- Fin - powiedziała Sarah, a ja jeszcze przez moment nie unosiłem łba znad notatnika, zapisując ostatnie słowa.
- Fin. - Postawiłem ostatnią kropkę.
- Jutro wyjeżdżasz.
- Wiem - uśmiechnąłem się. - Muszę się pożegnać z całą resztą. I pozbierać rzeczy.
Przesiedziałem chyba z dwie godziny na strychu, co najmniej. Czułem, jakby było tam jeszcze bardziej tłoczno niż zwykle. I głośniej, znacznie głośniej, już nawet nie starałem się odpowiadać i łapać wszystkiego, co było niemożliwe.
Sarah mówiła, że naprawdę mnie lubiły. Nie wszyscy, Gerard i trzy nienazwane nadal za mną nie przepadały. Przynajmniej one będą szczęśliwe. Będzie mi nawet ich nieco brakowało, wiedziałem to. Zawsze miałem kogoś, kto mnie wysłucha i czasami nawet odpowiadał. Jeżeli oceniali, to mogłem po prostu udawać, że nic nie słyszę, proste. Z psami tak prosto nie było.
Nie sądziłem, że łatwiej będzie mi dogadać się z martwymi, niż z żywymi.
- Muszę się wyspać - powiedziałem, gdy zacząłem już wychodzić. Dwie szafki stuknęły na raz. - Naprawdę. Czeka mnie bardzo daleka droga. - Poklepałem łapą schodek. - Mam nadzieje, że szybko będziecie mogli pójść dalej. - Uśmiechnąłem się do pustego pokoju.
Drzwi zamknęły się za mną bez dotykania, gdy Nevermore już za mną poleciała. Najbliższe lotnisko było w San Francisco, Sarah mówiła, że powinno mi to zająć dwa lub trzy dni. Mieliśmy iść przy zatoce, żeby się nie zgubić, a potem czekać, wejść do środka i odlecieć.
Ostatni dzień, ostatnia noc.
Cholera, drugie życie tylko czeka, by mnie dorwać i znowu wciągnąć w to mroczne bagno. Nevermore patrzyła na mnie z parapetu i czekała, aż w końcu pójdę spać. Zmusiłem się, by nie wstawać co cztery minuty i nie robić kółek.
Gdyby tak dało się sprowadzić tutaj Fryczka, może moich braci, wszystkich najlepiej. Daleko od Basayara, może i na tyle daleko, że może nie będzie próbował mnie gonić. To nie była może duża szansa, ale jakaś była. Na pewno większa, niż gdy wszyscy siedzieliśmy niemal w jego paszczy. Czułbym się znacznie lepiej, gdyby tak się dało, ale wywóz ponad stu psów do Ameryki i unikanie świec przez resztę życia nie było zbyt możliwym do wykonania planem.
Mimo niepokojów, obudziłem się gotowy do drogi. Mieliśmy w planach znaleźć coś na mieście do zjedzenia, żeby dać ludziom w końcu spokój.
- Zabrałeś wszystko? - Staliśmy we trójkę na progu posiadłości.
- Tak.
- Wiesz, jak iść?
- Tak.
- Świetnie. - Uniosła wzrok na bramę, która niedługo miała się otworzyć przed pracownikami. Poprawiłem swoją torbę, która stała się cięższa niż przed przbyciem tu i spojrzałem na kobietę.
- Dziękuję Sarah.
- Nie ma za co. Mam nadzieje, że coś z ciebie jeszcze wyrośnie. - Uśmiechnęła się. Pod bramą zatrzymał się jakiś samochód.
- Będę tęsknić - powiedziałem.
- Powodzenia. - Zapewne tylko mi się wydawało, ale poczułem jej rękę na łbie.
Ludzie wjechali, więc uciekłem w krzaki i poczekałem, aż wejdą do miejsca, które przez zacząłem nazywać swoim domem. Musieliśmy przedostać się wpierw do zatoki, potem trudno było już się zgubić.
Szliśmy na północ bez przerwy, jedynie zatrzymując się przy jednym z supermarketów, by wyłudzić od ludzi jedzenie. Nie było ich wielu, ale nie wyglądałem najlepiej, więc brali mnie oni za biednego, zagłodzonego psa, któremu trzeba było dopomóc. Ludzie potrafili być naprawdę przyjemni, jeżeli się starali.
Niedługo po tym, jak słońce znalazło się w zenicie, Nevermore udzieliła mi na moment swojego wzroku, by ukazać zielone pola i wodę na jej horyzoncie. Ćwiczyliśmy tę zdolność, ale nadal nie udawało mi się utrzymywać zbyt długo w jej skórze. Przynajmniej wiedzieliśmy, że byliśmy dość blisko zatoki.
Kiedy do niej dotarliśmy, mogłem uciec od hałasu samochodów i chodzić między krzakami. Musiałem się parę razy zmoczyć, bo nie chciałem znów ryzykować życia przez przemykanie między pojazdami. Prąd na szczęście nie był zbyt silny więc mogliśmy przedostać się bez problemu. Nevermore nawet nie zamoczyła pióra, wzlatując wraz z torbą za każdym razem, gdy znaleźliśmy się blisko wody.
Zatrzymaliśmy się na noc na polach, mniej więcej w równej odległości między dwoma mostami. Było chłodno, jeszcze nie zino, odzwyczaiłem się od sypiania na ziemi. Nawet w sforze rzadko zdarzały mi się tak długie okresy, gdy nie wyruszałem do miasta. Ułożyłem się na torbie, żeby nikt mi jej nie wyrwał. Słyszałem hałasy, a to miejsce pasowałoby na takie dla dzikich psów.
Do rana nikt mnie nie zamordował, ani nie okradł. Kiedy przeszedłem kilkaset metrów, znalazłem ślady łap, ale żadnych bliżej. Spróbowałem upolować rybę, ale zbyt długo się nie udawało, więc w końcu się poddałem. Nevermore nie miała więcej szczęścia, więc wędrowaliśmy trochę głodni.
Miasto zaczęło być coraz gęstsze, nasza pierwotna droga nie była sensowna - musielibyśmy obchodzić całe półwyspy. Zamiast tego dostaliśmy się na drogę ekspresową i szliśmy jej bokiem. Te parę godzin we względnej ciszy, w dniu poprzednim, musiały nam starczyć. Widzieliśmy lądujące i startujące samoloty, więc wiadome było, że przynajmniej idziemy w dobrą stronę. Jedna osoba się zatrzymała i spróbowała przywołać nas do siebie, ale nie goniła już, gdy zwialiśmy. W pewnym momencie Nevermore odleciała, by znaleźć drogę wejściową do lotniska, która nie zakładałaby uciekania przed kołami. Nie miałem jak się już zgubić.
Nevermore czekała na mnie, siedząc na śmietniku. Płot nie był wysoki, ale za to na samej górze miał drut kolczasty, przez który nie przedarłbym się bez szwanku albo chociaż bez zaplątania się w niego futrem. Musieliśmy dalej podążać za autami aż na parking. To było jeszcze większe lotnisko, niż dwa poprzednie. Nie było sensu szukać razem, więc ja skierowałem się ku bliższym terminalom, ona ku dalszym. Musiałem znaleźć odpowiednie miasto, takie, którego nazwę kojarzyłem i znajdowało się dość blisko naszego zamku. Trafiłem na same loty po Stanach Zjednoczonych. Przebiegałem szybko pomiędzy ludzkimi nogami, szukając czegokolwiek znajomego i nawet mi się udało: lot był opóźniony i niezupełnie na dobre miejsce, ale nie tak źle. Usiadłem na zewnątrz, żeby towarzyszka łatwiej mogła mnie znaleźć, ale znowu przed moimi oczami pojawił się widok z wysoka. Nevermore patrzyła na budynek z wysokości belek przy dachu, a następnie jeszcze raz na tablice. Nie wiedziałem, czemu świeciła na czerwono, ale to nie był raczej dobry znak. Nevermore wzleciała i pokazała miejsce z góry.
Gdy zamrugałem, widziałem już ze swojej perspektywy. I wiedziałem, że muszę biec.
Plan był taki sam jak poprzednio i wymagał od nas przedostania się do samolotów. Tym razem nie czaiłem się, by wsiąść do wózka wraz z bagażami, tylko od razu zacząłem biec w odpowiednim kierunku.
Jeszcze raz wykorzystałem fakt, że moja towarzyszka może uciekać znacznie szybciej niż ja. Trzech pracowników zostało zaatakowanych przez dzikiego kruka, który z walecznością znaną tylko zwierzętom, wyrwał jednemu z nich garść włosów.
Jeszcze raz skończyliśmy zamknięci w ciemnicy, zimnie i z długim lotem.
Wydawało mi się, że zwariuje po szóstej.
Gdybym tylko mógł wyskoczyć, zrobiłbym to po ósmej.
Minęło dwanaście, zanim drzwi się otworzyły.
Nevermore wyleciała, a ja pozwoliłem ludziom się zobaczyć i wyprowadzić. Nie wiedzieli co ze mną zrobić, więc ułatwiłem im to zadanie, uciekając.
Musiałem przyznać, że przeżyłem pewien szok, gdy moje łapy dotknęły śniegu. To był duży przeskok z ciepłej Kaliforni.
Miałem ochotę spróbować skontaktować się jakoś z duchami, ale zapewne przywołałbym tylko te z okolicy. Celem było dostać się do sfory. I znaleźć jedzenie, potrzebowałem jedzenia, udało mi się upolować szczura na polach.
Ta droga była wręcz nudna. Prosta, bez większych problemów odnajdywałem drogę, w końcu już ją przeszedłem. Zajęła mi trochę dłużej przez ten cały śnieg i ostatecznie nie zdecydowałem się nawet próbować iść przez góry, tylko bezpiecznie przez wieś.
Próbowaliśmy z Nevermore jej nowo nabytej umiejętności. Jeżeli robiliśmy to kilkanaście razy dziennie, nawet jeśli na krótko, łeb zaczynał mnie koszmarnie boleć, ale ona nie dostawała efektów ubocznych. Przynajmniej mogłem poczuć, jak to jest latać. Wiedziałem, że niewiele mogę zrobić, by pomóc. Byłem tylko dodatkiem, to ona przyciągała lub odpychała moją świadomość ze swojego organizmu, a ciężko było przezwyciężyć naturalną potrzebę, by mieć swoje ciało dla siebie. Próbowała i za każdym niemal razem zostawałem chwile dłużej.
Kiedy wioska zaczęła malować się przed nami, zwolniłem kroku. Życie stawało się coraz bardziej prawdziwe. Będę musiał wytłumaczyć się Fryczkowi, ojcu, zapewne alfom. Czekało mnie jeszcze parę godzin, ale do wieczoru miałem jeszcze czas.
Przechodząc między domkami ludzi, starałem się zwracać jak najmniej ludzkiej uwagi. Nie było najgorzej, ale na tyle zimno, że prawie wszyscy siedzieli w domach. Miałem nadzieje, że Jo…
- Solangelo. - Zatrzymałem się w pół kroku przy znajomym płocie. Myślałem, że będzie siedzieć w budzie.
- Jo...
- Co ty tu robisz? - Nie wydawała się tak zirytowana, jak myślałem, że będzie, tylko zaszokowana.
- Idę do sfory.
- Angelo, nie ma żadnej sfory od miesięcy. Psy odeszły.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz