łbem, nie odrywając wzroku od papieru. Wiedziała, że mam podzielną uwagę. - Ani śladu Genesis - dodała ciszej. Westchnąłem i podniosłem się z ziemi. Słyszałem to już, nie raz, nie dwa. To trwało za długo.
- Brooklyn. Alicja jest pewnie martwa. Gienia zapewne też. - Ciężko mi było patrzeć jej w oczy, ale nie mogłem wrócić do złego nawyku.
- Sam mówiłeś, że Genesis ma największe szanse ją odnaleźć - powiedziała, przez zaciśnięte zęby. - Dlatego więc ruszyliśmy?
- Mieliśmy ustalony termin. Gdybyśmy nie ruszyli wtedy, oczekując na Alicję, jak moglibyśmy odmówić pozostałym? Każdy z nich stracił kogoś bliskiego i miał…i chciał, żeby ten ktoś pojawił się przed ich oczami.
- Nie będę chować naszej córki, jeśli jest szansa, że żyje. - Nie podobało mi się, jak na mnie patrzyła. Jakby mi nie zależało. Czułem gniew i żal, które buzowały we mnie od momentu, gdy wybuchły pierwsze walki. Wziąłem głęboki wdech, ale powietrze przypominało szron w moich płucach i przegrałem ze sobą.
- Alicja może wrócić i co dalej? Jaki cud musiałby się wydarzyć, żeby razem z nią pojawiła się Yowzah? Sveter? Sol? Jaka jest szansa, że Tony wyjdzie z grobu? W tej grze nie ma opcji, bym nie przegrał! Moje dzieci leżą pewnie gdzieś martwe, rodzina jest zniszczona! Więc nie, nie będę udawał, że wierzę w szczęśliwe zakończenie, bo go nie będzie! Gdzieś tam za nami gniją trupy moich synów i córek! Moich braci! Osób, które kochałem! Nie będę się poddawał fałszywej nadziei tylko po to, by ona niszczyła mnie każdego dnia! Alicja nie wróci! Nikt z nich nie wróci! Jest tylko tu i teraz! Jesteśmy tylko my i resztki Royal Dogs, które ledwo żyje!
(Brooklyn!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz