3.14.2020

Od Fryderyka Wilhelma cd. Persefony - Grupa IV

Potrzebowałem czegoś większego i bardziej mięsistego na drugą ofiarę. Postanowiłem zmienić nieco kierunek, w którym się udałem i pójść w stronę gór.
Wznosiły się na północnym wschodzie i stanowiły kolejną przeszkodę na naszej drodze, ale na razie nie musieliśmy się tym martwić. Bardziej interesujące i przydatne dla mnie były lasy, które, idąc w tamtą stronę stawały się trochę rzadsze. Dla mnie sensownym podejściem było, że większe zwierzęta nie mają aż takiej potrzeby ukrywania się, jak zające lub norki i potrzebują więcej przestrzeni.
Nie miałem zamiaru nawet próbować polować na jelenie bez pomocy innych psów. Nie byłem wariatem - do tego niezbędne były mięśnie i najlepiej wzrost, którego ja nie miałem. Starałem się, ale pewnych ograniczeń nie mogłem pokonać. Nie byłem głupi i jeżeli nie musiałem się narażać, nie chciałem tego robić.
Nuciłem sobie cicho pod nosem. Byłem dziwnie spokojny. Myślę, że nie powinienem, w końcu miałem istotne zadanie do wypełnienia, ale spora część stresu zeszła ze mnie. To nie była zabawa, zabawą było czytanie książek i wrzucanie cytatów z nich w rozmowę, czekając, aż ktoś zauważy, ale szedłem przez ładne tereny ze słońcem okazjonalnie grzejącym mi grzbiet. Byliśmy wszyscy na tyle bezpieczni, by rozejść się na wszystkie strony, żadni wrogowie nas nie dogonili, a wiosna nadchodziło. Oznaczało to, że nasza droga stanie się łatwiejsza, pojawi się więcej roślin do zastąpienia mięsa w diecie i może nawet niedługo znajdziemy ładne miejsce, w którym zostaniemy na dłużej niż parę tygodni. Nie wiedziałem, czy będę umiał nazwać je domem tak łatwo. Dom to zamek i chata ludzi mamy, to gdzie się zatrzymamy będzie raczej przyjemnym miejscem, gdzie wszyscy będą mogli się jeszcze bardziej uspokoić, usiąść i oddychać głęboko. I będziemy mogli zacząć od nowa odbudowywać bibliotekę, a ja wtedy będę mógł przestać brudzić swoje łapy krwią ofiar i wrócić do siedzenia wśród woluminów, nawet jeśli początkowo, będzie ich niewiele. Napiszemy kolejne i będą jeszcze lepsze.
Jednak zanim to wszystko nastąpi, zanim zasiądę na wygodnym fotelu i będę układał tomy jeden za drugim na półkach, musimy dotrzeć do tego nienazwanego i nieznanego azylu. A żeby to zrobić, trzeba jeść.
Węch nie zawiódł mnie i po jakimś czasie poczułem zapach saren. One potrafiły być groźne, zwłaszcza samice, które miały młode, ale na moje szczęście, jeszcze nie nadszedł ten moment, by dziki się rozmnożyły. Powinny być zmęczone i osłabione przez brak pożywienia. Jeżeli zima tutaj była podobna do tego, co my przeżyliśmy, było mi ich niemal żal. Musiało być ciężko szukać roślin pod warstwą śniegu i mrozem, który sprawiał, że kostniały kończyny. Powinno mi się udać. Co prawda zwykle zakradałem się na niewielkie zwierzęta, mogłem spróbować też z czymś większym. Zawsze mogłem zrezygnować i uciec.
Zacząłem truchtać w odpowiednim kierunku, raz tylko tracąc zapach, gdy woń zgnilizny dotarła do moich nozdrzy. Padlina również mogłaby być dobrym źródłem mięsa, ale nie taka, której smród czuć było na kilometr. To nie mogło być zdrowe nawet dla naszych żołądków, które zdecydowanie stały się bardziej wytrzymałe przez żywienie się nieprzygotowanym pokarmem, tak jak psy powinny. Życie w zamku stworzonym przez ludzi i wyposażonym przez ludzi zdecydowanie odciągnęło nas od dzikości.
Wyglądało na to, że miałem trochę szczęścia.
Zwierzę nie było duże, pewnie urodziło się zeszłorocznej wiosny, ale z jakiegoś powodu przebywało same. Potrzebowałem chwili, by dostrzec krew broczącą jego tylną kończynę. Nie byłem dobry w określaniu urazów, więc albo stało mu się coś zupełnym przypadkiem albo został zaatakowany. Druga opcja podobała mi się znacznie mniej - oznaczałoby to, że gdzieś tu mamy innych drapieżników, którzy zapewne nie byliby zbyt zadowoleni z tego, że zabieramy im miejsce i pożywienie. Postanowiłem być optymistą.
Dzik zauważył mnie wcześniej niż tego chciałem, ale rana nie pozwoliła mu na odpowiednio szybką ucieczkę. Miał problemy z przeskakiwaniem przez wystające korzenie, dzięki czemu udało mi się wskoczyć na jego grzbiet i wgryźć w kark. Nie powaliłem go za pierwszym razem, zamiast tego zostałem boleśnie zrzucony na ziemię, ale zwierzę nie uciekło daleko. Dogoniłem je raz jeszcze i tym razem wgryzłem się w zranioną kończynę. Zwierzę pisnęło i odwróciło się. w moją stronę. Uniknąłem ciosu i odchyliłem na tyle, by wgryźć się zębami w tchawice. Przed śmiercią dzik kopnął mnie jeszcze parokrotnie, już niezbyt mocno.
Przez parę chwil po tym, jak zwierzę przestało się ruszać siedziałem z zaciśniętymi zębami i krwią na swojej brodzie.
Nie mogłem się doczekać, aż będę mógł przestać być myśliwym.

Kolego z zawodu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz