4.30.2020

Od Merlaux cd. Silent

 - Siedź prosto, mondamoiseau. - zdystansowany ton nauczyciela oddalił mój wzrok od ekspresyjnej zieleni świata zza szyby. Zatoczyłem oczyma krąg i przestawiłem swą koncentrację na wyżła. Nie miałem najmniejszego zarzutu wobec własnej postawy. 
 - Żywię przeświadczenie, że nie powinniście mnie strofować. - nadmieniłem delikatnie. - Nie jesteście mym mentorem, acz mej siostry. Ja jedynie goszczę w tym pokoju.
 - Uważaj, co i ile mówisz, mondamoiseau. - samiec zbliżył się ku mnie, moja osoba jednak nie zmieniła pozycji ani jednym ruchem. 
 - Zabieram głos zgodnie z własnymi życzeniami. I nie jestem z wami na "ty". 
 - Może nieodpowiednio się wyraziłem. Być może łatwiej byłoby wam przekazać to takąż drogą: zamknijcie się, mondamoiseau.
  Miałem zamiar cofnąć się, słysząc te słowa i sposób, w jaki zostały wycedzone. 
 - Ad calendas grecas. - uśmiechnąłem się pomimo chęci oddalenia się od tak grubiańskiej postaci. Machnąłem ogonem, jakby przywołując kogoś, aby odgonił ode mnie natrętnego owada. - W bezgłosie tkwi bezsilność. Pewnie poznacie to uczucie, kiedy zawezwie was mój rodziciel za gminne słownictwo. 
***
  Możliwie czerpałem z oddechu, na jaki przyzwolili rozkazodawcy. Podróż nie była dla mnie najlżejsza, jednak dawałem radę dotrzymywać kroku sforzanom. W myślach trudno było mi jeszcze odnosić się do nich jako o wspólnocie, do której sam przynależałem. Nie oni mnie gościli, a sam współdzieliłem goszczenie z nimi. Niecodzienna sytuacja, ale też w znaczącym stopniu dla mnie niezwykła. Znużenie wynikające z obowiązków bywało uciążliwe, jednak nie poświęcałem mu więcej myśli, kiedy bezpośrednia obserwacja ich zachowań przyprawiała mnie o dreszcz entuzjazmu. Pierwszy raz miałem okazję w takich szczegółach badać ten mechanizm działania dzikich stad.
  W tym akurat momencie spoglądałem, jak pewna pełna wdzięku rudawo-śnieżna samica zwraca się do leżącej obok. Mająca wilczą urodę przymrużyła oczy, nie odzywając się jednak. Następnie uniosła się i kilkoma raptownymi ruchami wyzbyła się z futra roślinnego pyłku. Fascynujące. Bardziej komunikatywna członkini sfory przekazywała więcej komunikatów, docierających do mnie jedynie w postaci bezkształtnej zbitki. Przynajmniej założyłem, że taki jest stan rzeczy, a nie przykładowo, iż mogła korzystać z niepoznanych przeze mnie słów lokalnego dialektu. 
  Na chwilę ma uwaga została skierowana w stronę, od której dobiegł mnie szelest nazbyt przypominający stworzenie, jakie byłoby w mocy pozbawienia mnie życia, jednak krótka inspekcja sprawiła, że w swoim otoczeniu odnalazłem nieszkodliwe zajęcze dziecię. Wyraźnie odważyło się do mnie zbliżyć w swym niepoznaniu świata. Odgoniłem je łapą, po czym powróciłem do swego zajęcia. Samice akurat zbliżyły się w moją stronę. Jedna z nich, ta szczebiocząca na nieznany mi sposób wykonała szybki skłon głową bezpośrednio do mnie. 
 - Mer, Mer! - nieoczekiwanie zostałem zagadnięty. - Słuchaj, bo wyszła taka sprawa, że tak w tempie ślimaka, jednak takiego spadającego z drzewa, powinnam zmykać na zbiórkę, bo wiesz, zwiadowcy ruszają w teren. Rozpoczęłam rozmowę, a głupio byłoby tak nagle ją ucinać, więc Mer, oficjalnie przekazuję ci pałeczkę konwersacji i na mocy danej mi przez mnie ogłaszam was rozmówcem i rozmówczynią. Dzięki, pa!
  Samica dała susa w bok bez żadnego następnego słowa. Zostawiła za sobą wilczą damę, jaka dotąd nie uroniła ani jednego słowa, pewnie również zagubiona w tak nagłej zmianie dynamiki. Trudno było jednak trwać mi długo w milczeniu.
 - Niech wasza uwaga bez obaw spoczywa na mnie. - błysnąłem junacko kłami, uginając się lekko, jednak dostatecznie, aby nie był to przesadny rewerans. - Najczęściej bywam zwany Merlaux, aczkolwiek gotów jestem przyjąć każde miano od was przybyłe, w sposób tak pewny, jak me przekonanie co do waszej urody. Z jaką osobistością mam być okazję być zapoznany?

Silent?

4.28.2020

Czystka!

Republikanie!
Może to tylko trzy psy, może aż trzy psy, ale w Czystce znikają trzy psy z naszej sfory - Swallow, Paco i Soraya.
Żegnamy, mamy nadzieje, że powrócicie do nas kiedyś.
https://media.discordapp.net/attachments/642490024977498134/691335153292935188/Paco_obrobiony.jpghttps://i.imgur.com/4oPy4sf.png
~Administracja

Od Beatrycze CD Lucyfera


Byłam pewna, że po zaistniałym incydencie da sobie spokój z moim życiem. Podkreślam moim życiem. Rozumiem, że ze mną jest ale takie gadanie o tym, co było kiedyś doprowadza mnie do szału. Od tego dnia zachowywał się dziwnie, nic mi nie mówił. Zachowywał się jakby król, któremu się wszystko należy. Miałam rację. Nic się nie zmienił. Ciągle jest tak samo egoisyczny i brnący po trupach do celu. Niech broni siebie, nie mnie. Przecież to on ma te trzy łapy, a ja cztery. Poza tym nawet gdyby chciał to nie ma prawa iść do Exodusa i Solisa. Mam już d0ść wpierdzielania mi się w życie i wspominania go jako "byłego kochasia"! To był już szczyt chamstwa i bezczelności. Nie przypuszczałam, że on też może taki być dla mnie. Ostatnio czuję się jakbym była jego własnością, do której nikt inny nie może podejść lub pogadać, a co dopiero były partner i wrogi szpieg. Chyba czas sprostować kilka rzeczy.
Moje emocje z dnia na dzień robiły się coraz bardziej irytujące. Czułam do Lucyfera niechęć, a ten tylko udawał, że wszystko jest dobrze chcąc zatuszować prawdziwe zamiary. Dodatkowo wychodził w nocy, a ja słyszałam jego wycie, jakby przywołujące. Nie zdziwił mnie też fakt, że gdy jedliśmy z sforą mogłam zauważyć w oddali praktycznie niewidocznego szarego wilka. Oczywiście, że to sprawa Lucyfera. Zaczynam tracić do niego zaufanie i chęć
Tejże nocy to już totalnie przesadził. Wybiegł od razu z nory, gdy usłyszał wycie wilka na zewnątrz. Rzucił tylko "zostań" jak do swojej własności i wyszedł. Chyba nie pomyślał, że zostanę? Oh, nie, nie. Gdy Lucyfer wyszedł chwilę po nim i ja opuściłam norę zmierzając za jego zapachem. Doszłam do niedawno poznanego podnóża góry, tego "niebezpiecznego miejsca w sforze", tak jak mówią. Nie zdziwiło mnie też to, że co jakiś czas słyszałam wycie albo podszczekiwanie nieopodal. Nie zwracałam na siebie uwagi, a raczej nie chciałam, ale oczywiście musiał się trafić jakiś panicz zainteresowany moją postacią. Czarny wilk pojawił się przede mną schodząc po zwalonym pniu, który był nad strumieniem.
- A ty gdzie idziesz, Bea?
Sam fakt, że zna moje imię trochę mnie zdruzgotał i zdziwił. Nie chciałam wnikać skąd mnie zna, bo odopwowiedź w moim przypadku była oczywista - Lucyfer.
- Tam, gdzie mi się podoba. Kim ty jesteś i za kogo się masz, że mnie pytasz? - spytałam.
- Za kogoś, kto pracuje dla twojego dobra, w imieniu Lucyfera.
- Jeszcze więcej do mojej "ochrony" ten debil nie miał... - powiedziałam pod nosem. - Cóż, tak się składa, że nie powineneś się interesować moim życiem. Spójrz na te fakty: widzę cię pierwszy raz w życiu, zakazujesz mi iść i dodatkowo znasz moje imię. Czy to nie jest absurdalne? Lucyfer może być twoim "panem i władcą" ale nie moim. O tobie nie wspomnę - powiedziałam i prychnęłąm ironicznie.
W międzyczasie, podczas naszej rozmowy mogłam usłyszeć i zobaczyć w krzakach przemieszczającą się postać rudego wilka. Nie wywarł na mnie jakiegoś wrażenia, bowiem przebywa tu wiele wilków. Gdy nas ujrzał zbiegł w otchłań lasu.
Zaczęłam iść i chciałam minąć wilka, ale ten zatrzymał mnie łapą. Uśmiechnęłam się ironicznie.
- Mogę wiedzieć, jaki zamiar ma ten twój gest? Formalnie dla mnie jesteś nikim, więc nie możesz mi zagrozić ani tym bardziej zatrzymać.
- Tak Lucyfer nakazał...
- Nie interesuje mnie Lucyfer! - krzyknęłam na niego jednocześnie przerywając mu. - Daj mi przejść tą cholerną granicę, bo inaczej źle to się dla ciebie skończy - dodałam z irytacją i warknęłam. Spojrzałam na niego przenikliwie. Odepchnęłam jego łapę i zaczęłam iść jak najszybciej, by minąć granicę terenów, które znamy. Czarny wilk wiedział, że nie przekona mnie do zatrzymania się i cofnięcia. Zaczęłam więc biec za zapachem Lucy'ego i nie miałam w zamiarze się zatrzymać. Nie oglądnęłam się nawet za czarnym.
Z każdą chwilą byłam coraz bliżej, a moje serce waliło jak szalone. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Ale w pewnej sekundzie to się zmieniło; do mojego nosa dotarł znajomy zapach Exodusa i... Solisa. Odczułam pewne uderzenie gorąca i stresu. To tak, jakby pomieszanie motyli w brzuchu ze strachem. Każdy chyba miał kiedyś takie uczucie. Mieszał się on jednocześnie z znajomym zapachem Lucyfera. Wszystko nagle zaczęło mi się sklejać... Lucyfer współpracuje z czarnym, który miał mnie zatrzymać w sforze, a ja miałam mu się „podporządkować”. Ta, jasne. Wszystko, bym nie dowiedziała się, że Exodus z Solisem są na niedaleko granic terenów. Jednakże, skąd miał wiedzieć, że tutaj są? Najpewniej na jednym wspólniku-wilku się nie skończyło. Ma swoich szpiegów i donosicieli, którzy mu o tym powiedzieli. Nie muszę chyba wspominać, że złość na tego idiotę coraz bardziej we mnie wzrastała.
Po dłuższym biegu odczułam zmęczenie; na szczęście wiedziałam, że mój cel był coraz bliżej, a dosłownie kilkadziesiąt metrów. Wcześniej biegłam doliną, a obecnie znajdywałam się w czymś, co przypominało las. Nie rosło tu dużo drzew, ale było trochę gęstwiny. Usłyszałam w pewnym momencie echo walki, zgrzyt zębów i piski. Nie musiałam się domyślać, że tą jadkę zaczął sam Lucyfer. Zdołałam zauważyć też, jak rudy wilk, którego wcześniej widziałam na granicy, prawie został zduszony przez Aarona. Czyli to i jego współpracowanik. W tym momencie już przegiął totalnie. Brakuje mi słów na to, jak mam opisać swoje emocje. Odczuwałam nieprzezbytą złość i irytację. Nie może tak po prostu inicjować piekło dla moich najbliższych!
- Stop, przestańcie, powaliło was?! - w moim głosie możnabyło czuć złość, smutek i irytację.
Spojrzałam na nich wszystkich po kolei, a gdy ujrzałam szarego husky moje serce zmiękło i szybciej zabiło. Miałam ochotę na niego skoczyć i przytulić, ale Lucyfer zastawił mi drogę.
- Odejdź - powiedziałam stanowczo.
Pies nie chciał się ruszyć, więc krzyknęłam:
- Odejdź, mówię ci! - powiedziałam niemal przez łzy. - Widzisz co narobiłeś?! Za co ty się uważasz! Wcale mnie nie bronisz! Jesteś tylko największym idiotą, który myśli o sobie i traktuje mnie jak swoją własność, niczym te wszystkie panienki, z którymi się niegdyś zabawiałeś! Nic się nie zmieniłeś... nic! A ja ci zaufałam! - brakowało mi słów, a mój głos się załamał. Widziałam ślady krwi na śnieżnej sierści Solisa oraz smutny wzrok Aarona. Mój najukochańszy brat żyje... Jedynie jego widok i husky'ego zadowalał mnie w tej sytuacji. Jednakże nie potrafiłam ukryć złości, irytacji i smutku, jaki mnie przeszywał. Spojrzałam na Lucyfera, który zdał sobie z bałaganu, jaki narobił.
- Zniknij z mojego życia - rzuciłam w jego stronę. - Wracaj do piekła tam, gdzie twoje miejsce - dodałam nie odwracając się w jego stronę. Nie miałam zamiaru patrzeć na psa, który wywrócił moje życie do góry nogami i zagrał mi na emocjach.
- Bea ja... - zaczął i chciał się do mnie zbliżyć, ale ja znów krzyknęłam przez łzy:
- Nie odzywaj się do mnie i nie podchodź! Zniszczyłeś mi życie i wykorzystałeś je jak zabawkę i zemstę. Wcale mnie nie bronisz, tylko ograniczasz - spojrzałam na Lucy'ego.
- Co mam dla ciebie zrobić? Chcę byś była szczęśliwa...
- To odejdź - powiedziałam przez łzy i odwróciłam sie od niego.
Nie odezwał się więcej, tylko nakazał:
- Azai, Takuma... chodźcie - dopiero teraz ujrzałam czarnego wilka, który próbował mnie zatrzymać. Solis i Aaron obserwowali całe zajście zdziwieni. Patrzyłam na Lucyfera, dopóki sam się  nie odwrócił na czubku zwalonego drzewa i zniknął za nim. Moją duszą targały emocje i po chwili się rozpłakałam. Aaron i Solis podeszli i mnie przytulili,
- Możesz zostać chwilę z nami z daleka od tego psychopaty... Lara się ucieszy, gdy cię zobaczy - powiedział Aaron.
Pokiwałam na znak zgody i zmierzyłam z nimi w stronę moich terenów rodzinnych.
Na myśl, że odrzuciłam Lucyfera chciało mi się płakać albo popełnić jakieś samobójstwo. Byłam w rozterce, a jedyne co mnie pocieszało, to obecność Aarona i Solisa... co jakiś czas spoglądaliśmy na siebie z huskym i uśmiechaliśmy. Nie mogłam pojąć, że jestem przy nim...
Musiałam też podjąć decyzję, czy wrócić do sfory, czy odejść na dobre. Aczkolwiek niech Lucyfer ma teraz za swoje, zasłużył teraz na swoje cierpienie, które ja znosiłam od dłuższego czasu.

Lucy?

(1277 słów)

Od Fobosa cd. Petera


 
Patrzyłem na ciężko rannego psa, kiedy dziadek wypowiadał swoje słowa. Powstrzymałem się od zmrużenia brwi. Nie mogłem pozwolić na zostawienie go tutaj. Nie chciałem też, jak to określił dziadek, ukracać mu cierpienia, kiedy miał szansę, chociaż tą najmniejszą, na ocalenie.
— Ja go nie zostawię — oznajmiłem poważnie.
Bez uprzedzenia odwróciłem się w stronę dziadka, który leżał na moim grzbiecie i złapałem go za skórę na karku. Zrobiłem to dość nieporadnie, bo nie miałem w takim czymś wprawy, ale Peter nie skomentował mojego nagłego i raczej nieprzyjemnego ruchu. Następnie położyłem go na trawie i szybko znalazłem się obok rannego psa, nie mając czasu na przepraszaniu dziadka za gwałtowny ruch. Na pewno był zwierzakiem domowym, nosił obrożę. Pewnie został ranny w polowaniu i ludzie zostawili go, żeby skonał – ponownie usłyszałem słowa dziadka w mojej głowie. Ludzie może i go zostawili, ale ja tego nie zrobię – stwierdziłem w myślach.
Jego rana była głęboka, nie wyglądała za ciekawie. Mocno krwawił. Mógł mieć uszkodzone organy. Żebra były całe, ta samo jak inne kości. Złamań nie było. Wyjąłem z torby potrzebne rzeczy i zabrałem się do pracy. Pies, którego składałem do kupy, nawet na mnie nie spojrzał, był w szoku. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby zatamować krwawienie i choć trochę oszczędzić bólu biedakowi. Udało mi się to dzięki bandażowi i ziół leczniczych, które miałem zawsze ze sobą. Igła i nić również się przydały. Czułem na sobie baczny wzrok dziadka, ale nie przeszkadzało mi to w wykonywaniu pracy.
— Co robisz? — dziadek odezwał się dopiero wtedy, gdy ostrożnie położyłem rannego psa na swoim grzbiecie. Nie byłem silny ani wysoki, ale udało mi się wyprostować, choć nie było to wcale takie łatwe. Mięśnie, jeśli gdzieś tam jesteście, pomóżcie!
— Zabieram go do sfory. — Chwyciłem dziadka, niczym szczeniaka, za skórę na karku i ruszyłem pośpiesznie z dwoma ciężarami do sfory.

Peter?

Od Timotei'a cd. Fryderyka Wilhelma

https://media.discordapp.net/attachments/690979797706342410/697417034572496896/nastepne_opowiadanie.png
Bill nie wrócił z Tiarą.
Jako pierwszy ze sforzan zauważyłem czarnego cane corso. Wrócił, kiedy pora nocy zlewała się z kolorem jego sierści. Z trudem zauważyłem go kroczącego wśród drzew, jedynie jego piwne oczy świadczyły o jego obecności. Zdawały się świecić pośród ciemności. Z mocno bijącym sercem starałem się gdzieś obok niego dojrzeć Tiarę, ale w ciemności nic nie zobaczyłem. Kiedy się zbliżył, a światło księżyca oświetliło jego postać, dotarło do mnie, że wrócił bez niej. Był sam, a w powietrzu nie czuć było słodkiego zapachu Tiary. Myślałem, że zemdleję. Zrobiło mi się słabo, a świat zaczął wirować. Mimo słabego samopoczucia podbiegłem do niego chwiejnym krokiem, potykając się o swoje drżące łapy.
— Gdzie jest Tiara? — zacząłem bez przywitania, co było bardzo niekulturalne z mojej strony i choć w tamtym momencie nie potrafiłem racjonalnie myśleć, to i tak mnie nie to w pełni usprawiedliwiało. Na szczęście pies nie wydawał się oburzony moim okropnym zachowaniem.
Z twarzy Billa nie dało się nic wyczytać, a ja zacząłem odchodzić od zmysłów, obawiając się najgorszego.
— Żyje. — Zwiesiłem głowę, oddychając z ulgą. Czułem jak ciężar, który przygniatał mnie do ziemi, powoli ustępuje. Najważniejsze było to, że żyła. Usiadłem naprzeciwko psa. — Nie wróciła ze mną do sfory, ponieważ twierdziła, że zanim do niej dołączy, musi załatwić pewne sprawy w mieście.
Wróci. Jest cała i zdrowa. Czułem się coraz lepiej.
— Czy wiesz może, o jakie sprawy jej chodziło? — spytałem, gdy zacząłem dochodzić do siebie.
— Tego nie wiem.
Dobrze było wiedzieć, że Tiarze nic nie jest. Gorsze było to, że nie wiedziałem, o jakie sprawy chodzi i kiedy dokładnie wróci.
Czekałem. Dni zamieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące, a Tiara nadal nie wracała. Większość moich nocy była nieprzespana, a ani jedna nie obyła się bez szklanych oczu. Często płakałem. Czasami pojawiały się myśli, że może Tiara nie zamierza wrócić. Że może coś złego przytrafiło jej się w drodze do koczującej sfory. Starałem się odpędzać te myśli i wierzyć, że wróci. Nadzieja na jej powrót sprawiała, że jakoś się trzymałem.
Pewnego wieczora, kiedy leżałem skulony, a nos swój schowany miałem w puszystym ogonie, usłyszałem krzyki. Zerwałem się na łapy i wystraszony nagłym hałasem, podkuliłem ogon.
— Timotei, pilnuj obozu — ktoś zwrócił się do mnie. Nim zdążyłem odpowiedzieć i rozpoznać psa w ciemności, ten zdążył zniknąć w ciemnym lesie.
Właśnie wtedy między drzewami zauważyłem parę ognistych oczu, które paliły moje wnętrze. Położyłem po sobie uszy i zrobiłem kilka kroków w tył, kiedy światło księżyca oświetliło śnieżnobiałe zęby wilka, które przyprawiły mnie o dreszcz. Wtem rozległy się warkoty należące do strażników bądź zwiadowców, a wilk zniknął w lesie. Wnet za nim pobiegły psy, a ja miałem wrażenie, że zostałem sam, choć wokół spały lub przebudzały się psy.
Uderzyły mnie wspomnienia związane z wojną. Mój umysł otworzył sobie drzwi do obrazu zmarłej Sponge, do zakrwawionych korytarzy i ciał pozbawionych duszy na zamkowym dziedzińcu. Następnie ujrzałem twarzyczkę Tiary, której mogłem już nigdy więcej nie zobaczyć. Tego było za wiele, nie mogłem tego znieść. Usiadłem na lodowatym śniegu i zacząłem płakać, ale na tyle cicho, aby tych, co spali nie obudzić.
— Hallo? - Podskoczyłem na czyjś głos. — Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć!
— N-nic się nie stało — powiedziałem i przetarłem swój pysk łapą, który był mokry od łez.
— Jesteś Timotei, prawda? — zapytał sznaucer. — Nie wiedziałem, że jesteś strażnikiem.
— Nie jestem — pokręciłem łbem. — Obudzono mnie, b-bo ktoś wyczuł wilka w okolicy. Po-poszli to sprawdzić, a ja mam pilnować obozu.
— Widziałeś go? — zapytał. Pokiwałem łbem, kiedy nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Nadal byłem wstrząśnięty. — Posiedzę z tobą, dobrze? — zaproponował. — Dotrzymam towarzystwa.
Przez chwilę przyglądałem mu się oniemiały. Już dawno nikt nie proponował mi swojego towarzystwa. Uszy mi drgnęły z nagłego przypływu ciepła, ale po chwili odwróciłem wzrok, a ciepło momentalnie zniknęło.
— Byłoby mi bardzo miło, ale nie chcę, abyś przeznaczał swój cenny czas na tak marną osobę, jaką jestem ja — oznajmiłem, nie patrząc chwilę na psa. Gdy na niego spojrzałem, mrugał zaskoczony ze względu na moje słowa.
— Timotei'u, będzie mi bardzo miło, siedząc tu z tobą. — Uśmiechnął się i usiadł.
Wpatrywałem w psa zdziwiony jego zachowaniem i szczerą chęcią zostania ze mną w tę okropną i mroźną noc. Uśmiechnąłem się lekko z wdzięcznością i otarłem łapą szklane oczy.
— Dziękuję. Już dawno nie spędzałem czasu z kimś innym. To miłe.
— Przyjemność po mojej stronie.
— Skoro znasz już moje imię, mogę zapytać o twoje?

Fryderyk?

Od Eau cd. Merlaux

   
  Nie odwzajemniłam uśmiechu, zmrużyłam jedynie oczy.
     – Liczba mnoga. Z głodu widzisz podwójnie czy mam przed sobą sympatyka skrajnej władzy ludowej?
     – Aha! Czyli teraz mam przyjemność zastać w stanie stopni cent dokładnie, nie mylę się? – Uśmiech nie schodził psu z pyska.
     – I zaraz stanie się parą pod niesamowicie wysokim ciśnieniem, jeśli nie przestaniesz. Myślisz, że nie wiem kim jesteś? Nie muszę znać twojego imienia, żeby łączyć cię z irytacją, jaką budzisz we wszystkich, którzy ciężko pracują zdobywając dla nas mięso. Tak, słyszałam. Twoje kwękanie i narzekanie. Więc teraz zamkniesz się na chwilę. – Westchnęłam. – Słuchaj mnie, panie szanowny arystokrato. Przepraszam, że atłasowa dupcia musi spać na trawie, niezmiernie mi przykro, że żołądek przeplatany złotymi nićmi musi trawić surowe mięso. Zatruje się twoja błękitna krew, dobrze rozumiem? Nie wiem czy widzisz, mamy tu warunki dość polowe. – Podeszłam bliżej, zmniejszając dystans między nami, żeby cedzone przeze mnie słowa na pewno zostały usłyszane. – Nie podoba się? Nie musisz jeść. Nikt tu niczego nie robi dla sztuki. Soli ci brakuje, tak? Przypraw, obróbki termicznej? Rusz w dowolnym innym kierunku, a znajdziesz ludzi. Może dadzą ci to, czego szukasz. My nie potrzebujemy narzekania, marudzenia, wywyższania się ponad nas wszystkich, grzecznie dzielących owoc wspólnej pracy między siebie. Jedz, co ci pod nos podane albo nie. Naje się ktoś inny. Nie ruszasz ani jedną łapą, żeby zdobyć jedzenie. Może spróbuj, zanim znowu zmarszczysz nos na dobry kawał świeżego, zdrowego mięsa. Albo jedz jagody, mi wszystko jedno. Myślisz, że jesteśmy gorsi od ciebie, że zadowalamy się ochłapami, bo nasze kubki smakowe nie istnieją? Kiedyś mieliśmy kilku kucharzy, przyprawione posiłki trzy razy dziennie, a ja własny serwis do herbaty. Mleko, cukier w dwóch odcieniach, nawet pieprzony szafran. To są rzeczy bez których da się żyć. Ale tego cię nie nauczę. Zapamiętaj sobie jedno. Komu nie pasuje, ten nie je. Poluj sam albo stul pysk i jedz, co ktoś łaskawie podał ci pod nos. Tout est clair?
     Samiec patrzył na mnie przez chwilę bez słowa, po czym wolno skinął głową. – Nie spodziewałem się takiego obrotu naszej pierwszej rozmowy.
     – To nie była nasza pierwsza rozmowa. To był prolog, bo poczuwająca się siostra alfy musiała cię opieprzyć. Nasza pierwsza rozmowa będzie zaraz. Ty znasz moje imię. Jak brzmi twoje?
     – Jesteś doprawdy nietuzinkowym stworzeniem. Trafnie nadano ci imię. Merlaux. – Wyciągnął łapę. Uścisnęłam ją.
     – Miło poznać. Skoro więc już kwestię jedzenia w obecnych czasach mamy omówioną, można oddać się fantazji i wspomnieniom. Opowiedz mi o swoim ulubionym daniu. Wyczuwam francuskie korzenie.
     Merlaux się uśmiechnął. – Czyżby sztorm przeszedł?
     – Nie żartuj z wody. Ciesz się, że jesteś na spokojnym jeziorze. Więc. Jedzenie?
(424)

Merlaux?

Od Cretchera cd. Brooklyn

    
 Zgodziłem się bez wahania. Nie umiałbym powiedzieć dlaczego. Po prostu nie widziałem opcji odmówienia. Dlaczego miałbym się nie zgadzać? Poza tym miło było widzieć Brooklyn uśmiechającą się. Delikatnie – jak również zdarzało się to wcześniej – ale nadal, przyjemny widok.
     – Powinniśmy się częściej uśmiechać. W nic nie wierzę, ale uważam, że tego typu gest potrafi zarazić i wszyscy czują się lepiej. Jak by nie patrzeć, złe jest za nami.
     Uśmiech zszedł powoli z pyska Brooklyn. – Czy ja wiem. Nie należy się raczej do niczego takiego zmuszać. Nie uśmiechnęłabym się, gdybym nie czuła się w nastroju.
     – Teraz się uśmiechnęłaś.
     – Będziemy to analizować? Zgodziłeś się być moją betą. To dobra wiadomość. Cieszę się.
Skinąłem łbem. Nie miałem niczego więcej do dodania.
♠♠♠
     Postój minął dość szybko, podobnie jak szybko skończyły się zgromadzone przez nas zapasy mięsa. Brooklyn zobaczyłem ponownie dopiero, gdy zebraliśmy się do dalszego marszu. Nic jej nie było, wydawała się cała i zdrowa. Nie zebrałem się jednak, by porozmawiać od razu. Co mogłem jej powiedzieć? “Nadal nie ma ani śladu mojej ciotki czy Alicji, przepraszam.” Zwracanie uwagi na pierwsze przebijające się kwiaty zwiastujące wiosnę też nie było w moim stylu. Raz czy dwa podszedłem do niej i spytałem, czy jest może coś, co mógłbym zrobić. Ale niczego do roboty nie było.
     Działo się coraz więcej. Słyszałem przebąkiwania o osiedleniu się. Mijaliśmy nowe tereny, być może byliśmy bliżej znalezienia tego odpowiedniego miejsca. Ale też kilka osób nas opuściło. Odeszli, nie do końca wiedziałem dlaczego.
     – Brooklyn? – zagadnąłem ją któregoś dnia podczas marszu. Wydawała się wyrwana z zamyślenia.
     – Cretcher – odparła.
     – Nie martwisz się odejściami? I co myślisz o tym, dzieje się coś poważniejszego?
(276)

Brooklyn?

Od Aziraphale'a cd. Fryderyka Wilhelma

https://media.discordapp.net/attachments/690979797706342410/697416947393888307/poprzednie_opowiadanie.pnghttps://media.discordapp.net/attachments/690979797706342410/697417034572496896/nastepne_opowiadanie.png   
  Przekręciłem łeb. Czyżby to było uniżenie się ze strony mojego miłego kompana i wyciągnięcie łapy w autorskiej propozycji robienia czegoś wspólnie? Pokazałem kilka kłów w wąskim uśmiechu.
     – Stoi. Kiedyś na pewno – dodałem.
♦♦♦
     Niedługo jednakże po tej rozmowie przyszedł dla Aziraphale’a moment nieoczekiwany; coś zupełnie nowego. Zarządzono postój. Aziraphale jako pies resztek dumy, a jeszcze większych zasobów lenistwa, nie poświęciłby się w żadnym momencie jakiejkolwiek pracy, do której nie byłby odgórnie zobowiązany. Gdy miał wybór, odpowiedzią było: “Nie.” Tak też było i tym razem. Jako pomocnik nie musiał z założenia wykonywać żadnego zadania, do którego zobowiązani byli członkowie pozostałych grup. Niegrzeczny Aziraphale. 
♦♦♦
     – Staliśmy i znowu idziemy. – Szturchnąłem Fryderyka w bok odnalazłszy go w pochodzie. Miałem dobry humor. – Łapki zmęczone?
     – Niespecjalnie. Podróżujemy od miesięcy, przyzwyczaiłem się do wielogodzinnego marszu. A ty?
     – Ja nie robiłem absolutnie nic i czuję się jak młody… no, demon. Pies. Wąż po wylince. Taki postój to fajna sprawa.
     – Przyjemny, ale długość mi się nie podobała, za długi. Już pojawiły się nawet głosy, że to będzie nasze stałe miejsce osiedlenia, wiesz? Nadzieja upadła wraz z informacją o wyruszeniu. Mógłbym tam zostać, przyznam ci. Jeszcze wieś może nie jest blisko, ale można odwiedzać ludzi co jakiś czas.
     Prychnąłem. – Co was tak was wszystkich ciągnie do ludzi? Są fascynujący, okej, nie trzeba też za nich odwalać żadnej roboty, nawet ze śmieceniem. Ale żeby do ludzi? Owszem, mają fajne kocyki, chrupki, potrafią z ropy naftowej zrobić kość do gryzienia, ale żeby od razu do ludzi? Czemu? Dlaczego?
(250)

Angel?

Od Miss Clarice do Petera

   
  Postój się skończył, tak jak wszystko zawsze się kończy. Znów byliśmy w drodze. Byliśmy wielkim i długim marszem, niekończącym się pochodem niecałych trzech tuzinów psów. Byliśmy pielgrzymką.
     Trzy tuziny to niedużo. To naprawdę żałośnie mała ilość. Nie trzeba więc chyba nikomu tłumaczyć jak trudno w tak małej grupie o przyzwoity mózg, do którego można zwrócić się z konwersacją. Konwersacje utrzymują psa przy zmysłach i trzymają jego umysł w ryzach. Niestety.
Przestałam być jednym z medyków i zwróciłam się ku rzemieślnictwu jakim jest porcjowanie mięsa. Nie będę patrzeć z zażenowaniem jak nieudolnie próbują robić to inni. Niezależnie jednak od tego, jeśli miałam szukać innego pyska w stronę którego byłoby warto otworzyć własny, wybrałabym swoją poprzednią grupę zawodową. Wybrałam.
     – Pytanie czysto zawodowe. Czy uważasz, że moje przekwalifikowanie może mieć negatywny wpływ na zespół medyków? Jakkolwiek bezużyteczni byliśmy do tej pory – dodałam.
     – Zobaczymy, jak ktoś zacznie rzygać krwią albo połamie sobie łapy, na razie nie ma nawet kogo leczyć. Na mnie nie wpłynęło, Prest ma poziom emocji ziemniaka, Alegria może być trochę zaniepokojona, Swallow właściwie nie widziała cię w akcji, Fobos… Fobos i tak znalazłby powód, żeby przeobrazić to w coś pozytywnego. Więc nie, myślę, że nie za bardzo.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, który objął połowę mojego pyska. Tak robią psy. Uśmiechają się.
     – Poziom emocji ziemniaka – powtórzyłam. – Zabrałam wam właściwie jedynie prywatny zestaw skalpeli. I tak na nic się zda, podobnej ostrości są tu patyki. – Westchnęłam. – Pielgrzymka. Przyjmuję zakłady. Czym będzie następny teren, na który trafimy?
     – Cmentarz, jak jeszcze odpowiednio długo będziemy chodzić. Może los się do nas uśmiechnie i natrafimy na ludzi. Oddałbym łapę za jakiegoś porządnego, ludzkiego dzieciaka, który rzuca pieskom kiełbasę lub szyneczkę.
     Uśmiechnęłam się ponownie pod nosem. Nie przepadałam za towarzystwem ludzi, jakkolwiek moja postura nie zdawałaby im się spełniająca warunki idealnego pieska kanapowego. Podobała mi się ironia w głosie Petera.
     – Byle nie obrożę na szyję. – Milczałam przez chwilę. – Proponuję wymianę, pytanie za pytanie. Nie będę dłużna tylu odpowiedzi. Więc to jest ostatnie. Myślisz, że to zadziała? Próba systemu nie nazywanego wprost monarchią.
(346)

Peter?

Od Etera CD Kilmi

Ta cała sytuacja z rysiami wprawiła mnie w niezłe zakłopotanie. Nie miałem pojęcia, że tak może skończyć się moje polowanie. Na szczęście poradziliśmy sobie z nimi wspólnie. Gdy wracaliśmy do punktu postoju udało mi się poznać imię suczki. Muszę przyznać, że ma niezwykły charakter, który nie raz zdążył wprowadzić mnie w zakłopotanie. Nie spodziewałem się, że tak może ona zareagować na pytanie czy jest cała. Gdy wracaliśmy spojrzałem na nią.
- Dziękuję ci. Wiesz... Za pomoc i za to, że po mnie przyszłaś. - powiedziałem trochę niepewnie. 
- Nie zrobiłam tego chętnie. - odparła zimo. Nie powiem, trochę mnie to zabolało. Westchnąłem cicho. 
- Ale mino wszystko dzięki. - odparłem oraz delikatnie się uśmiechnąłem.  Byłem jej wdzięczny za pomoc, nawet jeśli nie zrobiła tego chętnie. Gdy dotarliśmy na miejsce zbiórki przeprosiłem wszystkich za swoje spóźnienie. Na szczęście, nikt nie miał mi tego bardzo za złe. Przynajmniej tak mi się wydawało. Mimo to czułem się głupio z tym, że wszyscy musieli czekać na mnie, gdy to ja polowałem sobie. Po tym podeszła do mnie Rea wraz z Persefoną. Widząc, że jestem trochę podrapany Rea wydała się przerażona. 
- Co się stało? - spytała z troską. Persefona również przyjrzała się moim ranom. 
- To nic takiego. Jedynie zadrapania po walce z rysiami. - odparłem. - Nie musicie się o mnie martwić kochane. - dodałem po chwili, aby je troszkę uspokoić. 
- Powinieneś udać się do medyka. Niech spojrzy na te rany. - Rzekła Persefona. 
- To naprawdę nic takiego, ale jeśli bardzo tego chcecie udam się do niego, lecz teraz nie chce im zawracać głowy. Mają znacznie ważniejsze zajęcia do zrobienia. - powiedziałem z uśmiechem. Siostry przytaknęły skinieniami pyszczków, a ja uśmiechnąłem się. 

Kilmi? 

4.27.2020

Od Brooklyn cd Pergilmesa

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/05/od-pergilmesa-cd-brooklyn.html
  Pergilmesowa “głębia emocjonalna łyżeczki”, jak to określił, była teraz prawdopodobnie moim głównym powodem zmartwień. Nie oszukujmy się, byliśmy już całkiem sporą sforą, również względnie bezpieczną. Nie potrzebowaliśmy bać się, czy w ogóle przetrwamy, co najwyżej poszukać miejsca na osiedlenie się, aczkolwiek niczego dobrego jeszcze nie znaleźliśmy. Więc wędrowaliśmy dalej wprzód, a moim jedynym problemem było to, że spotkałam się z odrzuceniem uczuciowym.
    Od sfory odłączało się parę psów, ale nie przyniosło nam to niewyobrażalnych strat. To było do przewidzenia, że nie utrzymamy się wiecznie w tym samym składzie. Może byłam kiepskim przywódcą, aczkolwiek nie przejęłam się tym. No, może poza tym, że Pergilmes pewnie nie czuł się najlepiej z odejściem syna. Nie poruszałam tego tematu. Uznałam, że jeśli będzie chciał, sam się do mnie zwróci.
    On jednak zachowywał się… Dziwnie. Inaczej. Odkąd wróciłam, dużo częściej pytał mnie o zdanie. Odnosiłam także wrażenie, że chce spędzać ze mną więcej czasu. To było owszem, miłe, ale nie miałam zielonego pojęcia w jaki sposób powinnam reagować. Pod wpływem szoku inaczej wyrażałam swoje myśli, w inny sposób też oddziaływały na mnie moje uczucia. Aż pewnej nocy, gdy rozbiliśmy obóz, podszedł do mnie z dużo dziwniejszą sprawą.
    — Przejdziemy się? — zapytał wprost.
    Ten sam sznaucer, który przejmował się wszystkim na okrągło, zaproponował mi właśnie oddalenie się od grupy we dwójkę, nie powiadamiając o tym kogokolwiek.
    Spojrzałam na niego, jakby urwał się z choinki, ale skinęłam głową na zgodę.
    Było… pięknie. Im dalej odchodziliśmy od byłych terenów sfory Avalona, tym bardziej niesamowite krajobrazy nas otaczały. W świetle miliarda gwiazd, o pełni księżyca, który swym delikatnym blaskiem nadawał klimatu. Zupełnie jak wtedy, kiedy — jeszcze zimą — wyznałam mu, co właściwie do niego czuję. Zatrzymał się w pewnym momencie, gestem prosząc, abym usiadła obok niego. To właśnie uczyniłam.
    — Co się dzieje, Gil? Jesteś jakiś… inny. — Zaczęłam ostrożnie.

Pergilmes? || 297 słów

4.26.2020

Od Wegi Cd. Fobosa

Przytaknęłam skinieniem pyska.
- Dobrze. - odparłam z delikatnym uśmiechem. Co prawda niechętnie byłam co tego nastawiona, ale musiałam wyleczyć swój bok. Tak to jest, jak się jest nie do końca uważnym. Po chwili Fobos wrócił z maścią. Gdy zaczął nią smarować mój bok skrzywiłam się lekko przez ból.
- Chwila nieuwagi, a takie skutki. - Powiedziałam dosyć cicho. Brat jednak usłyszał to.
- Niestety twoje stanowisko wiąże się z ryzykiem. - powiedział, a ja spojrzałam na niego.
- Tak, masz rację. Ale dzięki temu, że je objęłam jest więcej psów do polowań.
- Racja. Musisz bardziej na siebie uważać.
- Spokojnie braciszku. Nie zamierzam ciągle być tak nieuważną. - odparła z uśmiechem.
- To dobrze. - odparł z uśmiechem i po chwili skończył opatrywać mój bok.
- Możesz być pewny, że zamierzam wracać zawsze w jednym kawałku. - powiedziałam patrząc na brata. Fobos zaśmiał się.
- No mam taką nadzieję. - odparł. Zaśmiałam się, a następnie powoli wstałam.
- Nieraz będziesz czuła ból, ale maść powinna go złagodzić. Minie trochę czasu, a znów będziesz w pełni zdrowa.
- Miałam dużo szczęścia.
- Tak, masz rację.
- A tak korzystając z sytuacji. Jak tam u ciebie Foboś? Jak praca medyka? Nie jest zbyt męcząca? - spytała z uśmiechem. Miałam nadzieję, że uda mi się choć chwilę z nim porozmawiać. Dawno nie mieliśmy okazji porozmawiać, a zależało mi na tym by być z nim blisko. W końcu jest moim bratem, obecnie najbliższą osobą jaką mam.

Fobos ?

4.25.2020

Od Alegrii Cd. Fryderyka Wilhelma

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/05/od-fryderyka-wilhelma-cd-alegrii.html
Byłam zaskoczona prośbą Fryderyka, lecz ostatecznie zgodziłam się mu pomóc. Potrzebował mojej pomocy, a ja nigdy jej nikomu nie odmówiłam.
- Z chęcią ci pomogę. - powiedziałam z uśmiechem.
- Cieszę się. - odparł Fryderyk. Zaczęłam się przez chwilę zastanowić, gdzie moglibyśmy zdobyć potrzebne mu rośliny. Z początku starałam sobie przypomnieć, o które dokładniej chodzi. Następnie wiedziałam gdzie mogę ich poszukać razem z psem.
- Wydaje mi się, że cis powinniśmy napotkać po drodze. Łatwo będzie go rozpoznać. Obawiam się tylko, że mogą pojawić się małe komplikacje jeśli chodzi o bylicę.
- Rozumiem. - odparł patrząc przez chwilę przed siebie.
- Ale postaram się zrobić co w mojej mocy, abyś zdobył obie rośliny. - odparłam patrząc na niego z delikatnym uśmiechem.
- Dziękuję ci. - odparł z uśmiechem.
- Na prawdę nie ma za co. To będzie dla mnie czysta przyjemność. - odparłam. - Podczas naszego marszu powinniśmy szukać drzewa iglastego. Nie są one rzadkim gatunkiem, więc powinno nam pójść dosyć sprawnie. Mam bynajmniej taką nadzieję. - powiedziałam z uśmiechem patrząc przed siebie.
- Dobrze, w takim razie z cisem powinno pójść łatwo.
- Tak, a z bylicą mogą być małe problemy, ale nie zaszkodzi spróbować jej zdobyć.
- Racja. - odparł Fryderyk. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę na różne tematy, aż mojej uwagi nie przykuł zielony krzak iglasty. Przystanęłam na chwilę i zaczęłam się przyglądać krzewowi.
- Ali? - spytał Fryderyk. Potrząsnęłam pyskiem, a następnie znów spojrzałam na mojego towarzysza.
- Wybacz. Zapatrzyłam się i muszę coś sprawdzić. - odparłam i ruszyłam w kierunku krzewu. Jednak gdy podeszłam do niego, okazało się, że nie jest to cis. Lecz skoro różnie tu roślina iglasta, cis też może. Rozejrzałam się.
- To roślina iglasta. Skoro tu rośnie, to niedaleko możemy znaleźć cis. - powiedziała z uśmiechem, a następnie spojrzałam na Fryderyka.

Fryderyk?


Od Rei CD. Bonnie

Miałam ochotę odpowiedzieć, że jest mi przykro i cieszę się, że mogłam jej w tym momencie wysłuchać. Niestety nie było mi to dane, gdyż coś poruszyło się w krzakach niedaleko.  Bonnie odskoczyła kawałek dalej, lecz po chwili znów podeszła. Byłam ciekawa co takiego się wtedy zerwało do biegu. Zaciekawiona tego, spojrzałam na Bonnie.
- Idziemy zobaczyć, co to takiego? - spytałam, a sunia obok przytaknęła skinieniem głowy. Ruszyłyśmy w kierunku, z którego dobiegło wcześniej skrzypienie śniegu. 
- Mam tylko nadzieję, że to nie jest żaden wilk. - powiedziałam cicho. Bonnie spojrzała na mnie. 
- Ja też mam taką nadzieję. - odparła. Starałyśmy się być jak najciszej, aby to, co wcześniej się spłoszyło, znów nam nie uciekło. W głębi duszy, prosiłam, aby nie był to ani wilk, ani kot. Liczyłam raczej na coś mniejszego i niegroźnego. Na przykład, że mógł to być zając albo inne niegroźne zwierzę. Nie chciałabym narazić naszego zdrowia, lecz naszym obowiązkiem było sprawdzić, czy nieznane nam stworzenie nie jest niebezpieczne i czy nie zagraża sforze. Wiedziałyśmy na co się piszemy, gdy wybierałyśmy to stanowisko. Szłyśmy przed siebie i ciągle starałyśmy się poczuć jakąś woń, która mogłaby nam pomóc namierzyć to tajemnicze stworzenie. Po chwili Bonnie szturchnęła mnie w ramię, a gdy na nią spojrzałam, łapą wskazała na ślady pozostawione na śniegu.
- Czyli mamy już jakiś trop. - powiedziałam z uśmiechem i zaczęłam przyglądać się śladom. - Jesteśmy w stanie rozpoznać do kogo one należą? - spytałam patrząc na ślady, a następnie na moją towarzyszkę.

Bonnie ? 

Odejście!

https://i.imgur.com/wRezRAP.png
Millenium Falcon odchodzi,
zostawia sfora, by żyć na własną łapę.

4.24.2020

Od Aureona cd. Bonnie

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/03/od-bonnie-cd-aureona.html
Pojawiło się we mnie znowu to specjalne uczucie, które czasami pojawiało się, kiedy przebywałem w obecności Silvera lub Bonnie. Z każdym wdechem powietrza wypełnionego słowami zwiadowczyni, do moich płuc dostawało się coraz więcej eliksiru, który zdawał się powiększać moje serce, robiąc w nim więcej miejsca na łaskoczące pęcherzyki powietrza, które przesuwając na bok ciepłe wspomnienia, unosiły mnie do góry. Z tym przyszło też lekkie rozmazanie otoczenia, jakby wszystko stawało się nieco bardziej okrągłe, mniej ostre, a za tym mniej niebezpieczne. Ta emocja nigdy nie zawiodła i zawsze na moim pyszczku rozciągał się szeroki uśmiech. Dawno temu do moich uszu dotarła po raz pierwszy nazwa uczucia; szczęście, ale nigdy nie czułem, żeby była wystarczająca. Ignorowałem więc słowo, żeby skupić się bardziej na tym, co czułem. Zaśmiałem się, pozwalając, żeby razem z dźwiękiem do środowiska wypuścić trochę ciepłej ekscytacji.
- Nie męczysz mnie, ale co do… dogodności nie jestem pewien, bo… – zacząłem, a mój głos wypełnił się lekką niepewnością na końcu zdania, która nie była jednak w stanie wybić mnie z mojego dobrego humoru.
- Godność to imię - nieco podskoczyłem i natychmiastowo odwróciłem się w stronę, z której dobiegał  dźwięk półszeptu. Fakt, że lis mógł poruszać się bezszelestnie pewnego dnia doprowadzi do zawału. Potrząsnąłem głową z uśmiechem w stronę Silvera i ponownie zwróciłem się do Bonnie.
- To jak? - dopytała, a jej oczywista energia wydawała mi się na tyle duża, że mogłem ją prawie widzieć. Stwierdziłem, że zdrobnienie będzie dobrym rozróżnieniem mnie i Aureona. Przez chwilę jeszcze się zastanawiałem, widząc, jak bomba w postaci zawsze mówiącej zwiadowczyni tyka.
- Możesz, możesz... - tryskająca z Bonnie ekscytacja rozlała się na dźwięk mojego potwierdzenia, jakbym pociągnął za spust rewolweru.
- Spektakularnie, panie A! Nie mogę się doczekać, aż sprawię, że zmienisz zdanie! - zażartowała, dostając ode mnie reakcję w postaci gradientu rozpoczynającego się od rozszerzonych oczu pełnych zdziwienia, a kończącego śmiechem. Suczka pokonywała przeszkody stojące na naszej drodze zdecydowanie zbyt długimi skokami, jakby starała się pozbyć swojej nadaktywności. Dosyć szybko mnie wyprzedziła.
- Nie dasz rady - odpowiedziałem prosto, równie zwyczajnie przechodząc nad truchłem w miarę cienkiego drzewa, które ziemia straciła na pewno zbyt szybko. Skupiony na nie zabiciu się przez gwałtowny kontakt z ziemią, nie zauważyłem nawet, kiedy zwiadowczyni zawróciła, zatrzymując się tuż przede mną.
- To brzmi jak wyzwanie, Aurek! Takie, które chętnie przyjmę - powiedziała z pewnością siebie, patrząc mi prosto w oczy.
- Chętnie usłyszę próby - odpowiedziałem z uśmiechem.

~

Zachodziło właśnie słońce, a wędrująca sfora zbierała się do spoczynku. Ja sam dopiero zaczynałem myśleć jak strażnik, rozglądając się za niebezpieczeństwami, które mogłyby zagrozić psom. Chronienie sfory stawało się dla mnie coraz ważniejsze z czasem i traktowałem zajęcie coraz poważniej. Starałem się nie rozpraszać się, chociaż to trudne, kiedy twoją pracą jest głównie patrzenie się w przestrzeń i szukanie anomalii. Ułatwiało to inną sprawę, którą było przyzwyczajenie się do tego, jak działa psie społeczeństwo. Dzięki obserwacji rozumiałem je już lepiej, chociaż czasami dalej czułem się tak, jakbym był obcy w sforze. Na szczęście miałem też Silvera, który czasami poprawiał moją gramatykę i przypominał słowa i Bonnie, która od czasu do czasu zmuszała mnie do małych rozmów z innymi psami. Kiedy nie byłem zajęty obowiązkami, starałem się przykleić do jednego z nich (lub obu) i jakimś cudem przeżyć bez całkowitego zawstydzenia siebie głupim pytaniem.
Moje oczy się zrelaksowały, kiedy mój mózg przejęły myśli o mojej roli w sforze. Wiedziałem, że sprawi to, że zdecydowanie łatwiej byłoby się do mnie zakraść. Po kilku próbach poddałem się w misji odwrócenia oczu od jednego punktu na horyzoncie. Po nosie zaczęła łaskotać mnie długa trawa, która rosła na łące. Na początku nie zwracałem na nią uwagi, myśląc, że to tylko wiatr. Kiedy źdźbło po kilku sekundach dalej nie zniknęło, doszedł do mojego umysłu sygnał o tym, że coś było nie tak. Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na roślinę, lekko zezując i wypełniając pyszczek zdziwieniem. Do moich uszu dostał się śmiech Bonnie, na co od razu się uśmiechnąłem i odsunąłem od trawy.
- Bardzo śmieszne... - zacząłem, jednak zwiadowczyni mi przerwała.
- To była najlepsza reakcja, jaką ktokolwiek mi dzisiaj dał! - wykrzyknęła, wypełniając powietrze wokół siebie rozbawieniem.
- Bonnie, muszę chronić sfory, obowiązki... - próbowałem ją od siebie odpędzić, by kontynuować próby pełnienia obowiązków.
- Spełniasz je patrząc na krzak? Chodź, sprawdzimy otoczenie, to będzie bardziej produktywne, panie strażniku - westchnąłem na jej słowa, wiedząc, że ma rację mówiąc, że wlepianie oczu w chaszcze nie pomaga sforze. Wstałem więc, kiedy Bonnie rozpoczęła energetyczny marsz, zacząłem podążać za nią. Za każdym razem, kiedy szedłem przy jej boku, dziękowałem Bogom za moje długie nogi, bez których dotrzymanie jej kroku byłoby nieco trudniejsze.
- Mam pytanie - oznajmiłem, sprawiając, że Bonnie lekko zwolniła, widocznie zaciekawiona.
- Lingwistyczne? - zapytała, wprowadzając mnie w zmieszanie, która na szczęście zauważyła. - W sensie takie językowe? - poprawiła się, na co ja przytaknąłem.
- Silver mi powiedział o takich imionach dla psów, których się kocha, ale powiedział mi tylko jedno i chcę znać więcej - wyjaśniłem, próbując jak najlepiej wytłumaczyć, o co mi chodziło.
- To jakie jest to jedno, które znasz? - dociekła, najprawdopodobniej po to, by unikać powtórzeń.
- Powiedział, że będę potrzebować tylko "śmieć" bo jest najlepsze - odpowiedziałem, jednak zamiast dania mi oczekiwanej pomocy językowej, Bonnie nagle się zatrzymała.


<Bonnie?>

Od Billa cd. Beatrycze

Wszystko dobrze się skończyło. Beatrycze bezpiecznie wróciła ze mną do sfory, a wilki dały nam spokój. Oczywiście spokój ten nie trwał zbyt długo, bo jedną z ulubionych hobby losu było utrudnianie mi życia. ''Po co ma mu się układać, skoro całe życie się nie układało? No właśnie! Zaraz coś wykombinuje, aby ten starych nie cieszył się zbyt długo'' – tak wyobrażałem sobie jego słowa za każdym razem, kiedy coś nieciekawego spotykało mnie na drodze zwanej życiem.
Przeczuwałem, że tamto spotkanie z wilkami niczego nie nauczy Beatrycze. Może nie nie nauczy, ale nie wyciągnie pewnych wniosków z tej lekcji. Stwierdziłem tak, ze względu na jej charakter. Podejrzewałem, że następnego wieczora postąpi tak samo – znowu po cichu wymsknie się i będzie szukała, jak to określiła, ,,cichego miejsca do odpoczynku''.
Nie myliłem się. Tak jak przewidziałem, postąpiła tak samo następnego wieczoru. Nie pełniłem wtedy warty, ale tego wieczora nie mogłem zasnąć, a leżenie w ciszy w nocy nie było moim ulubionym zajęciem, ze względu na myśli, zwłaszcza te głupie i przytłaczające, które pojawiały się zawsze przed snem. Wiedząc, że tej nocy szybko nie zasnę, wstałem i zostawiłem śpiąca Kilmi samą. Nie chciałem zaprzątać głowy niechcianymi myślami, a wiedziałem, że jeśli będę leżał bez ruchu, słuchając chrapania Princess Kil, która była święcie przekonana, że ona przecież nie chrapie, to wkrótce dam im za wygraną. Musiałem zająć czymś głowę. Czymkolwiek.
Zastanawiając się, co będę robić, zauważyłem ogon Beatrycze znikający w ciemności lasu. Wcale mnie to nie zdziwiło. Czułem się, jakbym miał déjà vu. Śpiąca sforę pilnował Aureon. Mogłem mu powiedzieć, żeby poszedł zawrócić Beatrycze, ale nie ufałem mu, był jakiś dziwny i wątpiłem, czy w razie konieczności uchroni ją przed niebezpieczeństwem, tak jak ja zrobiłem to zeszłego wieczora. Pozostało mi tylko westchnąć, pomarudzić w myślach i bez entuzjazmu ruszyć za nią.
Przemierzałem ciemności lasu, czekając, aż moje oczy przyzwyczają się do panującej czerni.
— Słyszę cię, Bill — usłyszałem jej głos niedaleko przede mną. — Nie ukrywaj się, tylko chodź.
Dopiero po kilku mrugnięciach zauważyłem ją.
— Nie ukrywałem się — odrzekłem, w jednej chwili równając się z nią krokiem.
— Ach tak? Więc dlaczego za mną poszedłeś? Znowu — podkreśliła ostatnie słowo.
Sam się nad tym zastanawiam — mruknąłem w myślach.
— Nie powinnaś znowu oddalać się od sfory — odpowiedziałem zamiast tego, co powiedziałem w myślach.
— Daj spokój. Wczoraj pokazaliśmy wilkom, że nie mają z nami szans. Nie zapuszczą się już tutaj.
Zatrzymałem się, kiedy zobaczyłem dobrze nam znaną sylwetkę.
— Tak myślisz? — zapytałem, nie spuszczając wzroku z osobnika.
Beatrycze zmarszczyła brwi, słysząc mój ton głosu i również się zatrzymała. Jej wzrok odnalazł ciemnego osobnika, któremu się przyglądałem.
— Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy — przyznał, przypatrując się Beatrycze. Miałem wrażenie, że słowa te wypowiedział jedynie do niej, ale nie dbałem o to.
Był to czarny basior, którego pokonała wczoraj Beatrycze. Wilk nie wygląd jakby miał wobec nas złe zamiary, ale i tak spiorunowałem go spojrzeniem, tak na wszelki wypadek – w końcu to była moja tradycja, nie mogłem z niej zrezygnować. Wilk zauważył moje spojrzenie, ale w dalszym ciągu wpatrywał się w Beatrycze. Ukryłem frustrację. Miło.
— Ja się tym zajmę — oznajmiła i ruszyła pewnym krokiem w stronę basiora.
Nie miałem nic przeciwko. Pozwoliłem jej działać, widziałem, jak wczoraj sobie z nim bez problemu poradziła. Mimo tego byłem gotowy wkroczyć do działania, gdyby sytuacja tego wymagała.

Beatrycze?

4.21.2020

Sto lat!

Uwaga wszyscy, dzisiaj mamy okazję świętować urodziny Sarny!

Niezwariowania w tym świecie, a pozytywnego zawirowania oraz miszmaszu wspaniałych chwil. Wielu pogodnych dni (jak wszyscy wiemy, pogoda jest zawsze, dlatego warto uściślić: dni o pogodzie takiej, jaką sobie życzysz, nie martw się o resztę ludzi, najwyżej schowają się pod daszek), wolnego czasu dla praktykowania hobby i spędzania czasu z bliskimi. Oprócz tego, aby zwierzęta Cię lubiły i same podchodziły na głaskanie, a także szarych komórek, które zawsze będą potrafiły pracować na pełnych obrotach w najważniejszych chwilach!
Składamy też życzenia o zdrowie, kasę oraz o szczerą radość z dnia codziennego i zadowolenia z życia.

Znaną już tradycją, Beatrycze dostaje jeden punkt do wybranej statystyki. Napisz proszę do końca tygodnia, gdzie chciałabyś go przydzielić.

~Administracja

Od Prestiana - Zdobycie Towarzysza [1/2]

  
Były rzeczy, których żałowałem, że nie wziąłem ze sfory. Trzema najbardziej brakującymi były dla mnie środki dezynfekujące, piersiówka (najlepiej wypełniona) oraz niepokojąca moje myśli tabliczka Sau, teraz leżąca gdzieś pomiędzy gratami moimi i Hrabiny Lamai w starej komnacie. Przy widmie wojny nie wydawała się być moim priorytetem, jednak po kilku miesiącach zdążyłem odczuć jej brak i robiłem sobie pewne wyrzuty z powodu zostawienia jej. Wiązała się z nią historia zbyt ważna, aby o niej zapomnieć oraz obietnica zbyt silna, aby jej nie wypełnić.
  Odświeżając jednak stare dzieje...
  Starałem się nie poświęcać zbyt wiele myśli swojemu pobytowi w tamtym lochu. Nie był to zbyt interesujący czas. Siedzenie w niemalże całkowitej ciemności, nasłuchiwanie odległego echa kroków. Chłód, wilgoć i posmak porażki po tym, jak dałem się po prostu pojmać. Nie znalazło się tam miejsce na medytację czy filozoficzne przemyślenia - byłem w stanie tylko czuć żal i wściekłość na obecną sytuację. W tamtym stanie nie mogłem nawet wysilić się na prowadzenie rachuby dni. Nie liczyłem, że uda mi się w jakikolwiek sposób wydostać. Postanowiłem już po prostu zagłodzić się, skoro wiedziałem, że ani nie mogę liczyć na uwolnienie ani nawet karę śmierci. Przypadek jednak postanowił sprawić, że jeszcze udało mi się odkryć światło dzienne. Zacząłem słyszeć szmer zza kamiennej posadzki. Nie miałem pojęcia, co oznaczało, ale z czasem zbliżało się do mnie coraz bardziej, aż w końcu do mojej celi przedostał się Sau. Starszy już doradca poprzedniego alfy sfory, w której lochu byłem. On był w nim więźniem od lat, ale miał w sobie jeszcze chęci do wyjścia na wolność. Zbudował sobie narzędzia i zaczął mierzyć się z niemalże niezniszczalnymi ścianami celi. Miał zamiar wydrążyć się na wolność, jednak jego założenia wskazały mu złą stronę i tak trafił do mnie. Nie były to dla niego pozytywne wieści. Wiedział, że jego kara miała zakończyć się ostatecznie dyskretnym zatruciem go w konkretną rocznicę jego zamknięcia. Zbliżała się nieubłaganie, a on już nie miał czasu, aby spróbować wydrążyć inny tunel. Słysząc jego historię uznałem, że ja pogodziłem się ze swoim losem i zaproponowałem zamianę miejscami. Byliśmy w miarę podobni. Mogłem przejść do jego celi i spożyć ostatni posiłek, kiedy on byłby w stanie zyskać dodatkowe lata. Sau wydał się być rozbawiony tą propozycją. Nie zgodził się. Przyznał, że chciałby, aby chociaż jego śmierć mogła zrobić coś dla kogoś innego i przedstawił mi zamysł na fortel. Nie był on co prawda oryginalny, ale nikt nie spodziewał się, że można by było go przeprowadzić w innych warunkach niż te książkowe. Pies postanowił, że wypije truciznę, a następnie jego zwłoki zostałoby sprawdzone i zawiązane w całun. Moim zadaniem było wykorzystać czas, pomiędzy wyjściem medyka i strażników, a sprowadzeniem psów, jakie wyniosłyby ciało i zamienić się z nim miejscami. Ciągnięcie zwłok przez ciasny korytarz nie było najprzyjemniejsze, ale dałem radę. Umieściłem je w celi i skuliłem na posłaniu, a sam udałem się w miejsce, gdzie sam powinienem się znaleźć. Niedługo potem zostałem wyniesiony w całunie na powierzchnię, związano kończyny łańcuchem z metalowym obciążeniem i wbrew mojej myśli wrzucono z wysokości do wody. Potem nastąpiła szamotanina i przerażenie, jednak dzięki dosyć dużemu łutowi szczęścia dostałem się na bezpieczny brzeg.
  W tej historii był jeszcze jeden, dosyć drobny aspekt - warunek. Sau przed swoją śmiercią wręczył mi niewielką drewnianą tabliczkę i powiedział, że jest to sprawa, jaką chciałby doprowadzić do końca, jako że jest to jego dzieło życiowe. Zobowiązałem się do tego, nie chcąc być ostatnim niewdzięcznikiem i udawało mi się przemycać ją przez całą resztę przygody, nie uszkadzając jej przy tym zbytnio.
  Byłem oszczędny, kiedy opowiadałem o tym epizodzie Cadillacowi czy tacie. Ostatecznie był on jedynie małą częścią zakończonej już całości. Myśl o Sau i jego instrukcjach jednak pozostawała. Była to sprawa, jaką wiedziałem, że powinienem dokończyć. Domyślałem się, że utrwalone na niej tajemnicze znaki były rodzajem mapy. Po powrocie do sfory jednak byłem zbyt zmęczony swoją przygodą, że postanowiłem dopiero w przyszłości zająć się rozszyfrowywaniem. Czasem jedynie późną nocą wyciągałem z szafy tabliczkę i spoglądałem na nią z przekonaniem, że jest to bilet do czegoś jeszcze większego. Nie byłem tylko gotowy, aby się za to zabrać.
  Rankiem tego dnia obudziłem się będąc tego nie mniej pewnym. Dokładnie zapamiętane jednak szczegóły tabliczki zaprzątały mi głowę w czasie snu. W ostatnim czasie robiły to częściej niż zwykle. Odczuwałem w związku z tym lekki niepokój, który pomimo niewielkiej siły był w stanie zwracać moją uwagę, kiedy było to najsilniejsze przebijające się przeze mnie uczucie. Otworzyłem oczy, kiedy jego kumulacja wydała się popchnąć mój umysł ku szukaniu sposobu, aby przywrócić mój stan ducha. Już we wcześniejsze dni poświęcałem temu cześć procesów myślowych, jednak teraz miałem to wszystko połączyć. Wstałem i skupiłem swój wzrok na pomarańczowo-różowej poświacie, jaka rozjaśniała wywyższającą się ponad horyzont górę. Wenus widoczna była tuż obok niej, stopniowo obniżając się.
  Tabliczka składała się głównie z coraz głębiej drążonych pól oraz czterech wyżłobionych punktów. Podejrzewałem, że była to konstelacja gwiazd, jednak nie znałem jej. Poszukiwałem pośród północnego i południowego nieba, a myśl o dziwnej fakturze, na jakiej się znalazły, odwlekły mnie od tej myśli. Spoglądając ku górze zbliżyłem się ku innej koncepcji. Topografia, tyle że od tabliczki można było tylko odejmować, a nie przyklejać - tak im głębszy punkt, tym wyższy w praktyce. Punkty w takim wypadku mogły wyznaczać cele.
  Mój wzrok przesunął się na resztę zapamiętanej tabliczki. Były to umieszczone w pionowej kolumnie liczby rzymskie, a za nimi znajdowały się drobne symbole, zupełny brak czegokolwiek albo pustka związana z zapomnieniem ich przeze mnie. Policzyłem jeszcze raz wydrążone punkty na mapie. Występowały w liczbie czterech, numerów rzymskich było aż siedem. Za jedynką znajdowały się cztery niewielkie linie. Wskazująca na lewo była pogrubiona... Nawiązanie do kompasu? Zachód. Trzeba było się udać na zachód jakiejś góry, a może oznaczało to by, że zaznaczony najbardziej na zachód punkt powinien być moim pierwszym celem, o ile te zaznaczenia miały taki sens. Roboczo mogło to tak działać.
Dwójka rzymska, za nią wyjątkowo małe, gęste kropki ułożone w bloczkach. Ich ilość na jedną część zdecydowanie wykluczała możliwość, aby był to alfabet Braille'a, co było też pozytywne dla mnie, ponieważ nigdy się go nie uczyłem. Przemieściłem się fizycznie do fragmentu odsłoniętej ziemi i urwałem jakąś słomkę. Czułem, że teraz wykonanie tego całego procesu w myślach byłoby dosyć męczące. Ilość kropek była mi znana, ponieważ zapamiętałem te dane już wcześniej, chociaż nie odnosiłem wtedy wrażenia, że rzeczywiście mi się to kiedyś przyda. Z pewnym marginesem błędu suma kropek w każdym bloczku wynosiła: 1 21 17 9 10 20 18. Te liczby też wyryłem na powierzchni. Następnie spróbowałem podstawić pod nie alfabet łaciński (również z marginesem błędu): A U Q I J T R. Nie podobał mi się ten wynik, jednak postanowiłem jeszcze posiedzieć nad nim chwilę. Postarałem się wykonać kilka prób podejścia za pomocą szyfru cezara, wariacji fonetycznych czy po prostu siedzenia i dosyć pustego wpatrywania się w słowo, dopóki nie postanowiłem uznać, że popełniłem błąd i powinienem inaczej postąpić z ciągiem liczb. Na razie założyłem jeszcze, że nie pomyliłem nigdzie sumy w bloczkach.
  Sforzanie powoli budzili się. Rozległy się pierwsze szmery rozmów. Nie było to dla mnie korzystne, ponieważ oznaczało to, że za jakiś czas zabierzemy się już do dalszej drogi i ktoś bardziej lub mniej świadomie będzie mi przeszkadzał w dalszym myśleniu nad tym zagadnieniem. Nie byłem zbyt chętny, aby tłumaczyć komuś tę grekę... Greka. Sau był staromodnym psem nauki, może to jej alfabetem chciał się posłużyć.
  Spróbowałem podłożyć transliterację: A F R I K Y S. Y w starożytnej odmianie prawie jak U. Afrikus. Brzmiało już bardziej sensownie, jednak dalej mi to nie do końca pasowało. Słowo ewidentnie nie brzmiało mi na grekę, a łacinę. W łacinie K występuje jedynie w zapożyczeniach, kiedy w grece C nie wydaje się występować. Słowo zostaje więc zamienione na Africus. Miałbym udać do Afryki? Nie za bardzo mi się podobała to koncepcja... Bardziej sensowne jednak miało się okazać tłumaczenie. Słowo to było równoznaczne do określenia położenia - południowy zachód. Pozostanie na tym etapie rozmyślania, mogło potwierdzić mi, że miałem udawać się do punktów kolejno, jak były mi podawane szczegóły lokowania rzymskich cyfr. Nie tłumaczyło mi to jednak, dlaczego znam jedynie cztery punkty na siedem liczb rzymskich. Wyraźnie miałem dopiero to odkryć, chociaż sprawa nie miała aż tak dużej szansy na wyjaśnienie się, kiedy musiałem przed sobą przyznać, że nie pamiętałem, jakie symbole były za trójką rzymską. Ewidentnie więcej uwagi poświęciłem dwójce i sumie wydrążeń niż prostszym kształtom. Mój błąd. Czwórka pozostawała pusta. Przy piątce udało mi się przypomnieć - symbol przedstawiający okrąg z ośmioma szprychami w środku. Obok nich wyryty był niewielki staurogram, co nakłoniło mnie do myślenia, że mam do czynienia z chrześcijańskimi oznaczeniami. Przed swoją przygodą w obcej sforze miałem kontakt z teologią, niezbyt intensywny, jednak wystarczający, aby przypomnieć sobie, że okrąg w tej postaci jest nałożeniem na siebie starogreckich liter ΙΧΘΥΣ, inaczej Ichthys - Ryba. Dosyć powszechny symbol, nie byłem jednak pewien, jak może mi pomóc w określeniu położenia. Symboliczny może być wschód i byłem w stanie znaleźć najbardziej wysunięty w tamtą stronę punkt, jednak nie czułem się przekonany, co do tej koncepcji.
  "Sau był szalony, kiedy to tworzył", tak brzmiała moja ostatnia myśl, zanim usłyszałem, jak ktoś się do mnie zbliża. Odwróciłem głowę w stronę Alegrii.
 - Już się stąd zabieramy. - zwróciła się do mnie przyjaznym tonem. Kiwnąłem głową na znak zrozumienia przekazu, poświęciłem jeszcze chwilę umieszczeniu dotychczasowych wniosków i przemyśleń w odpowiednie miejsce w umyśle, po czym zwróciłem swoje kroki ku grupie. Dosłownie chwilę po tym sfora ruszyła w dalszą drogę.
***
  Następny ranek przyniósł mi jeszcze bardziej dotkliwy niepokój, a wraz z nim poczucie, że powinienem niemal natychmiast zająć się jego przyczyną. Wiedziałem, że jestem blisko, ale coś mi umykało, a doskonała świadomość tego wlokła się za mną z zaangażowaniem większym niż cień.
Gdzie znajduje się to miejsce?
Czy powinienem powrócić do sfory Sau? Teren był tam lekko górzysty.
  Przewróciłem się na grzbiet i wbiłem wzrok w stopniowo rozjaśniające się niebo. Nieprzyjemnie się czułem z poczuciem, że nieistotne jak daleko już udało mi się zajść w rozszyfrowaniu tabliczki, skoro nie jestem w stanie namierzyć właściwej lokacji. Ze wskazówkami, jakie miałem, równie prawdopodobnie mógłbym przeglądać mapy topograficzne Libanu, jak i przyjąć, że mam te wgłębienia interpretować dosłownie i ruszyć do Holandii.
  W zasięgu mojego spojrzenia znalazł się przelatujący szczygieł. Mimowolnie moje zainteresowanie podążyło za nim i zaczepiło się o pobliską górę. Zamrugałem kilkukrotnie. Zdusiłem przekleństwo w gardle.
"To niedorzeczne", pomyślałem.
  Niedorzeczności bywają jednak domeną takich momentów.
"Ktoś żartuje"
  Nikt nie żartował. Wspominając przesuwanie łapy po wgłębieniach tabliczki, byłem wstanie odczuć, jak pobliska góra wpasowuje się w ich zwiększoną odwrotność. Starczyło tylko przejść trochę i zmienić perspektywę, ponieważ wcześniejszą kompletnie zignorowałem.
***
  Powiadomiłem alfy, że odłączam się od sfory na kilka dni. Zarówno Brooklyn jak i mój ojciec nie byli zadowoleni, kiedy usłyszeli o tej decyzji. Zapewniłem ich, że znam ryzyko oraz że jestem zdecydowany, aby to zrobić. Nie wytłumaczyłem im dlaczego, jednak moja solidna deklaracja nie została podważona. Wiedziałem, że tata może się bardzo niezdrowo denerwować, więc powiadomiłem go dodatkowo, że byłbym w stanie wytropić sforę, gdyby zeszła z trasy. Następnie jeszcze powiedziałem kilku medykom, że może mnie nie być przez jakiś czas i ruszyłem w stronę zachodnich stoków góry. Nie były to bezpieczne okolice, jak regularnie alarmowali zwiadowcy, jednak droga przez kilka następnych godzin była dla mnie spokojna. Spędzałem ją głównie myśląc nad kolejnymi numerami rzymskimi. Czwórki dalej nie potrafiłem sobie przypomnieć i nie spodziewałem się, abym był w stanie, szóstka zajęła mi pewną część dnia, jednak ostatecznie zrozumiałem (a jednocześnie ogłupiłem się znacznie), że symbole miały mnie naprowadzić na kolor biały. Spróbowałem wywnioskować z tego, że może chodzić tutaj ponownie o zachód, sugerując się tatarskim sposobem określania kierunków. Ta teoria jednak nie satysfakcjonowała mnie zupełnie. Siódemka była pozbawiona jakichkolwiek znaków.
  Zbliżał się już wieczór, kiedy miałem ostatecznie zrozumieć, dlaczego podnóże góry było jednym z najniebezpieczniejszych dotychczasowych terenów. Obecność kogoś obcego objawiała mi się z początku poprzez stare ślady ułożone w charakterystyczne wilcze kluczowanie. Nie przejmowałem się tym zbytnio, zamiast tego ciesząc się z możliwości znalezienia i wykopania paru jadalnych korzonków. Później przeciąłem już zdecydowanie świeższy trop i zacząłem uważniej lustrować otoczenie. Ewidentnie już czułem, że znajdowałem się na obcym terenie. Przyśpieszyłem, starając się wyjść spoza granic. Nie planowałem się położyć do snu w tej okolicy.
  Moją uwagę zwrócił szelest okolicznych krzaków. Nie dałem po sobie znać, że wyczułem wilczą obecność. Wolałem możliwie uniknąć konfrontacji, jeżeli jeszcze tylko miałem taką możliwość. Kontynuowałem podróż bez odwracania się, pozwolono mi na to jeszcze przez blisko kwadrans, zanim ostatecznie usłyszałem zatrzymujący mnie głos. Było to nieprzyjazne warknięcie, jednak wydało mi się bardziej proceduralne niż rzeczywiście przepełnione agresją. Zwróciłem się ku wilkowi. Spokojnie, bez zbyt nagłych ruchów.
 - Przechodzę. Nie mam złych zamiarów. - powiedziałem, spoglądając na niemalże trzykrotnie wyższą ode mnie waderę. Mierzyła mnie wzrokiem i bezdźwięcznie ukazała mi swoje kły. Nie odwzajemniłem gestu. Zamiast tego poprawiłem torbę i ruszyłem kontynuować swoją drogę. Za sobą słyszałem równy krok, a na karku utkwione spojrzenie. Minęło trochę czasu, zanim ponownie nie rozległo się warknięcie. Odwróciłem pysk ku samicy, a ta z kolei wskazała głową na wyłaniające się z panującego już mroku wilki. Jeden z nich zagrodził mi drogę, a ja powtórzyłem swoje wcześniejsze słowa.
 - To nie jest miejsce dla takich jak ty. - odpowiedział mi z silnym akcentem.
 - Dlatego stąd idę.
 - Kim jesteś?
 - Zwykłym psem. - mimo mojej szczerości oraz faktu, że pewnie o tym już wiedzieli, nie spodobała im się moja odpowiedź. Nie byłem dobry w dyplomacji. Kolejne wilki się do mnie zbliżyły, obnażając kły i strosząc sierść. Dalej jednak nie wierzyłem w rzeczywiste niebezpieczeństwo.
 - Jesteś sam?
 - Obecnie tak. Teraz podróżuję sam.
 - Co masz w tej torbie?
 - Głównie narzędzia, medyczne.
 - Jesteś medykiem?
 - Tak.
 - Czekaj, czekaj. - do konwersacji włączył się inny wilk. Wyglądał na młodszego. - Jesteś tym, owczarze... owczarkiem szetlandzkim!
 - Można tak powiedzieć. - przyznałem.
 - Jak się nazywasz? - basior brzmiał na podekscytowanego. Część wilków wyglądała na zdziwioną tym obrotem sprawy, kiedy reszta wydawała się podzielać chociaż częściowo pierwiastek entuzjazmu.
 - Prestian. - powiedziałem. Samiec na chwilę zmarszczył brwi i rzucając jakieś krótkie nierozpoznane przeze mnie słowo skoczył w krzaki, aby po kilku dosyć dziwnych minutach ciszy powrócić z jakimś kawałkiem papieru. Pokazał go obecnym.
 - Brata mi uratowałeś kiedyś, stary! - rzucił radośnie. - Wysłał mi, jak to trafił kiedyś do jakiegoś polowego szpitala podczas wojny i mu tam organy poustawiali na miejsce. Spójrz, o tu, pisał o tobie.
Przy tym obrocie spraw miałem ochotę zapytać się, czy to oznacza, że puszczą mnie w spokoju, jednak okazało się, że nie. Okazali się być przekonani, że losowo związany z nimi pies powinien móc liczyć u nich na nocleg oraz prowiant. Mimo chwili zawahania, postanowiłem przystać na ich propozycję. W międzyczasie postanowiłem pomówić z wilkami odnośnie pobliskiej góry, szczególnie zwracając uwagę na zachodnią część jej zbocza. Nie wydawali się być szczęśliwi, kiedy im przedstawiłem swoje plany udania się tam.
 - To niebezpieczna okolica. - stwierdzili.
 - Inna wataha? Lisy?
 - Nie. Dziwne rzeczy się tam dzieją. Kiedyś był tam szaman i przyzywał złe duchy, potem źródło się zatruło i ścieżka w wyższe partie góry została przywalona gruzem, kiedy paru naszych druhów próbowało nią wejść. Oprócz tego są legendy, że kiedyś to całe zło się skumuluje i ze zboczy zejdzie kreatura niosąca śmierć. - kilka szczeniaków ukryło się pomiędzy łapy matek. Basior wyszczerzył się. - Ale mamy nadzieję, że to tylko sploty okoliczności. Tylko wróć później stamtąd medyku, bo inaczej dzieciaki będą miały koszmary, jak cię szaman zamienia w służącego mu trupa.
 - Postaram się.
  Jedno ze szczeniąt pisnęło coś do wilka. Ten pokiwał głową.
 - Pokładają w tobie nadzieje. - teraz już zaśmiał się. - Masz uleczyć "złą górę".
  Pomruk obijających się o siebie kamieni rozniósł się przez okolicę. Wilki spojrzały się gwałtownie w tamtą stronę.
 - Wiesz, z tej opowiastki się nie wyrasta z wiekiem. - samiec powiedział już ci ciszej.

Odejście!

Vincent znika ze sfory!

4.20.2020

Spełnienia marzeń!

Wszyscy się starzejemy.
Ty też, zaufaj mi.
Dobrze wiesz, że o Ciebie chodzi.

Droga Adi — przyjaciółko, administratorko, autorko wielu niesamowitych wątków. Ziomeczku, Czerwona, Szybka Wodo i Angelu, chociaż tak naprawdę jesteś diabłem wcielonym. Mordercza corgi, wężowy ziutku! To jest Twój dzień i pora, aby zdał sobie z tego sprawę także blog, który czynnie współtworzysz.

Życzymy Ci, byś wkroczyła po kolana w rzekę bezkresnej weny i ochoty na prowadzenie niezwykłych wątków, najlepiej, by szło to w parze z czasem na nie. By dziejący się na świecie bałagan nie zakłócał Twojego spokoju (i matur), szczęścia, dzielenia pasji z ludźmi, którymi się otaczasz (o, patrz, nami!), ani nie zabierał Ci chęci do czegokolwiek, a już szczególnie życia. By wszystko szło po Twojej myśli, a marzenia się spełniały. Żeby z wiekiem nie rozpadło się to, co udało Ci się zbudować. Byś doceniała swoje cenne istnienie i osiągała to, czego tylko zapragniesz. Żyj, drogi Adolfie i życiem się ciesz, jesteś zajebistym człowiekiem i nigdy nie śmiej tego podważać.

Wedle tradycji, każda postać Adiego otrzymuje punkt do wybranej statystyki.

Spełnienia marzeń, Bro!

~Administracja

Od Marsa - Retrospekcja#2


(jeśli kogoś interesują losy Effy, powinien przeczytać wszystkie retrospekcje od Marsa)

Wyczuwając narastający zapach mamy, poczułem, jak powoli spada mi kamień z serca. Miałem nadzieję, że za chwilę ją znajdę i razem wrócimy bezpiecznie do zamku. Na ten czas nie było to najbezpieczniejsze miejsce, ale na pewno było bezpieczniej i cieplej niż na zewnątrz, na obcym terenie. Stan ten nie trwał jednak długo. Oprócz niej wyczułem też zapach innych psów. Obcych psów, a obce psy nigdy nie oznaczały niczego dobrego. Przyspieszyłem, przeczuwając, że mama mogła mieć kłopoty. Znajdowałem się daleko od sfory, ale nie mogłem się wycofać. Mama była niedaleko. Nie mogłem odpuścić.
Z czasem drzewa zaczęły się przerzedzać, a wkrótce stanąłem na skraju lasu. Po drugiej stronie znajdowała się ulica, po której jechały samochody, a za nią rozciągały się masywne budynki miasta, które rzucały cień na las. Gdy pojazdy jeden za drugim przejeżdżały raz za razem, z każdym razem wiatr z ogromną siłą targał moją sierść, która przesiąkała smrodem miasta. Mimo jego siły nie zgarbiłem swojej postury. Ze skupieniem przyglądałem się głębi miastu. Wśród spalin i zapachu ludzi udało mi się wyłapać zapach mamy zmieszany z innymi psami. Ich zapach prowadził na drugą stronę, w głąb miasta. Zaciągnęli ją tam? – zastanawiałem się. Przed sobą niemal widziałem sylwetki psów, które ciągną matkę w środek miasta.
Zmrużyłem brwi, przyglądając się złowrogo ulicy, po której jeździły samochody. Podszedłem bliżej do śmierdzącego asfaltu, nie wahając się nawet wtedy, kiedy stanąłem na jego krawędzi. Musiałem znaleźć mamę. Czekałem, aż będę mógł bezpiecznie przejść na drugą stronę. Samochodów nie było końca, dlatego wbiegłem na ulicę, kiedy odległość między nimi dała mi możliwość w miarę bezpiecznie przejść przez jezdnię. Oczywiście nie obyło się bez paniki ludzi, klaksonów samochodów i oślepiających świateł, ale koniec końców udało mi się bezpiecznie przejść.
Spacer po mieście nie był przyjemny, ze względu na wścibskie spojrzenia ludzi. Zresztą nigdy nie lubiłem miast, zwłaszcza po incydencie ze schroniskiem. Jeden z dwunożnych rozbawił mnie, kiedy nazwał mnie dobermanem. Prychnąłem z rozbawienia, słysząc to, ale nie traciłem czasu na śmianiu się z ich głupoty.
Udało mi się znaleźć grupę psów i mamę, choć znajdowali się daleko przede mną. Wytężałem intensywnie wzrok, kiedy zobaczyłem trzy psy prowadzące mamę. Jeden szedł na przodzie, za nim szła mama, a z jej prawej, jak i lewej strony szedł jeden pies. Dostrzegłem, że mama była zgarbiona, miała opuszczoną głowę, a ogon skulony. Jej sierść była jeszcze brudniejsza niż wcześniej, kiedy była jeszcze w zamku. Mimo znacznej odległości udało mi się dostrzec, że co chwilę przez jej ciało przechodziły dreszcze. Bała się, cholernie się bała. Zacisnąłem zęby, a na język nasunęło mi się warknięcie. Psa na przodzie częściowo zasłaniała mi mama, ale z postury wyglądał na owczarka niemieckiego, ale wątpiłem, że był rasowy; nie miał on przedniej lewej kończyny. Drugi, ten z lewej strony mamy, był jakimś małym, chudym białym kundlem z szarymi łatami na sierści. Pies z prawej wyglądał jak typowy buldog francuski. Kierowali ją gdzieś na tyły jakiegoś starego budynku, znajdującego się na poboczu miasta.
Postanowiłem pójść za nimi. Nawet gdybym chciał, znajdowali się za daleko, abym mógł ich dogonić, a nawet gdyby mi się to udało, to prawdopodobnie zdradziłby mnie mój zapach, bo szedłem z wiatrem, albo ludzie, którzy może i nie komentowali mojej obecności to i tak w dalszym ciągu na mnie patrzyli. Na pewno zareagowaliby paniką, gdybym zaczął szarżować na wprost z odsłoniętymi kłami. Skradałem się, starając się trzymać blisko kartonów i innych przedmiotów, abym w razie czego mógł się za nimi schować.
Stanęli przy starym budynku. Zobaczyłem, jak wchodzą do niego przez dziurę, w tylnej ścianie budynku. Odczekałem chwilę i podszedłem do niej. Ostrożnie zajrzałem do środka. W środku było brudno i śmierdziało stęchlizną. W pomieszczeniu było ciemno, a światła dostarczały pojedyncze okna i dziury w ceglanej ścianie. Psów nie było widać w pokoju, dlatego wszedłem do środka. W środku oprócz śmieci walały się kartony i stare meble. Głosy psów dobiegały ze schodów, które prowadziły w dół, do kolejnego pokoju. Dostrzegłem, że w ścianie, tu przy schodach, brakuje jednej cegły. Podszedłem do dziury i ostrożnie wyjrzałem przez nią. Pomieszczenie rozświetlała lampa naftowa. Na środku pod jedną ze ścian, stał fotel, mniej zniszczony niż pozostałe. Na nim siedział pies owczarek francuski beauceron – przedstawiciel mojej rasy. Zdziwiłem się, bo rzadko widziałem psy, z którymi dzieliłem rasę. Obok niego siedział ten owczarek bez łapy. Naprzeciwko niego stała mama. Za nią stały dwa psy, które ją tu zaprowadziły. Oprócz nich w pokoju znajdowało się jeszcze kilka psów.
Osobnik mojej rasy szepnął coś do ucha owczarkowi, przypatrując się mamie. Tamten kiwnął sztywno głową.
— Witaj Effy w naszych skromnych progach! — przywitał ją, a jego głos odbił się od łysych ścian. — Marlo dużo o tobie opowiadał – dopóki nie został zabity — tutaj jego ton głosu diametralnie się zmienił – stał się szorstki i oziębły. Zmrużył powieki. Marlo? Mój ociec! – zdałem sobie sprawę.
Mama spojrzała na niego zdziwiona.
— Zabity? — miała drżący głos. Jej głos przyprawił mnie o dreszcz. Jej wyraz twarzy się zmienił. Wyglądała, jakby zastanawiała się nad czymś, a później zdała sobie z czegoś sprawę, zszokowana z powodu swojego odkrycia. Spojrzała zrozpaczona na psa, który siedział na fotelu. — Och, Webster!
Wujek Webster? A co wujek ma do śmierci mojego ojca? Nadstawiłem uszy, chcąc cokolwiek zrozumieć z tej rozmowy. Przecież to Bestyjka go zamordowała. A może mnie okłamała?
— To sprawka jednego z twoich? Tak myśleliśmy. — Wymienił spojrzenie z psem bez łapy. Otworzyłem szerzej oczy. Wujek? Ten wujek Webster zabił mojego ojca, gwałciciela mamy? Nie mogłem tego pojąć. Nie wyglądał, jakby był do tego zdolny. To nie mógł być on – nie mogłem tego przetrawić. Przecież Bestyjka powiedziała, że to ona przyczyniła się do śmierci Marla. Nie wspominała nic o Websterze. — Spokojnie, nim też się zajmiemy.
Nim też się zajmą? Co to, do cholery, znaczy?
Beauceron dał niezrozumiały dla mnie gest łapą, na który buldog i łaciaty pies bez uprzedzenia powalili mamę na zimną podłogę. Napiąłem mięśnie, gotowy w każdej chwili wbić na dół i ich wszystkich rozszarpać. Mama leżała na boku, przygwożdżona do podłogi. Nie mogła się ruszyć. Z trudem patrzyłem na jej cierpienie. Z gniewu, miałem zaciśnięte zęby, a od pulsującej krwi huczało mi w głowie.
— Ale najpierw zajmiemy się tobą.
Owczarek niemiecki wstał i podszedł do mamy. Ruszyłem się niespokojnie.
— Tylko tyle chcieliśmy wiedzieć — ciągnął beauceron.
Owczarek położył łapę na głowie mamy.
— K-kim jesteście? — drżący głos należał do mamy. Gdyby nie to, że jej pysk się poruszył, nie rozpoznałbym jej głosu.
— Gangiem, który niegdyś do niego należał — odpowiedział jej beauceron. — Jedyną rodziną, jaką miał.
— Ale Marlo pracował w cyrku...
Szef mafii wybuchnął śmiechem, na co szybko zawtórowała mu reszta psów. Gdy ten przestał się śmiać, pozostałe natychmiast ucichły.
— Cyrk był tyl-
— Ale szefie, ona-
Nienawistne spojrzenie beaucerona spoczęło na śmiałku, który skulił się pod ciężarem jego wzroku.
— Milcz! Jak śmiesz mi przerywać! Ona i tak umrze!
Zmrużyłem oczy. Mama nie umrze. Nie pozwolę na to!
— Seth zabierz go na stronę. Nie chcę mieć tu zabrudzonej podłogi od jego krwi.
Owczarek niemiecki, który najwidoczniej miał tak na imię, spojrzał na skulonego psa. Miał podkulony ogon, drżał na całym ciele. Był to drobny pies o biszkoptowej sierści. Owczarek chwycił go za kark i z łatwością podniósł, na co pies zaskomlał.
— Nie, nie! — krzyczał, gdy owczarek zanosił go innego pokoju. — Proszę!
Obaj zniknęli w drugim pomieszczeniu. Nagle, przy obecności błagalnych próśb biszkoptowego psa, rozległ się dźwięk łamanych kości, a ściany, które widać było przez pustą framugę, w której brakowało drzwi, pojawiła się plama krwi. Chwilę przyglądałem się, jak krople krwi spływają po ścianę, na podłogę. Nikt nie wydawał się zaskoczony tym czynem, oprócz mamy skulonej na podłodze i mnie, ukrytego za ścianą. Szef mafii nie patyczkował się z innymi i eliminował wszystkich tych, którzy nie zgadzali się z jego zdaniem, bądź nie byli wobec niego posłuszni. Spojrzałem na mamę – miała zamknięte oczy, drżała za strachu.
Owczarek niemiecki miał pysk ubrudzony od świeżej krwi, która ściekała mu po szyi. Wrócił jak gdyby nigdy nic i usiadł w tym samym miejscu, co siedział wcześniej. Pozostałe psy nie zwracały na niego uwagi. Nikt nie był przejęty tym, co się przed chwilą wydarzyło.
— Na czym to ja skończyłem? — ciszę przerwał beauceron. — Ach tak. Cyrk był tylko przykrywką. Fakt, nasi ludzie i my pracowaliśmy tam, ale naszym głównym zajęciem był właśnie handel narkotykami. Byliśmy bogaci, podróżując po świecie i sprzedając narkotyki. Spójrz – w tych pudłach jest pełno narkotyków. — Zerknąłem do pudełka, które znajdowało się obok mnie. Owczarek francuski nie ściemniał – karton był po brzegi wypchany workami z białym proszkiem. Skrzywiłem pysk i ponownie zerknąłem przez dziurę w ścianie. — Wszystko zmieniła śmierć Marla. Był "maskotką" naszej grupy. Jego śmierć pozbawiła nas szefa, członka rodziny oraz pracy w cyrku. Zostaliśmy wysłani do jakichś rodzin, ale udało nam się stamtąd wyrwać. Stworzyliśmy nowy gang, rządzimy tym miastem, ale i tak nie zarabiamy tyle, co za czasów cyrku. A to wszystko twoja wina!
Owczarek niemiecki ponownie podszedł do mamy.
— Zajmij się nią, Seth.
Moje serce przyśpieszyło, kiedy pies położył łapę na delikatnym pyszczku mamy i przycisnął go do podłogi. Dwie krople krwi kapnęły na jej policzek, gdy owczarek niemiecki, oblizał swój pysk. Odsłonił wargi, ukazując szereg białych kłów.
Tego było za wiele. Nie mogłem dłużej zwlekać, czekając na odpowiedni moment odbicia mamy. To był ten moment, ta chwila, a ja nie mogłem jej zmarnować. Wybiegłem na schody, gotowy do walki, która wydawała mi się nieunikniona.
— Dosyć! — krzyknąłem donośnie.
Wszystkie zaskoczone pary oczu skierowały się w moją stronę. Przepchnąłem się przez szereg zdziwionych psów, które nie wiedziały, jak mają zareagować i odepchnąłem owczarka niemieckiego od mamy. Zakołysał się do tyłu, warcząc w moją stronę z niezadowolenia. Nie zrobił jednak żadnego innego ruchu. Nie wiedział, na ile może sobie pozwolić. Wyglądał, jakby czekał na polecenie swojego szefa, który był tak samo osłupiały, jak inne psy.
— Marlo? To naprawdę ty? — Podniósł się z fotela. — Ty żyjesz?
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że beauceron mówił do mnie. Powstrzymałem się od prychnięcia i szyderczego komentarza, który nasuwał mi się na język. Zamiast tego przeleciałem wzrokiem po pozostałych psach, osłaniając mamę swoim własnym ciałem. Gdy upewniłem się, że nikt nie odważy się nas zaatakować, odwróciłem się do niej, chcąc sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Wyglądała, jakby sama uwierzyła, że stoi nad nią sam Marlo. Jestem tak bardzo do niego podobny, że własna matka mnie nie rozpoznała – dotarło do mnie, gdy zobaczyłem jej przerażony wzrok. Poczułem się nieswojo, a smutek ścisnął moje serce. Przecież nim nie jestem i nigdy nie będę! - ogarnął mnie gniew, który stłumiłem.
— Matko?
Jej spojrzenie diametralnie się zmieniło, gdy usłyszała głos należący do jej syna, a nie psa, który ją niewyobrażalnie zranił. Na jej twarzy zobaczyłem ulgę. Pochyliłem się w jej stronę.
— Mars! — Czule oparła głowę o moją. — Co ty tu robisz?
Pomogłem jej wstać.
— Przyszedłem cię ocalić.
— Och, synku...
— Synku? To twój syn? — wtrącił beauceron. — Syn Marla? — dociekał, przyglądając mi się z ciekawością.
To nie twój interes! – chciałem mu powiedzieć, ale mama była szybsza.
— Tak — mama pokiwała głową zgodnie z prawdą, na co mi opadła szczęka.
Na pysku psa pojawił się odrażający uśmiech.
— Mam bratanka!
Otworzyłem szerzej oczy. Bratanka? To mój wujek? Cholerna, jestem w dupie.
Podszedł do mnie.
— Cóż za wspaniałą nowina! — wydawał się uradowany. — Miło mi cię poznać, Mars. Jestem Logan, brat twojego ojca, twój wujek.
Chciał mnie do siebie przytulić, ale odsłoniłem zęby.
— Nie dotykaj mnie. Mnie ani matki! — warknąłem.
— Buntownik, już go lubię! — nie zraził się, mimo okazanej przeze mnie agresji. — Jesteś tak bardzo podobny do twojego ojca.
— Nie mów tak. On nigdy nie był moim ojcem.
— Ach, tak? To kto nim był? — Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Pomieszczenie otuliło zimno, które mroziło opuszki łap. — Effy? Może przyznasz mi rację i wytłumaczysz swojemu synowi, że się myli? — Spojrzeliśmy na nią, przez co spuściła wzrok na swoje łapy.
— Ja nie mam ojca — przejąłem pałeczkę.
— Teraz już nie, ale za to masz mnie i całą naszą rodzinę — rozejrzał się po psów, należących do gangu. — Szybko się tu odnajdziesz.
— Nigdzie nie zostaję. Oszczędzę was, gdy pozwolicie mi odejść stąd razem z mamą.
Odwróciłem się i popchnąłem delikatnie pyskiem matkę w stronę luki między psami. Nie zdążyliśmy przez nią przejść, nawet się w niej znaleźć, bo psy zagrodziły nam drogę.
— Gdzie wam tak śpieszno? — Beauceron w błyskawicznym tempie znalazł się obok nas. — Proszę, rozgośćcie się.

Cdn.
+2000

Od Petera cd. Prestiana

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/04/od-prestiana-cd-petera.html
Jeżeli Prestian miał racje to świat jednak nas chociaż odrobinę kochał, a przynajmniej mnie. To mogła być szarotka, a jeśli tak, to przecież dałoby się ją znaleźć, kwiatek jak każdy, a na dodatek wcale nie magiczny. Zagrożenia, jakie mogły nas spotkać to co najwyżej kamienie usuwające się spod łap lub nieco mokrej ziemi, przyczepiającej się do futra. Żadnych halucynogennych substancji w liściach czy krzaczka nieznanego pochodzenia, o którym nikt nic nie wiedział, poza podstawowymi funkcjami magicznymi.
Palec baby jagi, samą babę jagę przyjemnie byłoby najpierw znaleźć. Z tego co wiedziałem o świecie, baby jagi nie ma, a przynajmniej nie spotkałem się nigdy z informacjami o nich poza bajkami, które znajdowały się w bibliotece. Czytywałem je dzieciakom, gdy byłem zbyt zmęczony, by wymyślić cokolwiek własnego. Mieszka sobie w domku na kurzej łapce, bardzo nieprzyjemny typ. Musi być stara, brzydka i ludzka, bo jakże by inaczej, źli bohaterowie nie mogą być przecież ładni, bo jeszcze kurduple nie zorientują się, że jest nieprzyjemna. Twórcy nie mieli zbyt dużej wiary w dzieciaki najwyżej, ale to nieważne. Zła, brzydka, w jednej wersji na pewno zadała maluchy na śniadanie i łaziła z kotem u boku. Idealny wróg dla młodych psów, które można uczyć wszelkich wartości na podstawie tego jednego antagonisty: broń swojej rodziny, bądź odważny, gotowy do walki, nie zjadaj mięsa od nieznajomych.
Z pewnością istniały jakieś kobiety, bo wierzyłem bardziej w umiejętności magiczne i determinację tej drugiej płci, które miały wielką wiedzę na te tematy. Może nawet zjadały dzieci, tylko prawo im tego broniło w końcu, ale znalezienie jakiejś i oderwanie jej palca raczej było mało opłacalne. Mała szansa, że zadziała.
- Wymyśliłeś coś? - zapytał się Prestian, gdy znowu znalazł się przy mnie.
- Coś na pewno, ale nie wiem czy dobre - przyznałem. - Kojarzysz mniej więcej legendy, prawda? - Pokiwał łbem. - Pierwsze o czym myślałem, to najbardziej oczywista rzecz.
- Znaleźć babę jagę i odciąć palce?
- Palec, ale tak dokładnie. Problem jeden, takich wiedźm nie ma, a przynajmniej nie znam nikogo, kto taką spotkał.
- Spodziewałem się nieco więcej od ciebie.
- Mówię, że to tylko pierwszy pomysł - prychnąłem. - Mam inne. Podstawowe charakterystyki naszej wiedźmy każdy zna, prawda? Inna sprawa, w dawnych czasach ludzie, jak wiemy, mieli hopla na punkcie czarownic. Każda kobieta, która jest niewygodna komuś z wioski lub za bardzo zna się na zielarstwie powinna być spalona. Nie wszystkie, pewnie to zależy od miejsca i czasów, bo nie wszystkim przeszkadzała dodatkowa wiedza.
- Do czego zmierzasz?
- Rozkręcam się dopiero. Nie musi chodzić o konkretną babę jagę, równie dobrze może to być jakakolwiek kobieta, może nawet zwyczajnego człowieka, nie ma między nimi tak dużej różnicy. Znaleźć i obciąć palec. Albo znajdziemy kurczaki.
- Skąd nagle w twojej opowieści wzięły się kurczaki? - zdziwił się Prest.
- Dom na kurzej łapie ma stać. Kurze szpony to niemal palce.
- Przyznam, że nie jestem przekonany do któregokolwiek z twoich pomysłów.
- Zawsze to są jakieś, jeżeli nie znajdziemy innych. - Też nie byłem z ich powodu szczególnie szczęśliwy. Lepszy beznadziejny pomysł, niż żaden w końcu. Miałem za mało informacji o tej bajkowej kobiecie, by coś porządnie wymyślić.
- Ciężko będzie nam w takim wypadku zdobyć składnik.
Miał niestety rację, śladów ludzkiej egzystencji od dawna nie mijaliśmy na naszej drodze, a dodatkowo odgryzienie któremuś z nich palca i nie skończenie z uderzeniem cegłą w łeb było dość ciężkie.
- Ona pożerała dzieci, prawda? - zapytał się Prestian.
- Mhm.
- Czyli praktykowała kanibalizm? - Przysłowiowa żaróweczka zaświeciła się nad moim łbem.
- Czy ty idziesz w tym kierunku, w którym myślę, że idziesz? - Prest uśmiechnął się lekko.
- Rzucamy pomysły na oślep, a zjedzenie konkretnych części ciała może powodować zmiany w organizmie, zwłaszcza jeśli chodzi o mózg. Palec kanibala nie musi być taki sam jak palec niekanibala.
- Ale to też sprowadza się do odgryzania palców.
- Nikt nie mówił, że jest to przyjemny rytuał.
- Jeszcze wtedy silnie wierzyli w magie krwi - mruknąłem. Czyli będziemy musieli ubrudzić sobie pyski albo krwią staruszki albo kanibala. Przyznam Prest, że mam nadzieje na przebłysk geniuszu u któregoś z nas, zanim dojdzie do spotkania z dwunogami.


(Prest?)

4.18.2020

Od Kilmi cd. Etera

Spojrzałam na psa. Co on sobie myśli?
— Ominąć? Serio? — Przeniosłam wzrok w stronę, skąd nasilał się wstrętny zapach rysi. — Nie ma nawet co próbować. One zmierzają dokładnie w naszym kierunku. Rysie może nie mają tak dobrego węchu, jak my, ale nie są głupie, wiesz? Poza tym nawet jeśli byśmy próbowali je wykiwać to albo nas znajdą, albo jeszcze lepiej – sprowadzimy je na sforę. Tego raczej nie chcemy, nie?
Pies zastrzygł uszami. Nie byłam pewna, czy zrobił to z powodu zdenerwowania, czy może miał jakieś takie dziwne tiki.
— Nie.
— No.
— Dobrze — pokiwał powoli łbem. — W takim razie co robimy?
Tego nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że rysie raczej nie będą przyjaźnie nastawione. Przyjęłam pozycję bojową, gotowa pokazać im, gdzie ich prawdziwe miejsce w łańcuchu pokarmowym – wypięłam dumnie pierś, uniosłam kącik ust w taki sposób, że spod wargi wysunął mi się kieł i uniosłam wysoko ogon. Na myśl o walce poprawiło mi się samopoczucie. Już dawno nie skopałam komuś tyłka.
— Może będziemy musieli się z nimi rozprawić — odparłam, przyglądając się głębi lasu, oczekując, że za chwilę wyskoczą z jej czarnej otchłani rysie.
Eter cicho westchnął, nie podzielając mojego entuzjazmu.
— Szkoda, że nie ma innego rozwiązania. Wolałbym rozwiązać to pokojowo — oznajmił.
Potrząsnęłam łbem z frustracji. Nudziarz – skomentowałam w myślach.
— Znasz mowę rysiów?
— Co? — pies wydawał się zaskoczony moim pytaniem.
Nie powstrzymałam się od przekręcenia oczami. Jest głuchy czy tylko udaje? A może po prostu jest głupi?
— Powiedziałam czy znasz mowę rysiów?
— Nie...
— No to będzie trudno z tym twoim ,,pokojowym rozwiązaniem''.
W tym momencie usłyszeliśmy odgłosy kroków, które w szybkim tempie zaczęły narastać. Oboje spojrzeliśmy w głąb lasu, skąd dobiegał. Między olbrzymimi pniami drzew nie widzieliśmy wielkich kotów.
— Nadchodzą.
— Przecież słyszę — nie kryłam mojego zirytowania. Czy on uważa mnie za głupią?
Miałam zadać mu to pytanie prosto w pysk, ale wtedy ujrzeliśmy sylwetki rysiów. Samiec i samica. Zatrzymali się kilka metrów od nas. Samiec spojrzał na martwego zająca, który leżał tuż przy łapach Etera. Następnie po lesie rozbrzmiało jego głośne syknięcie, a jego nienawistne spojrzenie spoczęło na nas. Samica zawtórowała mu, ale nie wyglądała tak bardzo pewnie, jak on. Ich ogony machały gwałtownie.
Wyglądało na to, że rysie przyszły zwabione zapachem krwi gryzonia, którego upolował Eter. Nie rozumiałam ich. Serio chce im się walczyć o jakiegoś zająca? – nie dowierzałam.Wydawało mi się, że las jest pełny zwierzyny. Na pewno nie myślały o tym, że uda się im nas pokonać. Spojrzałam kątem oka na psa. No przynajmniej mnie. Eter nie wyglądał na zadowolonego z tego, co miało przed chwilą nastąpić, ale mimo tego był przygotowany do walki.
Warknęłam przeciągle i jednocześnie najgroźniej jak umiałam. Eter spojrzał na mnie zaskoczony, ale zignorowałam jego spojrzenie. Wystąpiłam naprzód, na co koty syknęła ponownie, groźniej, uderzając ogonami o ziemię ze zdenerwowania. Nie chciało mi się, czekać na pierwszy ruch rysi, dlatego to ja wykonałam go pierwsza. Może nie powinnam tego robić, ale zrobiłam i już.
W sekundzie odbiłam się łapami od ziemi i skoczyłam wprost na samca. Zaskoczony nagłym atakiem, nie zdążył zareagować. Przekoziołkowaliśmy kawałek, po czym ryś odepchnął mnie od siebie tylnymi łapami. Mimo chwili zaskoczenia opanowałam upadek, idealnie spadając na cztery łapy, niczym kot. Uśmiechnęłam się triumfalnie i jednocześnie złośliwie, na co samiec syknął wkurzony. Nie zdążyłam nacieszyć się jego złością, bo kątem oka zobaczyłam samicę skaczącą w moim kierunku. Nie zdążyłabym odeprzeć jej atak. Czas spowolnił, a jedyne co widziałam to zwrócone w moją stronę jej ostre pazury, od których odbijało się blade słońce. Czekałam na cios. W tym momencie Eter chwyciły samicę za skórę na karku, odciągając ją ode mnie. Spojrzałam na niego zaskoczona, kiedy odrzucił ją w bok, a ona przywaliła o pień drzewa. Wyglądał na cieniasa, a jednak postanowił walczyć. Interesujące. Uśmiechnęłam się, zadowolona z jego ataku i odwróciłam się do rysia. Nie patrzył on na mnie, tylko na samicę, którą zajmował się Eter. W jego spojrzeniu zobaczyłam troskę i przerażenie. Miał zamiar jej pomóc, ale ja uniemożliwiłam mu ten ruch. Zablokowałam mu drogę do samicy. Z opuszczoną głową pokazywałam mu szereg białych zębów. Ryś posłał mi gniewne spojrzenie, a następnie uniósł wysoko łapę, wyciągając pazury. Przez las rozbrzmiało jego gniewne miauknięcie, a następnie zamachnął się na mnie. Mimo uniku pazury zahaczyły o mój lewy polik. Położyłam gniewnie uszy, kiedy poczułam pieczenie. A więc tak będziemy się bawić – przeszło mi przez głowę, kiedy poczułam, jak krew spływa mi po pysku. Zanim zdążyłam otworzyć pysk, przewrócił mnie. Ryś korzystając z okazji, przyparłam mnie łapami do ziemi. Czułam, jak jego pazury boleśnie wbijały się w moją skórę. Mimo nieprzyjemnego bólu uśmiechnęłam się chytrze. Gniew na pysku rysi zmieniło się w zdziwienie, ale jego uścisk nie zelżał. Otworzyłam paszczę i złapałam go za szyję. Poczułam metaliczny posmak w pysku. Zamachnęłam się, robiąc obrót, wciąż trzymając rysia zębami za gardło i wyrzuciłam go przed siebie. Gdy ryś uderzał co chwilę ciałem o ziemię, ja biegłam w jego stronę. Gdy udało mu się odzyskać równowagę, zrobił skomplikowany ruch ogonem i spadł na cztery łapy. Nie zdążył zrobić nic więcej, bo otworzyłam szczękę i z całej siły złapałam za jego lewe ucho, a następnie z całej siły za nie pociągnęłam. Czarna ciecz rozprysła się, a miauknięcie rysia, w którym słychać było ból, przepełniło las. Wyrzuciłam część ucha gdzieś w krzaki. Nie było mu już ono potrzebne. Z satysfakcją patrzyłam, jak krew rysia plami mu jego sierść na pysku. Nie kryłam się z tym. Uśmiechałam się prosto w jego pysk.
— Oko za oko, ząb za ząb, czy jak to tam się mówi. — Ryś na pewno mnie nie zrozumiał, ale miałam to gdzieś.
Syknął, a następnie dał dziwny znak ogonem do swojej kompanki, która walczyła zaciekle z Eterem. Przechwyciła go i zaprzestała walki. W tym samym momencie rysie rzuciły się do ucieczki. Zapewne rzuciłabym się za nimi w pogoń, ale jakoś nie miałam na to ochoty. Nie chciało mi się za nimi biec. Gdyby bardziej mnie wkurzyły, to pewnie już bym deptała im po ogonie.
— Tchórze! — krzyknęłam za nimi.
— Udało nam się je pokonać — usłyszałam obok siebie głos Etera. Spojrzałam na niego kątem oka. Pies miał kilka rozciętych ran pozostawionych po ostrych pazurach, ale oprócz tego nie miał poważniejszych obrażeń. Można było powiedzieć, że byłam pod wrażeniem, że go nie załatwiła.
— Oczywiście, że się udało. Wątpiłeś? — Uniosłam brew.
Chwilę wahał się nad odpowiedzią.
— Trochę — przyznał. Widząc mój wzrok, postanowił zmienić temat. — Jesteś cała?
— Nic mi nie jest — rzuciłam niedbale.
— Masz rozciętą skórę na policzku.
Wzruszyłam łopatkami.
— Ty też masz kilka rozcięć i jakoś żyjesz, więc ja też przeżyję. — Patrzyłam w głąb lasu niewzruszona, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, za kogo mnie uważa. Rzuciłam mu oskarżycielskie spojrzenie. — Myślisz, że jestem słabsza od ciebie?
Zaprzeczył szybkim ruchem głowy, gdy przybliżyłam się do niego, kiedy prawie zarzucił mi coś, co nie było prawdą. Patrzyłam prosto w jego oczy. Pies zrobił kilka kroków do tyłu.
— Nie.
— No ja myślę. — Odsunęłam się od niego.
Usłyszeliśmy czyjeś kroki. W pierwszej chwili myślałam, że to rysie wróciły. Napięłam mięśnie, gotowa do dalszej walki. Kiedy zobaczyłam dwie sylwetki psów, rozluźniłam się. Był to Vincent i Aureon.
— Wszystko w porządku? — zapytał owczarek. — Usłyszeliśmy odgłosy walki.
— Poradziliśmy sobie z rysiami — odpowiedział Eter.
— I to sami! — wtrąciłam. — Pokazaliśmy im, gdzie ich prawdziwe miejsce.
Gdy Eter chwycił zająca, skierowaliśmy się w stronę sfory, która na nas czekała.
— Nie znam twojego imienia — zdał sobie sprawę Eter.
— Kilmi.

Eter?
+1000