Nie było to łatwe, zwłaszcza, że Brooklyn była spięta. Nie wiem czy naprawdę, czy może tylko ja tak to odczytywałam. Chciałam powiedzieć, że fakt, że niedźwiedź jest zastrzelony, nie oznacza jeszcze, że nam coś grozi. Wykrycie – owszem, ale kto studiował gatunek ludzki wystarczająco dobrze, wie doskonale, że niezaatakowani w zdecydowanej większości przypadków nie podnoszą ręki na wałęsające się psy.
Nie wyrażałam swojej opinii, nie wysuwałam własnych propozycji, niczego nie kwestionowałam. Odezwałam się dopiero, gdy Brooklyn zarządziła postój i wyznaczyła zadanie.
— … więc kto chce ruszać, niech ruszy. Jeśli nie znajdę ochotników, będą przymusowi.
— Ja pójdę — odezwałam się od razu, nie patrząc na nią, nie zastanawiając się. — Na północ, teraz.
Wstałam i poszłam. Nie czekałam, żeby się dowiedzieć, kto jeszcze wyruszy poza mną i Brooklyn. Chciałam jak najszybciej być sama i wykonać jakąś robotę.
Gra w berka, wyścigi, polowanie – to wszystko nigdy nie było moją mocną stroną. W przypadku zwierzyny o wiele lepiej radziłam sobie z późniejszą obróbką w bardziej cywilizowanych czasach przeszłości. Ale czym jest życie, jeśli nie rozwojem? Musiałam nabywać nowe umiejętności i ćwiczyć. Dlatego stąpałam cicho, ograniczyłam swój oddech to miarowego i spokojnego minimum, i węszyłam.
Moją pierwszą ofiarę nazwałabym raczej prezentem od szczęścia niż dowodem moich umiejętności. Wiewiórki rzadko schodzą na ziemię. Na drzewach są nieuchwytne, złapane na gruncie są możliwe do dorwania. Trafiła mi się najwyraźniej jakaś nieostrożna jednostka, która oddaliła się zbytnio od drzewa. Ze względu na porę roku nie powinno jej tam w ogóle być. Była moja po jednym skoku i mocnym przyciśnięciu do ziemi. Usłyszałam trzask jej klatki piersiowej pod moimi łapami, dźwięk końca. Prawdopodobnie powinnam ją była zostawić na kupce innych ofiar tamtego polowania, wśród racji grupowych, ale jak tak na nią patrzyłam, przypomniałam sobie o istnieniu własnego głodu. I niskiej samooceny. Wiewiórka. Małe to, chude, nikt się nie naje. Co to za wyczyn i jaka pomoc. Skrzywiłam się i zjadłam ją sama, potem ruszyłam dalej.
Po mniej więcej stu krokach od tamtego miejsca poczułam w powietrzu nutę zajęczą. Dobry znak. Doszłam do przerzedzenia lasu, do miejsca w którym przypominał raczej celowo i metodycznie posadzony młodniak. I była tam nora. Dostrzegłam trzy małe łebki i jeden większy, wtedy się zatrzymałam i wstrzymałam oddech. Gdyby zaczęły uciekać, nie dorwałabym ich. Stawiałam ostrożnie krok po kroku, łapę za łapą, żeby podejść jak najbliżej. Udało mi się, zbliżyłam się na niecałe pięć metrów zanim dorosły osobnik mnie spostrzegł i zaczął uciekać. Był ranny w nogę, bo stawiał ją z bólem i bardzo go spowalniała, więc dorwałam go bez większego trudu. Samica. Jej młode miały najwyraźniej jakiś problem z instynktem samozachowawczym, bo zamiast uciekać skuliły się we trzy obok siebie, licząc pewnie na to, że ich nie zauważę. Zadusiłam całą trójkę.
Wracając do miejsca zbiórki skupiałam się jedynie na nieudolnych próbach powstrzymania łez spływających po policzkach. Dzieci nie powinny umierać. Żadne dzieci. Nawet bezmózgie zające, których było więcej niż drzew. Brakowało mi cholernej Sassy.
Gdy doszłam do naszego charakterystycznego drzewa, rzuciłam cztery zające na ziemię. Brooklyn wróciła wcześniej niż ja. Widząc ją, zdołałam wydusić z siebie coś na kształt raportu:
— Zawróciłam ze względu na porę. Samica i trójka młodych. Dorosła ma uszkodzoną kończynę, podejrzewam, że ktoś niecelnie strzelił. Być może ten sam, co zabił niedźwiedzia. Smacznego.
Samica skinęła łbem. To była jej jedyna odpowiedź.
(584)
Zwiadowco?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz