3.25.2020

Od Solangelo cd. Vincenta - Grupa II

Potrzebowałem paru dni, żeby wrócić do zdrowia, ale nie dałem sobie paru dni. Nevermore odleciała po dwóch, ale co jakiś czas przesyłała mi urywki swojej wizji, żebym wiedział, że jest bezpieczna. Nadal czułem się źle, ale dwa dni bez wielokilometrowych spacerów, były  przyjemne.
Skoro siedziałem wyłącznie ze strażnikami i niezupełnie wiadomo było, kiedy wróci reszta, postanowiłem zostać strażnikiem. To nie była najgorsza praca tak właściwie, z tego co słyszałem. Nie chciałem być pomocnikiem, bo mogli mnie wtedy wysłać do wszystkiego. Zwiadowca, chociaż wyglądał zachęcająco, był oblegany, a ja nie czułem się jeszcze wystarczająco na siłach, by moim głównym zajęciem było bieganie i szukanie niebezpieczeństwa, nie po to spędziłem ostatnie tygodnie na unikanie go. Był jeszcze myśliwy, ale w myśliwych był Fryderyk Wilhelm i chociaż chciałem przytulić swojego dzieciaka i nie puszczać, to z drugiej strony on pozostawał jedyną osobą, która mogła się domyślić, dlaczego zniknąłem, a nie chciałem odpowiadać na żadne jego pytania. Poza tym, kiedy udało mi się nareszcie wymyć sierść, tak, że rzeczywiście wydawałem się biało czarny, wolałem nie spędzać czasu brudząc je krwią. Na medycynie się nie znałem, bo moja wiedza o zielarstwie była raczej niezwiązana z taką, która przyda się sforze, więc został strażnik. Mało ruchome stanowisko, mogło spokojnie wyjaśniać moje przebywanie samotnie i robienie po nocach, co mi się tam żywnie podoba.
Dziwnie było znów znaleźć się w gronie psów, nawet jeśli na razie było ono tak małe. Czułem, że muszę się pilnować. Mój kark sam się prostował, gdy tylko zobaczyłem przy sobie innego psa. Na szczęście cała szóstka była w gruncie rzeczy równie niechętna do rozmów, jak ja. Gorzej, gdy przyjdzie reszta i nagle zrobi się nas trzydziestka. Nawet byłem trochę podekscytowany. Psy, banda psów, to coś znajomego. W końcu zdecydowaną większość życia spędzałem w ciepłym zamku, gdzie zawsze ktoś nie spał i zawsze coś się działo. Tylko wtedy jakoś lepiej szło mi udawanie, bo byłem głupszy albo po prostu bardziej ślepy i nie widziałem krwi, która spłynęła po moich kłach dla wykarmienia Basayara. Wraz z… realizacją, można to tak nazwać, trudniej było mi się dobrze bawić w towarzystwie innych. Teraz było jeszcze gorzej, kiedy istniało tyle nowych rzeczy, którymi chciałbym się podzielić, ale nie mogłem. Poza tym, kto by chciał wiedzieć? Kto mógłby wiedzieć i nie uznać mnie jednocześnie za niebezpiecznego lub szalonego? Jednak wolałem, żeby mieli co najmniej neutralny stosunek względem mnie, tak było bezpieczniej.
Czułem, jakby mój język sam chciał się rozwiązać, a ja trzymałem go mocno za zębami.
Zostałem mniej więcej wtajemniczony w sprawę z lisami, chociaż właściwie ciężko było nazwać to wtajemniczeniem. Nikt właściwie nic nie wiedział, a ojciec był zdecydowany, dowiedzieć się wszystkiego, zanim stąd odejdziemy, a ten czas się zbliżał. Istniał konkretny termin odejścia, do którego zwiadowcy też powinni wrócić. Oni mogli nas opóźnić, ale wtedy on zacznie się tylko bardziej i bardziej denerwować, a wkurzony ojciec to niekoniecznie coś, co chciałem oglądać.
Kilmi i nowy, Vincent, przynieśli to, czego oczekiwały od nas lisy. Trzeba było odnieść im przedmioty, ojciec chciał przyjrzeć się działaniom drugiej grupy z ukrycia, ja chciałem już coś zrobić ze sobą.
- Ja pójdę.
- Nie. - Ojciec nawet na mnie nie spojrzał.
- Czemu?
- Nawet nie wiesz, jak tam dojść. - Dobra uwaga.
- Nie sam. - Nareszcie wyglądało, jakby zaczął mnie słuchać. - Ktoś pójdzie odnieść róg i żabki, ja będę iść z tyłu. Nie pachnę jeszcze jak wy, lisy mnie nie znają, jeżeli złapią, będzie mi łatwiej się wytłumaczyć. - Spojrzałem mu w oczy. Nie chciałem mówić proszę, to byłoby dziwne, ale kiedy już westchnął, wiedziałem, że się zgodzi.
- Dobra, czy ktoś ma coś przeciwko? - zapytał bardziej kurtuazyjnie, niż będąc naprawdę zainteresowany tematem.
Vincent i Kilmi, jako ci, którzy zdobyli przedmioty na handel, poszli je odnieść, a ja ruszyłem za nimi. Nie chcieliśmy, żeby mój zapach przeszedł jeszcze bardziej na nich. Początkowo byłem tak blisko, że widziałem jeszcze ich ogony, ale im dalej byliśmy, tym bardziej zostawałem w tyle. Opisali mi mniej więcej, kiedy powinny zacząć się tereny lisów, gdzie muszę bardziej uważać.
Zobaczyłem w pewnej chwili blask ognisk, przebijających się między drzewami i zadrżałem. Jeszcze nie było wcale tak ciemno, czemu to palili? Czemu musieli je palić? Nie panikowałem, ale to była nieprzyjemna niespodzianka. Zmieniłem trasę, żeby oddalić się nieco bardziej. Zapewne to był ich główny… plac, nazwijmy to tak, więc tam będzie zapewne najwięcej osób.
Trzymałem się po prawej stronie. Słyszałem głosy, ale one niosły się dobrze między drzewami i nie wydawało mi się, że są gdzieś blisko mnie. Teraz też przydałaby się Nevermore.
Usłyszałem nasze psy, które rozmawiają z przywódcą, a przynajmniej tak zakładałem, lisów. Brzmiał jakoś dziwnie, w Royal Dogs nigdy nie miałem problemu z dogadywaniem się z innymi gatunkami, ale nie byliśmy w Royal Dogs. To miejsce nie było specjalnie magiczne, co mogło być dla nas równie dobre, co złe. Zatrzymałem się, by posłuchać o czym mówią, ale było to za ciche, bym dokładnie mógł usłyszeć słowa. Zorientowałem się za to, gdzie dokładnie się znajdują.
Przeszedłem jeszcze pięćdziesiąt metrów do przodu, a potem skręciłem i zacząłem skradać się jeszcze ciszej. Ogniska znajdowały się teraz nieco za mną. Nasze psy chyba zaczęły już odchodzić, bo zrobiło się ciszej. Przystanąłem za krzakami i przesunąłem nosem nieco dolne gałęzie, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wydawali się sztywni, dopiero po pewnym czasie ich interakcje stały się bardziej naturalne. Zaczęły gromadzić się w większej grupie, a jeden z nich wyciągnął przed siebie przyniesione przedmioty.
Lisy stanęły w kole wokół ognia i zaczęły coś mamrotać, głosy nachodziły na siebie, jakby każdy chciał to mówić w innym tempie od reszty. Czekałem z niepokojem, aż ogień wystrzeli im w pyski i przeobrazi się w znajomy kształt, ale tak się nie stało. Żaby zostały rozgniecione rogiem, a następnie wrzucone do worka. Przydałbym nam się taki woreczek.
Jeden z lisów ustawił patyk na kamieniu i powiesił nad ogniem. To mogło trwać pięć minut, może nieco dłużej, gdy zdjęli worek, położyli na ziemi i otworzyli. Ustawili się w linii, ale nie mogłem znaleźć powodu, dla którego byli w takiej, a nie innej kolejności i po kolei, każdy zanurzał róg w mazi, która powstała nad ogniskiem i połykał.
Potem nie działo się już nic ciekawego. Zamknęli pakunek i zakopali pod liśćmi. Poczekałem jeszcze chwile, ale kiedy wiatr zaczął wiać w odpowiednią stronę, odbiegłem w stronę sforzan.
- Kontynuujemy poprzedni plan - stwierdził ojciec, gdy powiedziałem im o tym, czego się dowiedziałem.
- Co? - zdziwiła się Mill. - Oni tam robią chuj wie co, a ty jeszcze chcesz im dostarczać składników.
- Tak dokładnie. - Ojciec  prawie warknął, ale tylko prawie. - Nie możemy stąd odejść, jeśli przestaniemy, to zrozumieją, że coś jest nie tak. Staramy się zebrać wszystko, co się da i nie dać zabić. Proste? Proste. Jest nas mało, nie będziemy walczyć z nimi. Zdobędziemy tyle dóbr, ile możemy i odchodzimy, jasne? Świetnie.
- Myślę... - zacząłem cicho, ale sześć par oczu i tak zwróciło się na mnie. - Że to nie było nic niebezpiecznego. Odpowiednio wygotowana trucizna tych żab jest pobudzająca mięśnie do pracy. Może się czegoś obawiają, może nas, więc…
- Czyli myślisz, że szykują się do wojny, zajebiście - przewrócił Mill oczami.
- Skąd ty to wiesz? - zapytał podejrzliwie Bill.
- Bo wiem. To co, jutro dalsze poszukiwania?

 Strażnik?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz