To prawda, ostatnimi czasy nie byliśmy ze sobą bardzo blisko, ale kochałem go i chciałem pomóc. On oczywiście tej pomocy nie chciał, ale to nie powstrzymało mnie przed okazjonalnymi próbami kontaktu. Pozostawał zamknięty w sobie, ale czasem miałem wrażenie, że widzę w jego oczach ten blask, niemal nadzieje. Zawsze znikała szybko, ale ja utrzymywałem się w przekonaniu, że kiedyś uda mi się ją rozpalić.
W ciszy swojej komnaty próbowałem różnych, znalezionych w książkach, rytuałów, jeszcze bez skutku. Wiedziałem, że przełom nadejdzie, musiał nadejść, tylko nie odbył się w ten sposób, co chciałem i poruszył wszystko w stronę negatywną.
Nawet się nie pożegnał. O odejściu dowiedziałem się z plotek zasłyszanych na korytarzu. Początkowo myślałem, że to tylko durne plotki, powtarzane przez sforzan, pozbawione jakiegokolwiek oparcia w prawdzie. Później przeszedłem się do jego komnaty. Wyglądała jak pobojowisko, ale ojciec nigdy nie utrzymywał porządku. To jeszcze mnie nie przestraszyło. Dopiero gdy zajrzałem do szuflady biurka, poczułem, jak serce podskakuje mi do gardła. Dziennik. Zabrał dziennik. Wiedziałem, gdzie powinienem go szukać, ale moje łapy nie chciały wędrować w tamtym kierunku.
Przez trzy dni łudziłem się, że może wróci, z każdym kolejnym moja nadzieja umierała. Poszedłem do matki z nadzieją, że może wpadł do niej po drodze, ale powiedziała, że nie widziała go od miesiąca. Zostałem u niej przez tydzień, jak planowałem, a potem przez kolejne trzy dni. Nie chciałem wracać do domu, ale ktoś mógłby zacząć się zastanawiać, czemu tak długo mnie nie ma. Tym kimś byłby zapewne Aziraphale.
Moje zmartwienie nie malało, ale zostało zakryte przez codzienność i jej zawirowania.
Początkowo nawet nie zauważyłem rosnących niepokojów w sforze. Mój najbliższy znajomy musiał wskazywać mi na szepty i pogłoski, które zaczęły szerzyć się o mojej rodzinie. Nie wierzyłem w plotki o szaleństwie dziadka - nie był w najlepszym stanie, ale kto nie miał gorszych tygodni? - ani tym bardziej w zaangażowanie kogokolwiek z moich bliskich w zaginięcie samca alfa - chociaż na miejscu Primrose też byłbym zirytowany, tyle lat zaręczyn i ciągle brak ślubu ma horyzoncie. Z czasem głosy stały się coraz głośniejsze, a nieprzyjemnych zdarzeń przybywało. Bywałem zaczepiany i pytany o opinie w drodze do biblioteki albo na stołówce. Wiele psów z pewnością nie wiedziało kim właściwie byłem w relacji do bety, zwłaszcza po tym jak ojciec zniknął z horyzontu, ale pozostawałem sznaucerem, a to wystarczało, by połączyć fakty.
- Jesteś częścią tego bagna - powiedział mi kiedyś Aziraphale. - Czy tego chcesz czy nie.
Postanowiłem mimo to nadal ukrywać się z moimi poglądami, które niezależnie od sympatii do dziadka, były dość proste: uważałem system hierarchiczny, gdzie rządzi jedynie garstka psów, za zły pomysł. Nie chciałem wchodzić w samą politykę, bo się na niej nie znałem, ale byłem nieustannie pytany.
Zaczęło to być denerwujące, ale nie chciałem być nieuprzejmy dla nieznajomych, więc za każdym razem odpowiadałem, że nie mam żadnego komentarza do obecnej sytuacji. Powinienem znacznie szybciej zrozumieć, co działo się wokół mnie, ale na swoje usprawiedliwienie mogłem powiedzieć, że nie byłem specjalnie aktywnym towarzysko psem, a moje kontakty społeczne w tamtym okresie ograniczały się do Aziraphale’a oraz w mniejszym stopniu Unicorn, Ali i cioci Yowzah. Nie byłem nawet na zebraniu, gdzie niemal rozpoczęły się bijatyki, bo próbowałem przywołać Samhaina, ale sforowe zapiski na temat rytułału były niekompletne.
Sądziłem, że przesadą jest mówienie o końcu sfory i problemach, których nie da się pokonać. Później zamordowano Avalona i zmieniłem zdanie.
By ująć to w cenzuralnych słowach, gdy zdarzyło mi się na początku tej całej burdy wyjść z komnaty po posiłek, usłyszałem pod swoim adresem słowa pokroju ścierwa i gnoja, z ust co bardziej kulturalnych osób, a także zostałem przewrócony na ziemie i poinformowany, że zapewne również byłem skurwisynem, jak mój dziadek. Próby tłumaczenia na niewiele się zdały, ale miałem szczęście, bo osoba, której imienia nigdy nie poznałem, straciła mną zainteresowanie, gdy tylko w zasięgu wzroku pojawił się jakiś jego stary znajomy, z którym najwyraźniej niezupełnie się lubili.
Mogłem wytrzymać dni w zamknięciu, nie przeszkadzało mi to. Jedzenie za to było problemem, ale gdy odpowiednio się zaczytałem, potrafiłem niemal zapomnieć o głodzie. I zestresowaniu. I strachu.
W końcu usłyszałem uderzania w drzwi, które nie były niczym nowym, ale oprócz nich pojawił się znany głos.
- Wychodź stamtąd, mamy wojnę!
- Co?!
- Otwórz te drzwi, bo ledwo cię słyszę.
- Dopiero po przekręceniu zamka pomyślałem, że to mogła być pułapka, ale wszelkie zmartwienia uciekły mi z umysłu, gdy zobaczyłem pysk Aziraphale’a.
- Nic ci nie jest - powiedziałem, powinienem o tym wcześniej pomyśleć.
- Tak, tak, słuchaj, zbieramy się.
- Co? Nie, czekaj, jaka wojna, o czym ty do mnie mówisz?
- Wojna. Wiesz, psy giną, psy cierpią, nieprzyjemna rzecz. W tym wypadku z kotami i wilkami, a przynajmniej tak słyszałem. - Koty i wilki. Moje myśli powędrowały do małej rodziny, która kryła się na granicy sfory i której niegdyś oddałem mój miecz. Czy ich też już odnaleźli? - Załapałeś? Dobra, to chodź.
- Gdzie?
- Stąd, po drodze wymyśli się szczegóły. Dla mnie może być i…
- Czy ty oszalałeś? - Mój głos odbijał się echem po opuszczonych korytarzach. - Nie mogę przecież zostawić… tego wszystkiego.
- Czego wszystkiego? Książek? Weź ważniejsze ze sobą.
- Nie! Rodziny! Sfory! Na pewno im się do czegoś przydam, nie wiem czy do walki… - Patrzył na mnie jak na durnia. Nie znosiłem tego wzroku. - Ja tu zostaje. Możesz wpaść na herbatę, jak będziesz chciał. - Zatrzasnąłem drzwi.
- Bogowie, herbata? - Uderzyłem łbem o ścianę. - Co ja sobie myślałem? - Nie było czasu na zamartwianie się, miałem zadanie do wykonania.
Rozpocząłem od przepisywania wszelakiej magicznej wiedzy, której jeszcze nie wypróbowałem, ale miałem w książkach w moim pokoju. Następnie przeniosłem się do biblioteki i przy akompaniamencie krzyków na zewnątrz przepisywałem wszystko, co wydawało mi się w miarę prawdopodobne i możliwe do wykonania. I zjadłem. Nie zdawałem sobie sprawy, jaki byłem głodny.
Mogłoby to skończyć się dla mnie źle, gdyby przypadkiem nie wpadł na mnie Saov.
- Fryderyk? Co ty tutaj robisz?
- Piszę? - Czemu zabrzmiało to jak pytanie?
- Nie wiesz, że zbieramy się do odejścia? Dziś wieczorem, opiszemy mury, uciekamy poza granice sfory.
Nigdy więcej go nie widziałem i starałem się nie myśleć, co mogło się stać, po naszym krótkim spotkaniu, ale w tamtym momencie nie zastanowiłem się nad ewentualnym pożegnaniem.
Aziraphale. Czy on wie? Gdzie on jest? Nie widziałem go? Bogowie, pewnie leży gdzieś pod… nie, wcale nie, wszystko z nim w porządku. Musiałem tylko go znaleźć.
Potem w głowie zaświtała mi inna myśl, którą szybciej mogłem przeobrazić w czyn. Kronika. Kronika nie mogła zostać zniszczona. Stanowiła zapis całej naszej historii.
Bezmyślnie pobiegłem do komnaty, gdzie przed laty przyszedłem z ojcem i nie wiedziałem, czy los się nade mną zlitował czy może wydarzyła się tu jakaś tragedia, ale drzwi były otwarte. Zajęło mi chwile odnalezienie księgi. Była pięknym tomem, obłożonym w skórę i wypełnionym jednym rodzajem pisma. Uniosłem ją, a potem rozejrzałem się po komnacie, którą zdążyłem splądrować.
Kronikarka miała u siebie parę grubych zeszytów. Nadal przypominały książki i chociaż były mniej imponujące niż Kronika, uznałem, że mogą się przydać. Wyniosłem wszystko do reszty psów, wraz z moim małym pakunkiem i przypomniałem sobie jeszcze o jednym. Jednej głupiej szansie na powrót ojca. Wiedziałem, że to niebezpieczne, nieprawdopodobne i że Aziraphale na pewno chciałby pójść ze mną, a wtedy musiałbym wyjaśnić mu tajemnice, dlatego nie poszedłem go szukać, a gdy psy zbierały się do wyjścia, poprosiłem dziadka, by oglądał się za Aziraphale’m. A także wszystkie inne psy, które znałem z imienia.
Ciemność nigdy nie była mi straszna. Znałem te tereny, ale myśl, że wokół czaili się wrogowie, a ja byłem niemal bezbronny, napawała niepokojem. Kroczyłem na południe i zajmowało mi to znacznie więcej czasu, niż powinno. Jakby świat spowalniał moje kroki. A może sam to robiłem, zbliżając się do tych piekielnych bagien. Nie było tu śladów walk ani nieznanych zapachów, jakby nawet wilki nie chciały wchodzić między te drzewa.
- Girru. - Byłem dumny, że głos mi nie zadrżał. - Gibil. - Nie musiałem długo czekać. Płomienie rozprzestrzeniły się, formując kształt, którego śmiało mogłem powiedzieć, że nienawidziłem.
- Nie sądziłem, że cię tu jeszcze zobaczę?
- Gdzie jest ojciec? - Jeleń wyglądał, jakby miał zaraz się roześmiać
- Naprawdę po to tutaj przyszedłeś?
- Gdzie on jest?
- Nie wiem - brzmiał szczerze. - Nie pojawiał się tutaj od dawna, a teraz zniknął z okolicy. - Poczułem jak łapy niemal się pode mną uginają.
- Nie wykonuje żadnego zadania dla ciebie?
- Jedynym, czego teraz od niego pragnę, jest śmierć. W swoim czasie. - Zadrżałem. - Dopadnę go, gdy będę chciał. Ty za to… ty jesteś początkiem jego kłopotów. Idź stąd, póki jestem łaskawy. Uciekaj, ze swoją małą rodziną. Dogonię was, gdy nadejdzie odpowiednia pora.
Wypuściłem powietrze dopiero, gdy znowu otoczyła mnie przyjazna ciemność.
Trzeba było znaleźć Aza. I ojca, ale to drugie przestało być możliwe. Nie sądziłem, że On kłamał, nawet nie wiedziałem dlaczego.
Znaleźć Aza albo dać Azowi znaleźć siebie, przeprosić zapewne, ale najpierw upewnić się, czy jest cały. Potem jeszcze spojrzeć, kto w końcu dotarł na granice. I samemu tam dotrzeć.
Kiedy wszedłem do lasku Randala starałem się nie myśleć, że to może być ostatni raz, jak nim kroczę.
Fire. One of Fire.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz