3.17.2020

Od Pergilmesa cd. Vincenta - Grupa II

Nie przebywałem zbyt często we wiosce koło Royal Dogs, ale wiedziałem, że ludzie to istoty uparte, które ciągle się ruszały i wychodziły na zewnątrz, kiedy tylko mogły. Ich tereny tętniły życiem, nieustannie coś się działo, ktoś hałasował. Tu panowała cisza. Latarnie świeciły, czyli ktoś musiał je zapalić, w domach też było jasno, ale za każdym razem, gdy udało mi się zajrzeć do środka, nie widziałem nikogo.
Nie podobała mi się ta sytuacja, bardzo nie podobała, ale jeśli zawędrowaliśmy już tak daleko, to przecież nie zawrócimy. Chciałem wiedzieć, kto kręci się wokół naszej sfory i czy stanowi dla nas jakieś niebezpieczeństwo. Wróć, na pewno stanowili, ale pytaniem było jak duże i czy mieli jakieś nieprzyjemne zamiary. Cholera, trzeba było nie puszczać myśliwych w las, ale musieliśmy w końcu jeść.
- Nie podoba mi się to - prychnąłem, ale zbyt cicho, by samce mnie usłyszały. Jeszcze robiło się coraz ciemniej, a my byliśmy w tym dziwnym opuszczonym-ale-jednak-nie miasteczku. Skradałem się mimowolnie, nie było szans, by te psy, bo zapewne to były psy, nas nie zauważyły. Pewnie weszliśmy w sam środek pułapki.
Kiedy Bill i Vincent pognali za nieznajomym w ciemnościach, nie pozostało mi nic innego, jak tylko ruszyć za nimi. Byłem wolniejszy i miałem krótsze łapy, ale nie zostałem aż tak bardzo w tyle. Cały czas widziałem przed sobą ogon Vincenta, gdy biegliśmy przez ciemne alejkę. Prawie nie miałem czasu na standardowy strach, bo musiałem ścigać pościg. Wypadłem z zakrętu, by zobaczyć samce, stojące przed murem, który stanowił tył jakiegoś bloku.
- Co do…
- Zniknął - powiedział Vincent.
Rozejrzałem się. Nie miał gdzie się ukryć, to był ślepy zaułek. Żadnych śmietników, żadnych piwnic, jedynie trzy czyste ściany… nie, nie puste.
- Przecież to nie może być tak proste - mruknąłem i podszedłem bliżej. Popchnąłem drzwi, a one uchyliły się z lekkim trzaskiem. Odwróciłem się do moich towarzyszy.
- Idziemy? - zapytałem cicho. Obaj pokiwali łbami niechętnie. Przynajmniej wszyscy byliśmy równie zadowoleni. - Bill zostań w korytarzu, będziesz łapać, jak zacznie uciekać. Vincent góra  - powiedziałem. Rozdzielanie nigdy nie było dobrym pomysłem, ale i tak je zarządziłem.
Stawiałem kroki powoli, rozglądając się i czekając, aż coś wyskoczy na mnie zza rogu. No dalej, zaskocz mnie. Jeżeli był na dole, to czaił się, bo nie słyszałem żadnych dźwięków. Dotarłem do salonu i miałem się wychylić, by spojrzeć, co się tam znajduje, gdy usłyszałem hałas za sobą. Podbiegłem idealnie, by zobaczyć, jak nieznany pies wpada prosto na Billa.
- Nie ruszaj się albo rozgryzę ci czaszkę - warknął samiec, przygważdżając nieznajomego do ziemi.
- Czy są na górze jeszcze inni? - zapytałem Vincenta.
- Nie sądzę. - Spojrzałem na obcego.
- Czy są tu inni? Radzę ci odpowiedzieć, zanim mój kolega postanowił zacisnąć kły na twoim chudziutkim karku. - To był jakiś kundel, większy ode mnie, ale niewiele. Chyba młody, bo wyglądał na naprawdę przerażonego.
- W-kuchni - Pokiwałem łbem.
- Ile?
- Mama i siostra
- Vincent, byłbyś łaskaw pójść po nie? - Pies minął mnie i ruszył w głąb domu. Usłyszałem parę cichych pisków, a potem wrócił do nas z dwoma niewielkimi suczkami.
- Gdzie ojciec?
- Na-na zewnątrz. Z-z innymi. - Czyli byli inni, normalnie doskonale. Przynajmniej Bill ciągle blokował drzwi.
- Świetnie, więc ty wyjaśnisz mi może, co wy tutaj odwalacie. Czemu obserwujecie moich sforzan?
- I gdzie są ludzie? - dodał Bill.
- Nie wiemy - odezwała się matka. - Jak tu przyszliśmy, było ich mało, a dwa tygodnie temu przyjechali inni i mieszkańcy uciekli.
- Nawet nie pogasili świateł - zgadłem. Pokiwała łbem na potwierdzenie. Nagła wyprowadzka, to nie brzmiało obiecująco.
- To ciągle nie wyjaśnia obserwacji z ukrycia - zauważył Vincent.
- Poprosili nas o pomoc, nie mogliśmy odmówić.
- Kto?
- Lisy. - Chyba ogłuchłem.
- Słucham? Lisy? Jesteście bandą psów…
- Nie bandą - przerwała mi matka. - Jest nas tu tylko dwunastka.
- … bandą psów, mieszkających w jakimś opuszczonym mieście, na usługach lisów? To brzmi jak jakaś pieprzona opowieść roczniaka.
- To prawda. - Młodsza suka po raz pierwszy się odezwała. - Podróżowaliśmy bardzo długo, byliśmy zmęczeni, ludzie okrutni, nie wiedzieliśmy co zrobić. A lisy są mądre, mądrzejsze niż my wszyscy.
- Nie chciały się angażować - wytłumaczył samiec. - Zrobiły dla nas już tak wiele, pomogły dostać się do domów, nauczyły ich języka, czytać… Poprosiły, żebyśmy sprawdzili, co planujecie.
- Idziemy - stwierdziłem. - Cała trójka. Zaprowadzili nas do tych swoich geniuszy. - Widziałem, że moi towarzysze byli trochę zdziwieni, ale nic nie powiedzieli. Kiedy doszliśmy do głównej ulicy, wyraźnie czułem na sobie spojrzenia.
- Nic wam nie będzie - powiedziałem głośno. - Chcemy tylko dotrzeć do lisów.
Byłem spięty, czekałem na uderzenie. Vincent i Bill szli po bokach naszej małej grupy, trzy mieszczuchy z przodu, ja z tyłu. Najmłodsza co chwila oglądała się na mnie ze strachem. Sprawiało to, że moje jelita zapętlały się w supeł.
Droga trwała w nieskończoność, ale to zapewne tylko moje wyobrażenia. W ciemności czas zawsze płynie wolniej.
- Obserwują nas - powiedział w pewnym momencie Bill. Nic nie widziałem, ale zostało mi tylko pokiwać łbem. Przez parę minut szliśmy w ciszy, aż obecność innych istot stała się oczywista. Przestali się nawet ukrywać, długie ogony pojawiały się na krawędzi wzroku. Potem zobaczyliśmy ogień, zastanawiałem się, jak ukryli dym przed nami.
Było ich sporo, na pewno więcej niż nas teraz, ale za to mniejsi. Naliczyłem dwunastkę dorosłych, żadnych szczeniąt. Jeden wyszedł na środek, niezbyt odróżniający się od reszty, ale najwyraźniej był przywódcą.
- Witaj - powiedział, ale jego głos brzmiał dziwnie. Jakby miał akcent. - Psy uczyły mnie języka - odpowiedział, jakby zrozumiał moje skonfundowanie. - Ni najlepiej. - Pokiwałem łbem. Dało radę zrozumieć.
- Nie tak źle - odpowiedziałem. - Rozumiem, że się nas obawiacie, ale nie ma potrzeby, żeby gapić się na nas z cienia, jak…
- Wolniej - polecił lis. - Prościej. Niech zrozumieją. - Popatrzyłem na resztę lisów. Tak, dobrze, inny język. Rozejrzałem się po ich obozowisku. Mieli być rozwinięci, tak? We łbie zaczął mi formować się pomysł. Czas rozstrzygnie czy dobry.
- Jesteśmy w porządku. Pójdziemy stąd z czasem. Nie skrzywdzimy. Ale… - zawahałem się. - Macie może coś, czym chcielibyście... wymienić? - zwróciłem się do samca.
- Może - zastanowiłem się, czy dobrze zrozumiałem, czy też powiedział noże, ale to nie miało znaczenia. Obie odpowiedzi były w porządku.
- Jesteśmy silni. Jesteśmy z daleka. Możemy się sobie przydać.
Samiec wyglądał na zainteresowanego.
- Poczekaj - poprosił.
- Czy to dobry pomysł? - zapytał Vincent. Jakbym sam tego nie kwestionował.
- Handel jest podstawą, możemy wykorzystać sytuacje. Nie mamy… - Spojrzałem na Vincenta, nie potrzeba zbyt wiele szczerości, ciągle był obcy. - … idealnych zapasów. Zwiadowcy przyniosą nam rzeczy z miasta, my też możemy się trochę przydać, panowie. Zobaczymy, co nam zaoferują. To nie tak, że teraz nagle przestaną nas śledzić, możemy zrobić jakiś użytek z nich chociaż.
- To znaczy, że nagle im ufamy? - powiedział Bill.
- Co ty - prychnąłem. - Nie wiemy, co tak naprawdę się stało z tymi ludźmi z miasta, jak wiele lisy wiedzą, ani co zrobiły, że psy są im posłuszne. - Zatrzymaliśmy się w zdecydowanie bardziej podejrzanym miejscu, niż myśleliśmy. Coś tu się działo, pytaniem było, co dokładnie.
- Mamy prozycje - powiedział lis. - Na początek. Wymienimy się. Możemy dać mapę za róg kozicy i kompas. - Skąd do cholery mieli kompas? - za trzy żaby błękitne.
- Chcecie żab? - zapytał Vincent.
- Palą - wyjaśnił samiec. - Nie trują. A kozice zbyt silne dla nas.
- Po co wam to? - Miałem ochotę uderzyć Vincenta, nawet jeśli to pytanie było sensowne.
- Eliksiry - odpowiedział lis. - Wierzenia.
- Zastanowimy się nad tym - stwierdziłem. - Wiemy, gdzie was znaleźć, wy też.
Wypuścili nas bez problemów. Reszta moich strażników, była w obozowisku. Millenium wyglądał, jakby miał zamiar zamordować Kilmi - ewentualnie ona chciała zabić jego - gdy przyszliśmy. Po opisaniu cała ta sytuacja brzmiała jeszcze gorzej, niż przy przeżywaniu.
- Więc będziemy szukać żabek dla lisów? - zapytała Kilmi.
- Tak dokładnie, żabki dla lisków - prychnąłem. - I różki kózek, a może i cholerną kupę wróżki, jeżeli dostaniemy za nią coś porządnego, nie ma znaczenia. Jednocześnie… coś tu się dzieje podejrzanego, nie wiem jeszcze co. Chcę, żeby ktoś przyjrzał im się dokładniej, śledził, wybierzcie sobie określenie. Nie wszystko na raz oczywiście. Pojedynczo, jedno zadanie po drugim.

Strażnicy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz