Byłem głupi, że od początku nie zauważyłem, że coś jest nie tak. Czułem się zbyt pewnym siebie po znalezieniu krzaczków, zbyt gotowy do akcji. Początkowo po prostu wydawało mi się, że oto mamy w okolicy drugie jeziorko. Było znacznie mniejsze niż to, w którym się zatrzymaliśmy. Wiedziałem, że zwiadowcy nie wspominali nic o innym źródle wody, ale zrzuciłem to na nieuwagę któregoś z nich. Każdy w końcu mógł mieć gorszy dzień. Oczywiście nie wpadłem na to, że to ze mną może być tym razem coś nie tak. Góry wydawały się być jeszcze daleko. Ktoś wspominał, że jeszcze przed prawdziwym łańcuchem teren staje się nieprzyjemny, pełen szczelin. Ale przecież tu było tylko jeziorko i płaska przestrzeń, nie było czym się przejmować.
Szedłem rozluźniony przed siebie, szukając roślin, które mogą nam się do czegoś przydać, gdy zobaczyłem na krawędzi wzroku jakiś ruch. Odwróciłem się i moje oko musiało się mylić.
- Autumn? - zapytałam. Przez tą odległość wydawała się jakaś niewyraźna, ale szybko stała się równie prawdziwa, co trawa pod moimi łapami. - Bogowie, Autumn!
Obstawiałem już, że jej nie zobaczę. Została w sforze trochę dłużej, chciała napisać list do Prince, ale potem już nikt o niej nie słyszał. Nie chciałem myśleć o najgorszym, ale podejrzewałem, że po prostu nie jest już w stanie nas odnaleźć. Pozytywna wersja zakładała, że znalazła sobie miły i przyjemny dom, a ta bardziej prawdopodobna, że umiera nie wiadomo gdzie.
Zacząłem iść w jej kierunku, ale ona nie ruszyła się z miejsca. Co jest? Chciałem zawołać jeszcze raz, gdy poczułem ból w prawej łapie. Spojrzałem w dół i zobaczyłem ostrą skałę, o którą się zahaczyłem. Nie pasowała do tego miejsca. Nie zrobiła mi żadnej wielkiej krzywdy, tylko przecięła skórę.
Kiedy wróciłem wzrokiem do Autumn, jej już tam nie było. I to mi się nie podobało. Byłem na otwartej przestrzeni, nie było nawet gdzie się schować. Rozejrzałem się w poszukiwaniu zagrożenia. To była ona, tu wiedziałem, że się nie myliłem, ale nie zostawiłaby mnie bez słowa, szczególnie po tak długiej rozłące. Czyli coś musiało się stać.
Zacząłem powoli wycofywać się tyłem, szukając, gdzie może być ewentualne zagrożenie. Wszystko było tu spokojnie. Nie przeraźliwie spokojnie, normalnie spokojnie. Słyszałem bzyczące owady i wiejący wiatr, standardowe hałasy, nic niezwykłego. Jak tylko odwróciłem się w lewo, coś stało między krzakami. Zrobiłem krok bliżej i wyłonił się łeb. Podobny do mnie, więc sznaucer, mały jak szczeniaczek, szary.
- Hej? Dzieciaku?
Potem, z każdym jego krokiem do przodu, ja robiłem jeden do tyłu. Na początku przypominał mi nieco dziecięcą Pepper, ale gdy światło padło odpowiednio, zobaczyłem tam znacznie więcej Thalii. Te same oczy, to samo bardzo jasne, szare futro.
To nie była ona, oczywiście, że to nie była ona, zginęła dwadzieścia lat temu, daleko, daleko stąd, nie dało się wskrzesić tak starego ciała. Nie podobało mi się to, ani trochę.
Zatrzymałem się i czekałem na te dziwne stworzenie, aż podejdzie jeszcze bliżej. Stąd i tak nic mi nie zrobi.
W Autumn mogłem uwierzyć, w to nie. Wiara była dla mnie kluczem do zrozumienia. Abtenit bodajże nazywała się ta roślina. Pamiętałem, jak o niej czytałem. Miała bardzo długie łodygi, wijące się po ziemi i niewielkie, żółte kwiatki, które z nich wystawały. Znalezienie jej było trudne, bo blokowała wizje iluzjami. Podstawowe pytanie, co w takim wypadku było prawdziwe?
Gdy zignorowałem całkowicie istotę, ona też zniknęła. Gdzieś tu był ten krzaczek. Gdzieś. Jak znaleźć coś, czego nie da się znaleźć? Powoli.
Przesuwałem łapami po ziemi z zamkniętymi oczami, starając się skupiać tylko na uczuciu, jakie ziemia miała pode mną.
Powinienem wcześniej się zorientować, była zbyt zbyt twarda, jak na taką ładniutką łączkę z jeziorkiem. Przesuwałem się metodycznie do przodu, po natrafieniu na jakąś przeszkodę, próbowałem wymacać czy jest na tyle niska, bym mógł ją pokonać.
Kiedy natrafiłem na jakiś długi przedmiot, prawdopodobnie gałąź lub duża kość, chwyciłem ją w pysk i zacząłem przesuwać przede mną. Czułem się jak niewidomy człowiek, którego niegdyś widziałem w mieście.
Zajmowało mi to dużo czasu, ale przecież nigdzie się nie śpieszyłem. Raz otworzyłem oczy, gdy wydawało mi się, że zerwałem już roślinę - prawdopodobnie zniszczyłem tylko korzeń nieznanego krzaka - ale zobaczyłem przed sobą bandę warczących wilków. Uznałem to za dobry znak.
W końcu moja prowizoryczna laska znowu o coś zahaczyła. Już parokrotnie poczułem jak coś zimnego ocierało się o moje łapy i grzechotały. Początkowo zgadywałem kamienie, ale po dźwięku bardziej obstawiałem kości.
Pociągnąłem mocno, aż poczułem, jak coś rozpryskuje się na moim pysku. Otworzyłem oczy i na końcu kości biodrowej w moim pysku, była zielona paćka. Iluzja jeszcze się trzymała, ale zaczynała powoli łamać.
Wykopywałem roślinę na wyczucie i z każdym korzeniem, którego się pozbywałem, zaczynałem widzieć więcej. Jezioro zniknęło, tak samo wszystko co ładne w tym miejscu. Wylądowałem na jakimś podniszczonym fragmencie lasu, gdzie drzew prawie nie było, za to ziemia była przeorana i pełna mniejszych i większych kamyczków. Odszedłem dalej niż myślałem.
Wziąłem, co udało mi się zerwać i zacząłem męczącą drogę do medyków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz