Świercz z uporem maniaka wciąż odgrywał irytujący koncert gdzieś pośród wysokich źdźbeł miękkiej trawy, z której uczyniłem sobie na tę noc legowisko.
- Och, skończ już! Nikogo nie zachwyca twoja muzyka - rzuciłem oschle, zawierając w tych słowach całą nienawiść do tego małego stworzenia, która osiągnęła wtedy wartość maksymalną. Dźwignąłem się ociężale, by zrobić parę niegramolnych kółek wokół własnej osi i ponownie zwalić się na trawę. Mimo to sen wciąż nie przychodził, a koncert wątpliwego talentu grajka trwał w najlepsze. "Gdybym tylko wiedział, gdzie wygrywasz te kocie melodie, ukróciłbym cierpienia nam wszystkim" - pomyślałem, starając się łapami zakryć uszy, jednak i to nie przyniosło oczekiwanego efektu. W takiej pozycji nawet liczenie owiec nie jest wygodne.
Stwierdzając ostatecznie, że świat ewidentnie jest tej nocy przeciwko mnie, podnosiłem się, tym razem z zamiarem opuszczenia prowizorycznego posłania. Znajdowałem się na skraju nieuczęszczanej od dawna łąki; zarośniętej, zdziczałej. W jasnym świetle księżyca zdawała się tajemniczo jarzyć bladym błękitem przez mikroskopijne kropelki wody osiadłe na trawie i zastygłe w bezruchu przez mróz. Ruszyłem przed siebie, przedzierając się przez niezwykłą, niebieską gęstwinę. Krajobraz, który tworzyła, miał w sobie coś efemerycznego, nieuchwytnego. Moja wyobraźnia w takich momentach zdaje się działać na wyższym poziomie.
Dotarłszy do granicy, gdzie łąka przeradzała się w gęsty las, rzuciłem jeszcze przeciągłe spojrzenie za siebie. Masz szczęście mały muzyku, gdyby ceną za mieszkanie tu było natrętne sąsiedztwo, myślę, że byłbym w stanie ją ponieść. Jak na zawołanie, nad trawą podniosły się dźwięki dobrze znanej mi
melodii - cyk, cyk, cyk. Kogo ja oszukuję, morderstwo pierwszej nocy murowane. Odwróciłem wzrok, wkraczając między wiekowe drzewa lasu. Ich rozłożyste gałęzie najeżone ciemnymi igłami tworzyły nade mną szczelny dach, zakrywający światło księżyca. Nie mogłem w tej sytuacji polegać w pełni na wzroku, dlatego zmuszony byłem zawierzyć pozostałym zmysłom.
Nie jestem pewien, czy to przez drugą z kolei nieprzespaną noc, czy też los dziś się na mnie po prostu uwziął, ale zadanie to okazało się wyjątkowo trudne. Zapachy mieszały się ze sobą; raz któryś z nich zdawał się dominować, by za parę chwil rozpłynąć się w nicość. Co chwila do moich uszu docierały różnego rodzaju szmery i charakterystyczne dźwięki łamanych pod niezidentyfikowanym ciężarem gałązek. Raz bliżej, raz dalej. Drzewa nie ułatwiały sprawy, głupie choinki.
Przebywanie sam jak palec w takim miejscu, dodatkowo w środku nocy, skłania cię do myśli, do których w normalnych, codziennych warunkach raczej byś nie sięgnął. Aż w końcu własny ogon wydaje ci się być śledzącym każdy twój ruch prześladowcą. Zabawne, jak mocno otoczenia wpływa na naszą psychikę, którą rzekomo mamy pod kontrolą.
Nagle z przesadnie ostrożnego i powolnego marszu wyrwał mnie ostry, intensywny zapach, odznaczający się wyraźnie na tle pozostałych. Pojawił się znikąd i zdawał się z każdą sekundą nasilać. Ucieczka nie miała większego sensu.
- Mogę w czymś ci pomóc? - usłyszałem niski, nieco ochrypły głos, który brutalnie przerwał wszechogarniającą ciszę i zawisł złowróżbnie w powietrzu. Mimo pozornie nieszkodliwej treści, pytanie nie miało w sobie żadnych emocji, a nadawcą nie kierowała chęć pomocy. Nie widziałem gardła, z którego się wydobyło, ale instynkt podpowiadał, gdzie może się znajdować. Nie dzieliła nas duża odległość.
Och, Paco... w co tyś tym razem wdepnął?
Vincent?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz