4.20.2020

Od Marsa - Retrospekcja#2


(jeśli kogoś interesują losy Effy, powinien przeczytać wszystkie retrospekcje od Marsa)

Wyczuwając narastający zapach mamy, poczułem, jak powoli spada mi kamień z serca. Miałem nadzieję, że za chwilę ją znajdę i razem wrócimy bezpiecznie do zamku. Na ten czas nie było to najbezpieczniejsze miejsce, ale na pewno było bezpieczniej i cieplej niż na zewnątrz, na obcym terenie. Stan ten nie trwał jednak długo. Oprócz niej wyczułem też zapach innych psów. Obcych psów, a obce psy nigdy nie oznaczały niczego dobrego. Przyspieszyłem, przeczuwając, że mama mogła mieć kłopoty. Znajdowałem się daleko od sfory, ale nie mogłem się wycofać. Mama była niedaleko. Nie mogłem odpuścić.
Z czasem drzewa zaczęły się przerzedzać, a wkrótce stanąłem na skraju lasu. Po drugiej stronie znajdowała się ulica, po której jechały samochody, a za nią rozciągały się masywne budynki miasta, które rzucały cień na las. Gdy pojazdy jeden za drugim przejeżdżały raz za razem, z każdym razem wiatr z ogromną siłą targał moją sierść, która przesiąkała smrodem miasta. Mimo jego siły nie zgarbiłem swojej postury. Ze skupieniem przyglądałem się głębi miastu. Wśród spalin i zapachu ludzi udało mi się wyłapać zapach mamy zmieszany z innymi psami. Ich zapach prowadził na drugą stronę, w głąb miasta. Zaciągnęli ją tam? – zastanawiałem się. Przed sobą niemal widziałem sylwetki psów, które ciągną matkę w środek miasta.
Zmrużyłem brwi, przyglądając się złowrogo ulicy, po której jeździły samochody. Podszedłem bliżej do śmierdzącego asfaltu, nie wahając się nawet wtedy, kiedy stanąłem na jego krawędzi. Musiałem znaleźć mamę. Czekałem, aż będę mógł bezpiecznie przejść na drugą stronę. Samochodów nie było końca, dlatego wbiegłem na ulicę, kiedy odległość między nimi dała mi możliwość w miarę bezpiecznie przejść przez jezdnię. Oczywiście nie obyło się bez paniki ludzi, klaksonów samochodów i oślepiających świateł, ale koniec końców udało mi się bezpiecznie przejść.
Spacer po mieście nie był przyjemny, ze względu na wścibskie spojrzenia ludzi. Zresztą nigdy nie lubiłem miast, zwłaszcza po incydencie ze schroniskiem. Jeden z dwunożnych rozbawił mnie, kiedy nazwał mnie dobermanem. Prychnąłem z rozbawienia, słysząc to, ale nie traciłem czasu na śmianiu się z ich głupoty.
Udało mi się znaleźć grupę psów i mamę, choć znajdowali się daleko przede mną. Wytężałem intensywnie wzrok, kiedy zobaczyłem trzy psy prowadzące mamę. Jeden szedł na przodzie, za nim szła mama, a z jej prawej, jak i lewej strony szedł jeden pies. Dostrzegłem, że mama była zgarbiona, miała opuszczoną głowę, a ogon skulony. Jej sierść była jeszcze brudniejsza niż wcześniej, kiedy była jeszcze w zamku. Mimo znacznej odległości udało mi się dostrzec, że co chwilę przez jej ciało przechodziły dreszcze. Bała się, cholernie się bała. Zacisnąłem zęby, a na język nasunęło mi się warknięcie. Psa na przodzie częściowo zasłaniała mi mama, ale z postury wyglądał na owczarka niemieckiego, ale wątpiłem, że był rasowy; nie miał on przedniej lewej kończyny. Drugi, ten z lewej strony mamy, był jakimś małym, chudym białym kundlem z szarymi łatami na sierści. Pies z prawej wyglądał jak typowy buldog francuski. Kierowali ją gdzieś na tyły jakiegoś starego budynku, znajdującego się na poboczu miasta.
Postanowiłem pójść za nimi. Nawet gdybym chciał, znajdowali się za daleko, abym mógł ich dogonić, a nawet gdyby mi się to udało, to prawdopodobnie zdradziłby mnie mój zapach, bo szedłem z wiatrem, albo ludzie, którzy może i nie komentowali mojej obecności to i tak w dalszym ciągu na mnie patrzyli. Na pewno zareagowaliby paniką, gdybym zaczął szarżować na wprost z odsłoniętymi kłami. Skradałem się, starając się trzymać blisko kartonów i innych przedmiotów, abym w razie czego mógł się za nimi schować.
Stanęli przy starym budynku. Zobaczyłem, jak wchodzą do niego przez dziurę, w tylnej ścianie budynku. Odczekałem chwilę i podszedłem do niej. Ostrożnie zajrzałem do środka. W środku było brudno i śmierdziało stęchlizną. W pomieszczeniu było ciemno, a światła dostarczały pojedyncze okna i dziury w ceglanej ścianie. Psów nie było widać w pokoju, dlatego wszedłem do środka. W środku oprócz śmieci walały się kartony i stare meble. Głosy psów dobiegały ze schodów, które prowadziły w dół, do kolejnego pokoju. Dostrzegłem, że w ścianie, tu przy schodach, brakuje jednej cegły. Podszedłem do dziury i ostrożnie wyjrzałem przez nią. Pomieszczenie rozświetlała lampa naftowa. Na środku pod jedną ze ścian, stał fotel, mniej zniszczony niż pozostałe. Na nim siedział pies owczarek francuski beauceron – przedstawiciel mojej rasy. Zdziwiłem się, bo rzadko widziałem psy, z którymi dzieliłem rasę. Obok niego siedział ten owczarek bez łapy. Naprzeciwko niego stała mama. Za nią stały dwa psy, które ją tu zaprowadziły. Oprócz nich w pokoju znajdowało się jeszcze kilka psów.
Osobnik mojej rasy szepnął coś do ucha owczarkowi, przypatrując się mamie. Tamten kiwnął sztywno głową.
— Witaj Effy w naszych skromnych progach! — przywitał ją, a jego głos odbił się od łysych ścian. — Marlo dużo o tobie opowiadał – dopóki nie został zabity — tutaj jego ton głosu diametralnie się zmienił – stał się szorstki i oziębły. Zmrużył powieki. Marlo? Mój ociec! – zdałem sobie sprawę.
Mama spojrzała na niego zdziwiona.
— Zabity? — miała drżący głos. Jej głos przyprawił mnie o dreszcz. Jej wyraz twarzy się zmienił. Wyglądała, jakby zastanawiała się nad czymś, a później zdała sobie z czegoś sprawę, zszokowana z powodu swojego odkrycia. Spojrzała zrozpaczona na psa, który siedział na fotelu. — Och, Webster!
Wujek Webster? A co wujek ma do śmierci mojego ojca? Nadstawiłem uszy, chcąc cokolwiek zrozumieć z tej rozmowy. Przecież to Bestyjka go zamordowała. A może mnie okłamała?
— To sprawka jednego z twoich? Tak myśleliśmy. — Wymienił spojrzenie z psem bez łapy. Otworzyłem szerzej oczy. Wujek? Ten wujek Webster zabił mojego ojca, gwałciciela mamy? Nie mogłem tego pojąć. Nie wyglądał, jakby był do tego zdolny. To nie mógł być on – nie mogłem tego przetrawić. Przecież Bestyjka powiedziała, że to ona przyczyniła się do śmierci Marla. Nie wspominała nic o Websterze. — Spokojnie, nim też się zajmiemy.
Nim też się zajmą? Co to, do cholery, znaczy?
Beauceron dał niezrozumiały dla mnie gest łapą, na który buldog i łaciaty pies bez uprzedzenia powalili mamę na zimną podłogę. Napiąłem mięśnie, gotowy w każdej chwili wbić na dół i ich wszystkich rozszarpać. Mama leżała na boku, przygwożdżona do podłogi. Nie mogła się ruszyć. Z trudem patrzyłem na jej cierpienie. Z gniewu, miałem zaciśnięte zęby, a od pulsującej krwi huczało mi w głowie.
— Ale najpierw zajmiemy się tobą.
Owczarek niemiecki wstał i podszedł do mamy. Ruszyłem się niespokojnie.
— Tylko tyle chcieliśmy wiedzieć — ciągnął beauceron.
Owczarek położył łapę na głowie mamy.
— K-kim jesteście? — drżący głos należał do mamy. Gdyby nie to, że jej pysk się poruszył, nie rozpoznałbym jej głosu.
— Gangiem, który niegdyś do niego należał — odpowiedział jej beauceron. — Jedyną rodziną, jaką miał.
— Ale Marlo pracował w cyrku...
Szef mafii wybuchnął śmiechem, na co szybko zawtórowała mu reszta psów. Gdy ten przestał się śmiać, pozostałe natychmiast ucichły.
— Cyrk był tyl-
— Ale szefie, ona-
Nienawistne spojrzenie beaucerona spoczęło na śmiałku, który skulił się pod ciężarem jego wzroku.
— Milcz! Jak śmiesz mi przerywać! Ona i tak umrze!
Zmrużyłem oczy. Mama nie umrze. Nie pozwolę na to!
— Seth zabierz go na stronę. Nie chcę mieć tu zabrudzonej podłogi od jego krwi.
Owczarek niemiecki, który najwidoczniej miał tak na imię, spojrzał na skulonego psa. Miał podkulony ogon, drżał na całym ciele. Był to drobny pies o biszkoptowej sierści. Owczarek chwycił go za kark i z łatwością podniósł, na co pies zaskomlał.
— Nie, nie! — krzyczał, gdy owczarek zanosił go innego pokoju. — Proszę!
Obaj zniknęli w drugim pomieszczeniu. Nagle, przy obecności błagalnych próśb biszkoptowego psa, rozległ się dźwięk łamanych kości, a ściany, które widać było przez pustą framugę, w której brakowało drzwi, pojawiła się plama krwi. Chwilę przyglądałem się, jak krople krwi spływają po ścianę, na podłogę. Nikt nie wydawał się zaskoczony tym czynem, oprócz mamy skulonej na podłodze i mnie, ukrytego za ścianą. Szef mafii nie patyczkował się z innymi i eliminował wszystkich tych, którzy nie zgadzali się z jego zdaniem, bądź nie byli wobec niego posłuszni. Spojrzałem na mamę – miała zamknięte oczy, drżała za strachu.
Owczarek niemiecki miał pysk ubrudzony od świeżej krwi, która ściekała mu po szyi. Wrócił jak gdyby nigdy nic i usiadł w tym samym miejscu, co siedział wcześniej. Pozostałe psy nie zwracały na niego uwagi. Nikt nie był przejęty tym, co się przed chwilą wydarzyło.
— Na czym to ja skończyłem? — ciszę przerwał beauceron. — Ach tak. Cyrk był tylko przykrywką. Fakt, nasi ludzie i my pracowaliśmy tam, ale naszym głównym zajęciem był właśnie handel narkotykami. Byliśmy bogaci, podróżując po świecie i sprzedając narkotyki. Spójrz – w tych pudłach jest pełno narkotyków. — Zerknąłem do pudełka, które znajdowało się obok mnie. Owczarek francuski nie ściemniał – karton był po brzegi wypchany workami z białym proszkiem. Skrzywiłem pysk i ponownie zerknąłem przez dziurę w ścianie. — Wszystko zmieniła śmierć Marla. Był "maskotką" naszej grupy. Jego śmierć pozbawiła nas szefa, członka rodziny oraz pracy w cyrku. Zostaliśmy wysłani do jakichś rodzin, ale udało nam się stamtąd wyrwać. Stworzyliśmy nowy gang, rządzimy tym miastem, ale i tak nie zarabiamy tyle, co za czasów cyrku. A to wszystko twoja wina!
Owczarek niemiecki ponownie podszedł do mamy.
— Zajmij się nią, Seth.
Moje serce przyśpieszyło, kiedy pies położył łapę na delikatnym pyszczku mamy i przycisnął go do podłogi. Dwie krople krwi kapnęły na jej policzek, gdy owczarek niemiecki, oblizał swój pysk. Odsłonił wargi, ukazując szereg białych kłów.
Tego było za wiele. Nie mogłem dłużej zwlekać, czekając na odpowiedni moment odbicia mamy. To był ten moment, ta chwila, a ja nie mogłem jej zmarnować. Wybiegłem na schody, gotowy do walki, która wydawała mi się nieunikniona.
— Dosyć! — krzyknąłem donośnie.
Wszystkie zaskoczone pary oczu skierowały się w moją stronę. Przepchnąłem się przez szereg zdziwionych psów, które nie wiedziały, jak mają zareagować i odepchnąłem owczarka niemieckiego od mamy. Zakołysał się do tyłu, warcząc w moją stronę z niezadowolenia. Nie zrobił jednak żadnego innego ruchu. Nie wiedział, na ile może sobie pozwolić. Wyglądał, jakby czekał na polecenie swojego szefa, który był tak samo osłupiały, jak inne psy.
— Marlo? To naprawdę ty? — Podniósł się z fotela. — Ty żyjesz?
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że beauceron mówił do mnie. Powstrzymałem się od prychnięcia i szyderczego komentarza, który nasuwał mi się na język. Zamiast tego przeleciałem wzrokiem po pozostałych psach, osłaniając mamę swoim własnym ciałem. Gdy upewniłem się, że nikt nie odważy się nas zaatakować, odwróciłem się do niej, chcąc sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Wyglądała, jakby sama uwierzyła, że stoi nad nią sam Marlo. Jestem tak bardzo do niego podobny, że własna matka mnie nie rozpoznała – dotarło do mnie, gdy zobaczyłem jej przerażony wzrok. Poczułem się nieswojo, a smutek ścisnął moje serce. Przecież nim nie jestem i nigdy nie będę! - ogarnął mnie gniew, który stłumiłem.
— Matko?
Jej spojrzenie diametralnie się zmieniło, gdy usłyszała głos należący do jej syna, a nie psa, który ją niewyobrażalnie zranił. Na jej twarzy zobaczyłem ulgę. Pochyliłem się w jej stronę.
— Mars! — Czule oparła głowę o moją. — Co ty tu robisz?
Pomogłem jej wstać.
— Przyszedłem cię ocalić.
— Och, synku...
— Synku? To twój syn? — wtrącił beauceron. — Syn Marla? — dociekał, przyglądając mi się z ciekawością.
To nie twój interes! – chciałem mu powiedzieć, ale mama była szybsza.
— Tak — mama pokiwała głową zgodnie z prawdą, na co mi opadła szczęka.
Na pysku psa pojawił się odrażający uśmiech.
— Mam bratanka!
Otworzyłem szerzej oczy. Bratanka? To mój wujek? Cholerna, jestem w dupie.
Podszedł do mnie.
— Cóż za wspaniałą nowina! — wydawał się uradowany. — Miło mi cię poznać, Mars. Jestem Logan, brat twojego ojca, twój wujek.
Chciał mnie do siebie przytulić, ale odsłoniłem zęby.
— Nie dotykaj mnie. Mnie ani matki! — warknąłem.
— Buntownik, już go lubię! — nie zraził się, mimo okazanej przeze mnie agresji. — Jesteś tak bardzo podobny do twojego ojca.
— Nie mów tak. On nigdy nie był moim ojcem.
— Ach, tak? To kto nim był? — Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Pomieszczenie otuliło zimno, które mroziło opuszki łap. — Effy? Może przyznasz mi rację i wytłumaczysz swojemu synowi, że się myli? — Spojrzeliśmy na nią, przez co spuściła wzrok na swoje łapy.
— Ja nie mam ojca — przejąłem pałeczkę.
— Teraz już nie, ale za to masz mnie i całą naszą rodzinę — rozejrzał się po psów, należących do gangu. — Szybko się tu odnajdziesz.
— Nigdzie nie zostaję. Oszczędzę was, gdy pozwolicie mi odejść stąd razem z mamą.
Odwróciłem się i popchnąłem delikatnie pyskiem matkę w stronę luki między psami. Nie zdążyliśmy przez nią przejść, nawet się w niej znaleźć, bo psy zagrodziły nam drogę.
— Gdzie wam tak śpieszno? — Beauceron w błyskawicznym tempie znalazł się obok nas. — Proszę, rozgośćcie się.

Cdn.
+2000

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz