3.14.2020

Od Vincenta CD. Pergimlesa - Grupa II

Zniżyłem łeb ku ziemi, starając się jak najdokładniej rozpoznać zapach pozostawiony przez jakąś grupę. Śledziłem ich od kilku dni, gdy tylko przypadkowo trop jednego z psowatych dotarł do moich nozdrzy, nie mogłem się powstrzymać. Moja ciekawość okazała się być silniejsza, aniżeli przewidywałem. Było ich na pewno więcej niż 10, topniejący śnieg nie ułatwiał mi zadania. Wszystkie poszlaki mieszały się ze sobą, a ja byłem coraz bardziej sfrustrowany. Ale ja nie poddawałem się.
Podniosłem wzrok. Przede mną nie było nic charakterystycznego, żadnych jaskiń, skałek. Tylko drzewa pnące się ku niebu, spojrzałem na wierzchołki, którymi zabawiał się wiatr. Grube pnie chroniły mnie przed masami powietrza, tu przy ziemi było niemalże bezwietrznie.
Zmrużyłem oczy, wytężyłem wszystkie siły, aby do moich uszu dotarł jakiś dźwięk sugerujący czyjąś obecność. Bezskutecznie. Stałem samotnie pośród głuszy.
Zmarszczyłem brwi, trop urywał się dokładnie w tym miejscu. Ale czy to było w ogóle możliwe? Gdzie podziała się grupa, przecież nie zapadła się pod ziemię. Ani chyba z niej nie odleciała...? W lekkiej irytacji rozejrzałem się dookoła, zawiódł mnie węch, zawiódł mnie słuch, ale niczym tonący chwyta się brzytwy, ja całą swoją nadzieję zawierzyłem oczom. Tak spędziłem dobre kilka minut na przeszukiwaniu okolicy. Moje małe śledztwo doprowadziło mnie do ciekawego, jak na mój gust, znaleziska.
Z zasp śniegu wystawały niepozorne, na pierwszy rzut oka, gałązki niezidentyfikowanego krzewu. Kontrastowały z białą pokrywą, były ciemne, chude, a co najważniejsze - pędy pokrywały ciernie. Można to było zauważyć, tylko poprzez odpowiednie zbliżenie się do rośliny, wypustki były bowiem tak niewielkie, że aż niezauważalne. Ktoś, kto tędy przechodził, nie zauważył niebezpieczeństwa. Stałem właśnie na wprost kępki włosów, wówczas zdawało mi się, że dostrzegłem też szkarłatną barwę krwi. Istotnie, po kilku sekundach wyczułem subtelną woń posoki, byłem pewien, że osobnik musiał przedzierać się przez krzaki stosunkowo niedawno. Niewiele myśląc, zgrałem ze sobą wszystkie mięśnie i bez większego problemu przeskoczyłem przeszkodę. Pędziłem przed siebie, ile sił w łapach. Pazury chroniły mnie przed poślizgiem, przebiegałem zwinnie między drzewami, czując jak z ekscytacji przyspiesza mi serce. Nie cieszyłem się na myśl, że w końcu, po kilkunastu miesiącach zobaczę psowate - nie. Mi chodziło jedynie o rozwiązanie zagadki. Kto jeszcze mógł mieszkać w lesie poza mną? Zdawało się, że już niebawem dostanę odpowiedź na to pytanie.
Zwolniłem, gdy niespodziewanie drzewa zaczęły się przerzedzać. Czyżbym dotarł do jakiejś polany? Zanim zdążyłem chociażby pomyśleć o odpowiedzi na to pytanie, linia drzew rozpłynęła się na tle jeziora, a ja niczym torpeda wypadłem na plażę. Zatrzymałem się natychmiast, choć i tak zrobiłem to o wiele za późno. Teraz, każdy miał mnie na wyciągnięcie łapy.
Po mojej lewej stronie, w odległości kilkudziesięciu metrów, znajdowała się grupa psów. Było ich zdecydowanie mniej, niż przewidywałem. Chyba pięcioro. Ich oczy zwrócone były na mnie. Trwaliśmy tak w bezruchu, wszyscy byliśmy lekko zaskoczeni moim nagłym pojawieniem się tutaj. Pierwszy odważył się sznaucer, który zrobił krok w moją stronę. Ostrzegawczo położyłem uszy po sobie, uniosłem wargi odsłaniając śnieżnobiałe kły.
- Uciekasz przed kimś? - zapytał. - Jesteś w niebezpieczeństwie? - dodał niemalże w tej samej chwili. Co robić? Okłamać go? Mają przewagę liczebną. 
- Nie. - Wydusiłem. Nie atakowali, gdyby byli nastawieni agresywnie, dawno leżałbym na ziemi. Spojrzałem z lekkim niepokojem na czarną samicę i jasnego wilczarza. Z tą dwójką mógłbym mieć prawdziwy problem.
- Należysz do jakiegoś stada? - ciągnął sznaucer. Znowu na niego spojrzałem.
- Nie, nie. - pokręciłem przecząco łbem, przy okazji pozbywając się napięcia z mięśni karku. - Jestem sam, a wy...? Jest was tylko piątka?
- Trochę więcej - odparł szybko. - Dlaczego pytasz?
- Dotarłem tu po śladach jakiejś grupy. Myślę, że rzeczywiście, mogą należeć do was, ale przed chwilą w lesie znalazłem kępkę sierści z krwią. - tym razem to ja podszedłem do nich. Cała sytuacja była conajmniej niespotykana. Grupa na wieści o znalezisku spojrzała po sobie. Niepokój można było wyczuć nosem. - Świeżą. - dodałem uważnie obserwując ich reakcję.
- Dobrze. Plan pozostaje bez zmian - sznaucer zwrócił się do swoich towarzyszy. - mógłbyś powiedzieć gdzie dokładnie znalazłeś ten ślad? Mógłbym sprawdzić, czy nalży on do kogoś z nas.
- Jasne. Jeśli jednak okaże się, że to nie wasz członek, chcę zostać i znaleźć tego włóczykija.
Moje życie ostatnio było dosyć nudne, sam chciałem dowiedzieć się kim jest nieznajomy. Jeżeli to nie te psy, będę szukał dalej, a może nawet ich pomoc mi się przyda. Kto wie.
- W takim razie prowadź, em... - uniósł lekko brwi. Pierwszy raz spotykam się z taką wersją pytania "jak ci na imię".
- Vincent.

[Strażnicy?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz