Odświeżając jednak stare dzieje...
Starałem się nie poświęcać zbyt wiele myśli swojemu pobytowi w tamtym lochu. Nie był to zbyt interesujący czas. Siedzenie w niemalże całkowitej ciemności, nasłuchiwanie odległego echa kroków. Chłód, wilgoć i posmak porażki po tym, jak dałem się po prostu pojmać. Nie znalazło się tam miejsce na medytację czy filozoficzne przemyślenia - byłem w stanie tylko czuć żal i wściekłość na obecną sytuację. W tamtym stanie nie mogłem nawet wysilić się na prowadzenie rachuby dni. Nie liczyłem, że uda mi się w jakikolwiek sposób wydostać. Postanowiłem już po prostu zagłodzić się, skoro wiedziałem, że ani nie mogę liczyć na uwolnienie ani nawet karę śmierci. Przypadek jednak postanowił sprawić, że jeszcze udało mi się odkryć światło dzienne. Zacząłem słyszeć szmer zza kamiennej posadzki. Nie miałem pojęcia, co oznaczało, ale z czasem zbliżało się do mnie coraz bardziej, aż w końcu do mojej celi przedostał się Sau. Starszy już doradca poprzedniego alfy sfory, w której lochu byłem. On był w nim więźniem od lat, ale miał w sobie jeszcze chęci do wyjścia na wolność. Zbudował sobie narzędzia i zaczął mierzyć się z niemalże niezniszczalnymi ścianami celi. Miał zamiar wydrążyć się na wolność, jednak jego założenia wskazały mu złą stronę i tak trafił do mnie. Nie były to dla niego pozytywne wieści. Wiedział, że jego kara miała zakończyć się ostatecznie dyskretnym zatruciem go w konkretną rocznicę jego zamknięcia. Zbliżała się nieubłaganie, a on już nie miał czasu, aby spróbować wydrążyć inny tunel. Słysząc jego historię uznałem, że ja pogodziłem się ze swoim losem i zaproponowałem zamianę miejscami. Byliśmy w miarę podobni. Mogłem przejść do jego celi i spożyć ostatni posiłek, kiedy on byłby w stanie zyskać dodatkowe lata. Sau wydał się być rozbawiony tą propozycją. Nie zgodził się. Przyznał, że chciałby, aby chociaż jego śmierć mogła zrobić coś dla kogoś innego i przedstawił mi zamysł na fortel. Nie był on co prawda oryginalny, ale nikt nie spodziewał się, że można by było go przeprowadzić w innych warunkach niż te książkowe. Pies postanowił, że wypije truciznę, a następnie jego zwłoki zostałoby sprawdzone i zawiązane w całun. Moim zadaniem było wykorzystać czas, pomiędzy wyjściem medyka i strażników, a sprowadzeniem psów, jakie wyniosłyby ciało i zamienić się z nim miejscami. Ciągnięcie zwłok przez ciasny korytarz nie było najprzyjemniejsze, ale dałem radę. Umieściłem je w celi i skuliłem na posłaniu, a sam udałem się w miejsce, gdzie sam powinienem się znaleźć. Niedługo potem zostałem wyniesiony w całunie na powierzchnię, związano kończyny łańcuchem z metalowym obciążeniem i wbrew mojej myśli wrzucono z wysokości do wody. Potem nastąpiła szamotanina i przerażenie, jednak dzięki dosyć dużemu łutowi szczęścia dostałem się na bezpieczny brzeg.
W tej historii był jeszcze jeden, dosyć drobny aspekt - warunek. Sau przed swoją śmiercią wręczył mi niewielką drewnianą tabliczkę i powiedział, że jest to sprawa, jaką chciałby doprowadzić do końca, jako że jest to jego dzieło życiowe. Zobowiązałem się do tego, nie chcąc być ostatnim niewdzięcznikiem i udawało mi się przemycać ją przez całą resztę przygody, nie uszkadzając jej przy tym zbytnio.
Byłem oszczędny, kiedy opowiadałem o tym epizodzie Cadillacowi czy tacie. Ostatecznie był on jedynie małą częścią zakończonej już całości. Myśl o Sau i jego instrukcjach jednak pozostawała. Była to sprawa, jaką wiedziałem, że powinienem dokończyć. Domyślałem się, że utrwalone na niej tajemnicze znaki były rodzajem mapy. Po powrocie do sfory jednak byłem zbyt zmęczony swoją przygodą, że postanowiłem dopiero w przyszłości zająć się rozszyfrowywaniem. Czasem jedynie późną nocą wyciągałem z szafy tabliczkę i spoglądałem na nią z przekonaniem, że jest to bilet do czegoś jeszcze większego. Nie byłem tylko gotowy, aby się za to zabrać.
Rankiem tego dnia obudziłem się będąc tego nie mniej pewnym. Dokładnie zapamiętane jednak szczegóły tabliczki zaprzątały mi głowę w czasie snu. W ostatnim czasie robiły to częściej niż zwykle. Odczuwałem w związku z tym lekki niepokój, który pomimo niewielkiej siły był w stanie zwracać moją uwagę, kiedy było to najsilniejsze przebijające się przeze mnie uczucie. Otworzyłem oczy, kiedy jego kumulacja wydała się popchnąć mój umysł ku szukaniu sposobu, aby przywrócić mój stan ducha. Już we wcześniejsze dni poświęcałem temu cześć procesów myślowych, jednak teraz miałem to wszystko połączyć. Wstałem i skupiłem swój wzrok na pomarańczowo-różowej poświacie, jaka rozjaśniała wywyższającą się ponad horyzont górę. Wenus widoczna była tuż obok niej, stopniowo obniżając się.
Tabliczka składała się głównie z coraz głębiej drążonych pól oraz czterech wyżłobionych punktów. Podejrzewałem, że była to konstelacja gwiazd, jednak nie znałem jej. Poszukiwałem pośród północnego i południowego nieba, a myśl o dziwnej fakturze, na jakiej się znalazły, odwlekły mnie od tej myśli. Spoglądając ku górze zbliżyłem się ku innej koncepcji. Topografia, tyle że od tabliczki można było tylko odejmować, a nie przyklejać - tak im głębszy punkt, tym wyższy w praktyce. Punkty w takim wypadku mogły wyznaczać cele.
Mój wzrok przesunął się na resztę zapamiętanej tabliczki. Były to umieszczone w pionowej kolumnie liczby rzymskie, a za nimi znajdowały się drobne symbole, zupełny brak czegokolwiek albo pustka związana z zapomnieniem ich przeze mnie. Policzyłem jeszcze raz wydrążone punkty na mapie. Występowały w liczbie czterech, numerów rzymskich było aż siedem. Za jedynką znajdowały się cztery niewielkie linie. Wskazująca na lewo była pogrubiona... Nawiązanie do kompasu? Zachód. Trzeba było się udać na zachód jakiejś góry, a może oznaczało to by, że zaznaczony najbardziej na zachód punkt powinien być moim pierwszym celem, o ile te zaznaczenia miały taki sens. Roboczo mogło to tak działać.
Dwójka rzymska, za nią wyjątkowo małe, gęste kropki ułożone w bloczkach. Ich ilość na jedną część zdecydowanie wykluczała możliwość, aby był to alfabet Braille'a, co było też pozytywne dla mnie, ponieważ nigdy się go nie uczyłem. Przemieściłem się fizycznie do fragmentu odsłoniętej ziemi i urwałem jakąś słomkę. Czułem, że teraz wykonanie tego całego procesu w myślach byłoby dosyć męczące. Ilość kropek była mi znana, ponieważ zapamiętałem te dane już wcześniej, chociaż nie odnosiłem wtedy wrażenia, że rzeczywiście mi się to kiedyś przyda. Z pewnym marginesem błędu suma kropek w każdym bloczku wynosiła: 1 21 17 9 10 20 18. Te liczby też wyryłem na powierzchni. Następnie spróbowałem podstawić pod nie alfabet łaciński (również z marginesem błędu): A U Q I J T R. Nie podobał mi się ten wynik, jednak postanowiłem jeszcze posiedzieć nad nim chwilę. Postarałem się wykonać kilka prób podejścia za pomocą szyfru cezara, wariacji fonetycznych czy po prostu siedzenia i dosyć pustego wpatrywania się w słowo, dopóki nie postanowiłem uznać, że popełniłem błąd i powinienem inaczej postąpić z ciągiem liczb. Na razie założyłem jeszcze, że nie pomyliłem nigdzie sumy w bloczkach.
Sforzanie powoli budzili się. Rozległy się pierwsze szmery rozmów. Nie było to dla mnie korzystne, ponieważ oznaczało to, że za jakiś czas zabierzemy się już do dalszej drogi i ktoś bardziej lub mniej świadomie będzie mi przeszkadzał w dalszym myśleniu nad tym zagadnieniem. Nie byłem zbyt chętny, aby tłumaczyć komuś tę grekę... Greka. Sau był staromodnym psem nauki, może to jej alfabetem chciał się posłużyć.
Spróbowałem podłożyć transliterację: A F R I K Y S. Y w starożytnej odmianie prawie jak U. Afrikus. Brzmiało już bardziej sensownie, jednak dalej mi to nie do końca pasowało. Słowo ewidentnie nie brzmiało mi na grekę, a łacinę. W łacinie K występuje jedynie w zapożyczeniach, kiedy w grece C nie wydaje się występować. Słowo zostaje więc zamienione na Africus. Miałbym udać do Afryki? Nie za bardzo mi się podobała to koncepcja... Bardziej sensowne jednak miało się okazać tłumaczenie. Słowo to było równoznaczne do określenia położenia - południowy zachód. Pozostanie na tym etapie rozmyślania, mogło potwierdzić mi, że miałem udawać się do punktów kolejno, jak były mi podawane szczegóły lokowania rzymskich cyfr. Nie tłumaczyło mi to jednak, dlaczego znam jedynie cztery punkty na siedem liczb rzymskich. Wyraźnie miałem dopiero to odkryć, chociaż sprawa nie miała aż tak dużej szansy na wyjaśnienie się, kiedy musiałem przed sobą przyznać, że nie pamiętałem, jakie symbole były za trójką rzymską. Ewidentnie więcej uwagi poświęciłem dwójce i sumie wydrążeń niż prostszym kształtom. Mój błąd. Czwórka pozostawała pusta. Przy piątce udało mi się przypomnieć - symbol przedstawiający okrąg z ośmioma szprychami w środku. Obok nich wyryty był niewielki staurogram, co nakłoniło mnie do myślenia, że mam do czynienia z chrześcijańskimi oznaczeniami. Przed swoją przygodą w obcej sforze miałem kontakt z teologią, niezbyt intensywny, jednak wystarczający, aby przypomnieć sobie, że okrąg w tej postaci jest nałożeniem na siebie starogreckich liter ΙΧΘΥΣ, inaczej Ichthys - Ryba. Dosyć powszechny symbol, nie byłem jednak pewien, jak może mi pomóc w określeniu położenia. Symboliczny może być wschód i byłem w stanie znaleźć najbardziej wysunięty w tamtą stronę punkt, jednak nie czułem się przekonany, co do tej koncepcji.
"Sau był szalony, kiedy to tworzył", tak brzmiała moja ostatnia myśl, zanim usłyszałem, jak ktoś się do mnie zbliża. Odwróciłem głowę w stronę Alegrii.
- Już się stąd zabieramy. - zwróciła się do mnie przyjaznym tonem. Kiwnąłem głową na znak zrozumienia przekazu, poświęciłem jeszcze chwilę umieszczeniu dotychczasowych wniosków i przemyśleń w odpowiednie miejsce w umyśle, po czym zwróciłem swoje kroki ku grupie. Dosłownie chwilę po tym sfora ruszyła w dalszą drogę.
***
Następny ranek przyniósł mi jeszcze bardziej dotkliwy niepokój, a wraz z nim poczucie, że powinienem niemal natychmiast zająć się jego przyczyną. Wiedziałem, że jestem blisko, ale coś mi umykało, a doskonała świadomość tego wlokła się za mną z zaangażowaniem większym niż cień.Gdzie znajduje się to miejsce?
Czy powinienem powrócić do sfory Sau? Teren był tam lekko górzysty.
Przewróciłem się na grzbiet i wbiłem wzrok w stopniowo rozjaśniające się niebo. Nieprzyjemnie się czułem z poczuciem, że nieistotne jak daleko już udało mi się zajść w rozszyfrowaniu tabliczki, skoro nie jestem w stanie namierzyć właściwej lokacji. Ze wskazówkami, jakie miałem, równie prawdopodobnie mógłbym przeglądać mapy topograficzne Libanu, jak i przyjąć, że mam te wgłębienia interpretować dosłownie i ruszyć do Holandii.
W zasięgu mojego spojrzenia znalazł się przelatujący szczygieł. Mimowolnie moje zainteresowanie podążyło za nim i zaczepiło się o pobliską górę. Zamrugałem kilkukrotnie. Zdusiłem przekleństwo w gardle.
"To niedorzeczne", pomyślałem.
Niedorzeczności bywają jednak domeną takich momentów.
"Ktoś żartuje"
Nikt nie żartował. Wspominając przesuwanie łapy po wgłębieniach tabliczki, byłem wstanie odczuć, jak pobliska góra wpasowuje się w ich zwiększoną odwrotność. Starczyło tylko przejść trochę i zmienić perspektywę, ponieważ wcześniejszą kompletnie zignorowałem.
***
Powiadomiłem alfy, że odłączam się od sfory na kilka dni. Zarówno Brooklyn jak i mój ojciec nie byli zadowoleni, kiedy usłyszeli o tej decyzji. Zapewniłem ich, że znam ryzyko oraz że jestem zdecydowany, aby to zrobić. Nie wytłumaczyłem im dlaczego, jednak moja solidna deklaracja nie została podważona. Wiedziałem, że tata może się bardzo niezdrowo denerwować, więc powiadomiłem go dodatkowo, że byłbym w stanie wytropić sforę, gdyby zeszła z trasy. Następnie jeszcze powiedziałem kilku medykom, że może mnie nie być przez jakiś czas i ruszyłem w stronę zachodnich stoków góry. Nie były to bezpieczne okolice, jak regularnie alarmowali zwiadowcy, jednak droga przez kilka następnych godzin była dla mnie spokojna. Spędzałem ją głównie myśląc nad kolejnymi numerami rzymskimi. Czwórki dalej nie potrafiłem sobie przypomnieć i nie spodziewałem się, abym był w stanie, szóstka zajęła mi pewną część dnia, jednak ostatecznie zrozumiałem (a jednocześnie ogłupiłem się znacznie), że symbole miały mnie naprowadzić na kolor biały. Spróbowałem wywnioskować z tego, że może chodzić tutaj ponownie o zachód, sugerując się tatarskim sposobem określania kierunków. Ta teoria jednak nie satysfakcjonowała mnie zupełnie. Siódemka była pozbawiona jakichkolwiek znaków.Zbliżał się już wieczór, kiedy miałem ostatecznie zrozumieć, dlaczego podnóże góry było jednym z najniebezpieczniejszych dotychczasowych terenów. Obecność kogoś obcego objawiała mi się z początku poprzez stare ślady ułożone w charakterystyczne wilcze kluczowanie. Nie przejmowałem się tym zbytnio, zamiast tego ciesząc się z możliwości znalezienia i wykopania paru jadalnych korzonków. Później przeciąłem już zdecydowanie świeższy trop i zacząłem uważniej lustrować otoczenie. Ewidentnie już czułem, że znajdowałem się na obcym terenie. Przyśpieszyłem, starając się wyjść spoza granic. Nie planowałem się położyć do snu w tej okolicy.
Moją uwagę zwrócił szelest okolicznych krzaków. Nie dałem po sobie znać, że wyczułem wilczą obecność. Wolałem możliwie uniknąć konfrontacji, jeżeli jeszcze tylko miałem taką możliwość. Kontynuowałem podróż bez odwracania się, pozwolono mi na to jeszcze przez blisko kwadrans, zanim ostatecznie usłyszałem zatrzymujący mnie głos. Było to nieprzyjazne warknięcie, jednak wydało mi się bardziej proceduralne niż rzeczywiście przepełnione agresją. Zwróciłem się ku wilkowi. Spokojnie, bez zbyt nagłych ruchów.
- Przechodzę. Nie mam złych zamiarów. - powiedziałem, spoglądając na niemalże trzykrotnie wyższą ode mnie waderę. Mierzyła mnie wzrokiem i bezdźwięcznie ukazała mi swoje kły. Nie odwzajemniłem gestu. Zamiast tego poprawiłem torbę i ruszyłem kontynuować swoją drogę. Za sobą słyszałem równy krok, a na karku utkwione spojrzenie. Minęło trochę czasu, zanim ponownie nie rozległo się warknięcie. Odwróciłem pysk ku samicy, a ta z kolei wskazała głową na wyłaniające się z panującego już mroku wilki. Jeden z nich zagrodził mi drogę, a ja powtórzyłem swoje wcześniejsze słowa.
- To nie jest miejsce dla takich jak ty. - odpowiedział mi z silnym akcentem.
- Dlatego stąd idę.
- Kim jesteś?
- Zwykłym psem. - mimo mojej szczerości oraz faktu, że pewnie o tym już wiedzieli, nie spodobała im się moja odpowiedź. Nie byłem dobry w dyplomacji. Kolejne wilki się do mnie zbliżyły, obnażając kły i strosząc sierść. Dalej jednak nie wierzyłem w rzeczywiste niebezpieczeństwo.
- Jesteś sam?
- Obecnie tak. Teraz podróżuję sam.
- Co masz w tej torbie?
- Głównie narzędzia, medyczne.
- Jesteś medykiem?
- Tak.
- Czekaj, czekaj. - do konwersacji włączył się inny wilk. Wyglądał na młodszego. - Jesteś tym, owczarze... owczarkiem szetlandzkim!
- Można tak powiedzieć. - przyznałem.
- Jak się nazywasz? - basior brzmiał na podekscytowanego. Część wilków wyglądała na zdziwioną tym obrotem sprawy, kiedy reszta wydawała się podzielać chociaż częściowo pierwiastek entuzjazmu.
- Prestian. - powiedziałem. Samiec na chwilę zmarszczył brwi i rzucając jakieś krótkie nierozpoznane przeze mnie słowo skoczył w krzaki, aby po kilku dosyć dziwnych minutach ciszy powrócić z jakimś kawałkiem papieru. Pokazał go obecnym.
- Brata mi uratowałeś kiedyś, stary! - rzucił radośnie. - Wysłał mi, jak to trafił kiedyś do jakiegoś polowego szpitala podczas wojny i mu tam organy poustawiali na miejsce. Spójrz, o tu, pisał o tobie.
Przy tym obrocie spraw miałem ochotę zapytać się, czy to oznacza, że puszczą mnie w spokoju, jednak okazało się, że nie. Okazali się być przekonani, że losowo związany z nimi pies powinien móc liczyć u nich na nocleg oraz prowiant. Mimo chwili zawahania, postanowiłem przystać na ich propozycję. W międzyczasie postanowiłem pomówić z wilkami odnośnie pobliskiej góry, szczególnie zwracając uwagę na zachodnią część jej zbocza. Nie wydawali się być szczęśliwi, kiedy im przedstawiłem swoje plany udania się tam.
- To niebezpieczna okolica. - stwierdzili.
- Inna wataha? Lisy?
- Nie. Dziwne rzeczy się tam dzieją. Kiedyś był tam szaman i przyzywał złe duchy, potem źródło się zatruło i ścieżka w wyższe partie góry została przywalona gruzem, kiedy paru naszych druhów próbowało nią wejść. Oprócz tego są legendy, że kiedyś to całe zło się skumuluje i ze zboczy zejdzie kreatura niosąca śmierć. - kilka szczeniaków ukryło się pomiędzy łapy matek. Basior wyszczerzył się. - Ale mamy nadzieję, że to tylko sploty okoliczności. Tylko wróć później stamtąd medyku, bo inaczej dzieciaki będą miały koszmary, jak cię szaman zamienia w służącego mu trupa.
- Postaram się.
Jedno ze szczeniąt pisnęło coś do wilka. Ten pokiwał głową.
- Pokładają w tobie nadzieje. - teraz już zaśmiał się. - Masz uleczyć "złą górę".
Pomruk obijających się o siebie kamieni rozniósł się przez okolicę. Wilki spojrzały się gwałtownie w tamtą stronę.
- Wiesz, z tej opowiastki się nie wyrasta z wiekiem. - samiec powiedział już ci ciszej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz