3.25.2020

Od Solangelo - "Projekt: Winchester cz.10"

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/03/od-solangelo-projekt-winchester-cz9.html
Niewiele dowiedziałem się o grupie, która ocalała z RD, bo Nevermore nareszcie zaczęła czuć swoje lata w skrzydłach. Działaliśmy jednak podobnie. Póki istniało zadanie mogliśmy pędzić ile sił w łapach, ale nie byliśmy jednak niezniszczalni i w końcu to wszystko do nas docierało. Czułem się temu winny, zwłaszcza, że miała mieć równie paskudną drogę do pokonania z powrotem.
Nie zgadzała się na wszystko, ale zgadzała się na wiele i od momentu, gdy zdecydowałem się gonić sforę, oboje wiedzieliśmy, o co ją poproszę. Poprosiłem, żeby obserwowała Basayara, to że pomoże mi odnaleźć resztę było oczywiste.
Zanim jeszcze ją znalazłem, parokrotnie używałam tabliczki od Sarah, do złapania kontaktu z czymkolwiek co chciało mieć ze mną kontakt. Czasami miałam nadzieję, że odezwie się jakiś znajomy pies, żebym przynajmniej wiedział co się z nim stało ale to było okrutne myślenie. Nie chciałem, żeby nie żyli, ale niepewność była paskudna. Nie śmiałem się tego ukazywać, jak w końcu spotkałem się ze swoją towarzyszką, bo jeszcze spróbowałaby lecieć szybciej i dalej niż wcześniej, tylko po to, bym ja mógł dostać skrawek informacji.
Chyba szczęście kierowało całą moją podróżą, bo im bliżej byliśmy celu, tym gorzej. Dopóki nie udało mi się złapać Nevermore, nie miałem raczej problemów z żywieniem się. Nie jadłem może dużo, ale zawsze coś udało się znaleźć. Później, jakby ktoś wyplenił całą zwierzynę. Może to był i dobry znak, dużo psów tędy przeszło, czyli dużo musieli jeść.
Starałem się zmuszać towarzyszkę, żeby nie polowała, ale czasem była niezbędna. Wiewiórki łatwiej łapało się z wysokości.
Głód to było jedno, mogliśmy sobie z nim poradzić. Nevermore nawet zaczynała powoli czuć się coraz lepiej, ale ja za to zacząłem chorować. Nie wiedziałem od czego, może to przez stare mięso, które zjadłem, a ona nie tknęła. Nigdy nie byłem bardzo chorowity, ale zmęczenie z całej podróży pewnie szczególnie nie pomogło.
Początkowo tylko czułem się bardziej zmęczony, więc częściej musieliśmy odpoczywać. Później zacząłem czuć się naprawdę, naprawdę zmęczony. Żałowałem, że nie wziąłem żadnych ludzkich leków. Czułem się coraz słabszy i wiedziałem, że powinienem zatrzymać się gdzieś na dłużej, ale nie chciałem tego robić w powoli odmrażającym się środku lasu.
Nie wątpiłem, że ich odnajdę, ale zacząłem podejrzewać, że śnieg zdąży stopnieć. Jedynym Moją przewagą było to, że oni zapewne byli ranni, ja nie. W taki sposób miałem szansę do nich dotrzeć. Plus musieli kiedyś zatrzymywać się na dłuższą przerwę, są w końcu psami, które przeżyły wojnę.
Nevermore oddaliła się tylko kawałek i zaprezentowała mi sporej wielkości jezioro, które znajdowało się nie tak daleko od nas. Było już co prawda późno, ale od kiedy śnieg zaczął topnieć miałem coraz mniej wody. W jeziorze mogły być też ryby i dodatkowo nie miały za bardzo gdzie uciec.
Tak, tak, dojdę, powiedziałem, stawiając jeden krok za drugim. Jakie te łapy były ciężkie. Przydałoby mi się trochę ciepła, ale prędzej futro mi zmieni kolor, niż rozpalę ognisko. Dotarłem do miejsca, gdzie wcześniej siedziała Nevermore. Woda wyglądała naprawdę ładnie w świetle zachodzącego słońca. Musiałem zejść niżej i na samą myśl zadrżały mi łapy. Potrzebowałem snu, ciepła i jedzenia, to najlepsze lekarstwo, jakie znałem.
Nevermore była zaniepokojona tym, jak bardzo moje łapy się trzęsły, ale nie próbowała mnie powstrzymać, bo wiedziała, że nie zda się to na wiele.
Było mokro, ślisko i ciemno, ale nie przewróciłem się. Późno zorientowałem się, co właściwie czuję. Psy. Zatrzymałem się. To mogły być moje psy, ale równie dobrze jacyś obcy, szanse były równe. Nevermore poleciała to sprawdzić, więc ja zostałem sam. Krocząc powoli, starałem się jak najmniej hałasować. Ludzie pewnie nazwaliby to grypą, ale nie wiedziałem, czy u psów też stosujemy ten termin, medycyna nigdy za bardzo mnie nie interesowała.
- Hej ty! Nie ruszaj się!
Ten głos, to…
- Mill? - Stał tam. Stał tam prawdziwy i jedyny Millennium Falcon. - Mill! - On stał i gapił się na mnie, nie wiedziałem, co właściwie widzę w jego oczach.
- Co jest!? - Ktoś zawołał.
- Chodź tu! - Stałem i gapiłem się na niego. To był Mill, mały Mill, żył i tu był. Staliśmy patrząc na siebie i milcząc. Po krokach usłyszałem, że parę psów przybiegło do nas, to go obudziło. Odsunął się i odwrócił. Uznałem, że mogę podejść bliżej.
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. Kojarzyłem psa i sukę, nie wiedziałem jak się nazywali, ale to nie było istotne, dobrze było mi widzieć inne psy. Dwóch innych nie kojarzyłem, ale do sfory w końcu co chwile ktoś dołączał.
- Przesuńcie się do cholery - usłyszałem warknięcie brzmiące znajomo.
Ojciec przepchnął się między samcami, jak zwykle zirytowany, ale jak tylko mnie zobaczył, zatrzymał się.
- Sol? - Chyba pierwszy raz słyszałem, żeby głos mu zadrżał.
- Cześć ojcze - Uśmiechnąłem się do niego. Był ode mnie mniejszy z dwadzieścia centymetrów, ale jakimś sposobem udało mu się objąć mnie za szyje. Rozluźniłem się w uścisku i oparłem łeb na jego barku. Ojciec tu był, Mill tu był, to jest coś. Westchnąłem i przytuliłem go, nie myśląc nawet o tych wszystkich mniej lub bardziej znajomych psach wokół. Byłem trochę bezpieczniejszy.
- Gdzie ty do cholery zniknąłeś, debilu, myślałem, że nie żyjesz - zapytał, odsuwając się trochę i znów przybierając minę profesjonalnego pana bety, tylko ciągle się uśmiechał i miał ciut zbyt mokre oczy. - Co ci się stało z oczami?
- Wypadek z magicznymi roślinami - skłamałem. Usłyszałem szelest liści nad sobą. Podniosłem łeb i zobaczyłem tam Nevermore, wyglądała na całkiem zadowoloną.
- Co ze sforą?
- Zapytałem pierwszy, Sol, gdzieś ty polazł? - Spojrzałem na psy za nim.
- Zwiedzać. - Nie uwierzył mi. Kontynuowałem, zanim jeszcze otworzył pysk. Miał kompletne prawo do pytań, na które nie zamierzałem odpowiadać, ale musiałem wiedzieć. - Tato. Kto ocalał?
- Emm, czekaj, kogo ty możesz znać? - Odwrócił się do reszty, jakby mieli mu pomóc. - Jestem ja, Mill jak widzisz, Prestian, z Bonnie pracowałeś…
- Fryczek? - Proszę, proszę, proszę.
- Zapomniałem o nim. Tak, tak, jest, nie ma problemu. - Wypuściłem powietrze z płuc. - Jest na polowaniach.
- Yowzah?
- Nie.
- Sveter?
- Nie.
- Alicja.
- Nie. Jestem ja, ty, chłopaki, ojciec, Eau i dwa dzieciaki Tony’ego, Wega i Fobos. - To była jego wersja “Nie pytaj dalej”, ale musiałem wiedzieć chociaż trochę więcej.
- Ile nas jest?
- Trzydziestka razem z tobą, trójka spoza sfory, w tym Aureon i Vincent. - Wskazał na dwa samce za sobą. - Dobra chodź, wyglądasz jak żywa śmierć.
Dostałem wody, pstrąga i zostałem posadzony na piachu. Ojciec obgadywał coś z resztą psów, ale patrzył na mnie co jakiś czas, jakby spodziewał się, że znowu zniknę. Nie winiłem go za to zresztą. Byłem mu winny wyjaśnienie, ale nie chciałem dawać prawdziwego. Nie chciałem patrzeć na to, jak kolejna osoba jest mną zawiedziona.
- Czy ona zostaje? - zapytał ojciec wskazując na kruczyce. - Zapewne powinienem ą dopisać…
- Nie, ona musi lecieć dalej. - Pokiwał łbem. Po tym pierwszym szale emocji, wróciła stara, znajoma niezręczność. - Więc… gdzie Arthur? - zapytałem.
- Nie wiem, nikt nie wie. Zapomniałem, że z niczego nie zdajesz sobie sprawy. Arthur zaginął, Avalon nie żyje, Jay nie żyje, Crescendo zniknął.
- Czyli ty rządzisz? - To było logiczne, w końcu był zastępcą alf.
- Mhm, ja i Brooklyn. Ona i zwiadowcy poszli sprawdzić ludzkie tropy, myśliwi polują, medycy zbierają zioła, a my mamy swoje problemy z lisami.
- Chyba nie jestem na siłach, by to wszystko zrozumieć - zażartowałem, ale czułem jak moje oczy same się zamykają. - Dałbym ci jakieś ziółka, ale się na tym nie znam.
- Nie ma problemu. - Położyłem się na ziemi, z łbem na łapach.
- Dobrze cię widzieć Sol - powiedział, ten jeden raz patrząc na mnie z góry. - Nawet jeśli czegoś mi nie mówisz.
- Mhm - wymamrotałem, zamykając oczy. Nie powinien się tym przejmować, zajmę się przecież wszystkim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz