Chyba naprawdę pogoda była wyznacznikiem mojego stanu psychicznego, bo czułem się dobrze. To było bardzo dziwne uczucie. Ja, Pergilmes Han Solo, czułem się dobrze. Świat nie był zbyt przyjemny, ale ciepły i widziałem kwiaty, które rosły wokół nas.
Odeszły trzy psy po drodze, ale wciąż było nas sporo. Alaski właściwie nie znałem i zniknęła z horyzontu tak nagle, jak się pojawiła, Vincent zapowiadał, że nie będzie raczej zostawał na stałe, a Mill… oh Mill. Oczywiście, że byłem tym nieco przerażony, zmartwiony i zdenerwowany, ale, kiedy Mill mówił, że ma zamiar opuścić sforę, jego oczy zabłysły. One błyszczały z podekscytowaniem, nawet jeśli starał się ukryć to za maską obojętności. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio widziałem coś takiego u niego. On był zadowolony. Mill był zadowolony z czegoś. Serce mnie ściskało, ale jak mogłem być nieszczęśliwy, skoro mój dzieciak najwyraźniej znalazł swoją drogę do szczęścia. Oznaczała ona, że nigdy się prawdopodobnie nie spotkamy. Ekstremalna forma wypuszczenia dzieciaka z gniazda.
Była mała szansa, że moje koszmary z Chaty go tu dopadną, okolice też nie wyglądały na szczególnie niebezpieczne, w razie czego mógł zawsze wybrać się do wsi, którą widzieli zwiadowcy. Potrafił sobie poradzić, na pewno potrafił. W jakiś dziwny sposób czułem się spokojny i to mnie martwiło. Wyrzuty sumienia ściskały mi żołądek. Jak mogłem cieszyć się z tego, że mój syn odchodzi? I tak było lepiej niż przypuszczałem.
Można powiedzieć, że z czasem moja emocjonalność łyżeczki zwiększyła się do łyżki. Chyba ten spokój mi sprzyjał i słońce, które świeciło na niebie coraz dłużej. Chciałbym móc dokładnie określić, co się ze mną działo, ale nie umiałem, więc w końcu poddałem się z próbami zrozumienia siebie. Kierowanie się uczuciami zwykle nie szło mi zbyt dobrze, ale co innego mi zostało? Całą zimną logikę mogłem zużywać nad zastanawianie się nad terenami, przez które będziemy przechodzić, ewentualnym osiedleniem, zapasami i ewentualnymi problemami dnia obecnego. Grupa za bardzo nam się nie zmieniała, wszyscy mieli i znali swoje zadania, większe kłótnie raczej się nie zdarzały, wszystko było raczej spokojnie. Czekałem trochę aż wszystko się spieprzy, bo wszystko kiedyś musi się spieprzyć, ale jeszcze nic się nie działo.
Jakoś zacząłem więcej rozmawiać z Brooklyn, tak sam z siebie. Ona wróciła, żyła, była nawet prawie zdrowa. Ostatni raz, jak widziałem Milla, był zadowolony, Sol i Prest żyli, tak samo mój wnuk i bratankowie. Mieliśmy nawet dostatecznie dużo jedzenia, było ciepło, wrogowie raczej nie mieli zbyt wielkich szans nas już dogonić. Może nie było dobrze, bo ciągle nie mieliśmy domu i żadnej stałości w życiu, a większość mojej rodziny pozostawała martwa, ale było lepiej.
Miałem czas myśleć o… pewnych rzeczach, uczuciach, jakkolwiek bym tego nie znosił. Nie lubiłem dowiadywać się czegokolwiek o sobie. Potrzebowałem chwili, żeby zebrać się w sobie i zastanowić nad tym, co chce zrobić. Nie mogłem być tchórzem.
Usiedliśmy w nocy kawałek od sfory. To nie była jeszcze moja warta, ta miała nadejść dopiero na poranku.
Całe ciało miałem spięte, ale to było normalne, rozluźnienie byłoby bardziej zaskakujące. Próbowałem układać w swojej głowie słowa, żeby szły w odpowiedniej kolejności.
- Ostatnimi czasy jest dobrze, w świecie jest dobrze, między nami… - zawahałem się. - Raczej też, prawda? - Skinęła łbem. Dobrze, przynajmniej po jednym zdaniu. Początek był najgorszy.
- Tak, dobrze, świetnie. I…- wziąłem głębszy oddech, żeby nie zacząć bablać bez ładu i składu. - Więc chciałem zapytać i porozmawiać o tobie i o mnie przy okazji. - Spojrzała na mnie pytająco.
- Nie odbywaliśmy już takiej rozmowy? Niech no sobie przypomnę... - Naprawdę mogła powstrzymać się sarkazmu, ale dobrze, zasługiwałem na to. Przynajmniej brzmiała na zadowoloną, a nie naprawdę wkurzoną.
- Ja tu się staram babo - prychnąłem, ale chociaż odrobinę mój oddech się uspokoił i stał się nieco spokojniejszy.
- Wierzę. - uśmiechnęła się.
- Więc... zastanawiam się.. czy coś ci się zmieniło, w myśleniu o mnie? - Nie mogłem wykrztusić z siebie niektórych słów - tych, co miały znaczenie - ale raczej rozumiała.- Upewniam się tylko.
- Dlaczego miałoby? - zapytała ostrożnie.
- Bo minął czas, bo mamy sporo psów w sforze, bo ja to ja, wiesz sporo powodów - wymieniłem.
- Dlaczego o to pytasz? - Przewróciła oczami.
- Potrzebuję mieć... pewnych fundamentów, zanim zacznę budować wypowiedź.
- Nie, Pergilmes, nic się nie zmieniło. - Odnalazła wzrokiem moje oczy. - To całe... próbowanie bycia razem. Jak to dla ciebie brzmi?
- Nie powiem ci, że jestem czegokolwiek pewien jeżeli chodzi o jakiekolwiek uczucia, bo to zbyt skomplikowana sprawa, ale... są ciepłe. Wobec ciebie, znaczy
- Kiepsko, Pergilmes, prawdę mówiąc. Trochę jak testowanie, czy będzie fajnie, a jak nie, odłożenie. Wolę, żebyś był pewny, jakby miało nas łączyć partnerstwo. - Nie brzmiała na rozłoszczoną, to było fascynujące
- Nie chodzi mi o testowanie, to nie tak, że chcę kogokolwiek innego. - Przewraca oczami. - Tylko próbowanie w sensie... rzucenie się na głęboką wodę.
- Rozwiń proszę, nie jestem pewna, czy rozumiem. - Czemu to jest tak cholernie skomplikowane? Eh, jak skok w lawę.
- Chciałbym z tobą być. Bo ty mnie kochasz, ja ciebie możliwe, że też. I myślę, że to może być. I bo świeci słońce, to chyba jest dobry znak - wyrzuciłem z siebie szybko.
- Pergilmes, to... - urwała. - Wolałabym, żebyś mógł być wpierw pewien swoich uczuć do mnie. To nie tak, że nie chcę. Chciałabym. Nawet nie wiesz jak bardzo.
- Rozumiem - Kiwnąłem łbem, już spokojniejszy, gdy wyrzuciłem z siebie słowa. Nie zepsuje bardziej. - Ale, wiesz, że muszę cię ostrzec. Nie wiem jak, czy, będę pewien. Nie umiem ci nawet powiedzieć, czy naprawdę kocham wszystkie swoje dzieci, a, no, to są moje dzieci. Uczucia... - westchnąłem. - funkcjonuję tu zwykle na niewiadomych.
Patrzyła na mnie bez słowa, a ja czekałem..
- Gil? - zaczęła powoli, zbliżając się delikatnie.
- Hm? - przechyliłem łeb w prawo.
Wzięła głębszy oddech, czekałem na słowa, ale ona pocałowała mnie. Tak po prostu.
Z dumą moglem powiedzieć, że nawet nie podskoczyłem z zaskoczenia. Odwzajemniłem pocałunek, bo to cholernie dobry znak.
- Spróbujmy więc powiększyć twoją głębię emocjonalną łyżeczki - mruknęła. Wyglądała na szczęśliwą, ja byłem szczęśliwy. Cholera, dziwne uczucie.
Przytuliła mnie ostrożnie, jakbym miał uciec. Jakaś część mnie nawet chciała, bo każde zbliżenie oznacza otwarcie i szanse na kolejne zranienie, ale nic nie zrobiłem.
Oparłem łeb o jej bark i zamknąłem oczy, tylko na moment, żeby odciąć się od reszty świata, która pozostawała niezmiennie szara i niepewna. Nie wiedziałem, czy bardziej się cieszę, że mogę to zrobić, czy boję, że będę musiał kiedyś je otworzyć.
- Będziemy mieli dom - mruknąłem w jej futro. - Dom wraz ze sforą i będziemy bezpieczni. Wszyscy.
- Będziemy szczęśliwi. - Dodała. Pewnie myślała o Alicji. Brzmieliśmy tak tandetnie, ale nikt i tak nie słyszał.
Czekałem na poranek, kolejny. Ciemność zawsze otwierała serca, nie wiedziałem dlaczego, ale potem przychodziło światło. Wtedy to stanie się prawdziwe. Wtedy w to uwierzę.
(Brook?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz