Nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie co robić. W takich chwilach instynkt bierze górę. Chaotycznie rzuciłam się do uwalniania samicy. Nie miałam jednak często styczności z tego typu rzeczami, więc nie wiedziałam co robić. Ostatecznie zabrałam się za przegryzanie uwięzi. I udało się, ale ona padła na ziemię nieprzytomna. Na szczęście oddychała. Rozejrzałam się wokoło, aby poszukać ziół, którymi mogłam złagodzić rany pozostawione na szyi samicy. Wykonałam podstawowe opatrunki i zaczęłam zastanawiać się, jakim cholera cudem mam ją przetransportować do reszty, skoro wielokrotnie już moja torba sprawiała mi kłopoty przy noszeniu, a co dopiero dorosła suka. Problem na szczęście rozwiązał się sam, natrafił na nas jeden ze zwiadowców, któremu wyjaśniłam co się stało. On zajął się przeniesieniem jej do medyków, a ja mogłam powrócić do spokojnego czerpania przyjemności z chwilowej samotności.
Tak naprawdę nie byłam w stanie tamtego dnia wrócić do leniwej przechadzki. Łapy trzęsły mi się przy chodzeniu, przed oczami widziałam całą scenę duszenia się, niemalże słyszałam również odgłosy kaszlenia. Przechodziły mnie nieprzyjemne dreszcze. Najgorsza chyba była świadomość, że jakbym tamtędy nie przechodziła, któryś zwiadowca znalazłby ją martwą. Nie byłam najlepszą osobą, nie obchodziły mnie powiązania w sforze i nie oszukujmy się, nie znałam nawet jej połowy, wliczając to również psy spokrewnione ze mną w jakimś stopniu. Niemniej jednak wstrząsnęło mną to. To przecież mógł być każdy, wliczając w to Swallow albo Marsa. Tego wieczoru alfy zarządziły szczególną ostrożność i wręcz nakaz nieoddalania się od grupy. W normalnych warunkach bym marudziła. Teraz jednak jakoś nie byłam w stanie.
Od wydarzenia minęło parę dni. Jedynie zwiadowcy mogli pozwolić sobie na przemarsze, ale także nie samotne – na chwilę obecną poruszali się w parach. Trzymałam się na uboczu najbardziej, jak było to możliwe, przysięgam. Nie zwracałam na siebie szczególnej uwagi. Spałam u boku swojej partnerki, zbierałam za dnia zioła po drodze, czasem spoglądałam, jak trzyma się brat. Co jakiś czas zaczepiał mnie upierdliwy dupek, którego miałam okazję poznać na moczarach, a tak poza tym miałam względny spokój.
— Hej, ty! — podskoczyłam ze strachu w reakcji na nagły, głośny dźwięk koło mnie.
Obejrzałam się, żeby upewnić się, że słowa kierowane są do mnie. Przy okazji przyuważyłam, że wypowiadała je ta sama samica, którą kilka dni temu uratowałam.
— Nie musisz mi dziękować ani nic, możesz zająć się sobą — powiedziałam szybko, automatycznie wręcz, czując narastający we mnie poziom stresu.
Kilmi? || 477 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz