5.15.2020

Od Prestiana cd. Petera

https://media.discordapp.net/attachments/690979797706342410/697417034572496896/nastepne_opowiadanie.png
 - Jakie trofeum. Musiałeś się nawalczyć. Brawo. W tym tempie sam wykarmisz całą sforę. - stwierdziłem chłodno, spoglądając na ledwo dychające ciało nornicy. Jej skóra była wywleczona na drugą stronę, oczy zostały wydziobane, ale jakimś cudem jeszcze machała w bezsilności łapkami. Wiedziałem, że podjęcie jakakolwiek próby pomocy byłoby niemożliwe, więc ukróciłem jej cierpienia i podsunąłem pod umorusanego w krwi łowcę, bazyliszka. Zapikał, pewnie z dumą, zakręcił się i dobitnie wtulił się w moją łapę, wyraźnie odbijając na niej swój kształt z juchy. Nawet nie miałem siły westchnąć albo odsunąć go od siebie. Dałem mu trzy minuty i zwróciłem uwagę na to, że jego zdobycz zjadają mrówki. Nie spodobało mu się to zdecydowanie. Zaczął z furią biegać wokół, próbując dogonić każdy najmniejszy fragment i siejąc spustoszenie pośród zastępów wroga, rzeczywiście ulegając jego potędze i nie będąc w stanie wykorzystać całego swojego potencjału na drobnych owadach. Tym bardziej, że gryzły.
  Postanowiłem wykorzystać swoją szansę i zostawiłem stworzenie, aby się wymęczyło na bezsensownej walce. Postarałem się zetrzeć krew i podobne jej substancje z łapy, a następnie zwróciłem się do nie aż tak daleko znajdującego się medyka, dziadka Petera. W ostatnim czasie nie byłem pewien, jak można znieść nawet jedno dzieckopodobne stworzenie, a co dopiero wychować ich kilkadziesiąt. Wbrew możliwej myśli nie przyszedłem do niego po radę, gdyż wiedziałem, że nawet po otrzymaniu jej, byłbym tak samo dysfunkcyjnym opiekunem, jak bez niej, zamiast tego wolałem zająć się sprawą, jaka nie została przez nas dotąd dokończona - leczeniem za pomocą nieudowodnionej, absurdalnej i mającej zabawnie niskie szanse na jakiekolwiek powodzenie metody.
 - Pamiętałem o tym eliksirze, kiedy mnie nie było. - stwierdziłem po wspólnym kilku zdaniowym omówieniu najbardziej aktualnych wydarzeń sfory. - Miałem okazję wejść na tamtą górę, obok której przechodziliśmy. Gwiazdki z nieba nie było, co zdziwieniem pewnie nie jest, ale warto było sprawdzić.
 - Na kanibali pewnie też się nie natknąłeś?
 - Przyznam, że niestety nie.
 - Zastanawiałem się, jak powszechny w średniowieczu był kanibalizm pośród ludzi. Szczególnie pośród staruszek. - dziadek odsunął spod swoich łap kilka kamieni, jakby miał zamiar stworzyć jakiś rysunek pomocniczy.
 - Co chwilę mieli jakąś wojnę. Nie myślę, aby różnili się bardzo nawet od dzisiejszych psów; głodujesz, zjadasz sąsiada i jego dzieci. O moralności i prawdopodobieństwie choroby zakaźnej myśli się dopiero z pełnym brzuchem.
 - Niestety, ale racja. Dalej jednak nad tym myślę. Może jeszcze okaże się, że była to inna roślina, wiesz, pałka tataraku czy coś, co można pomylić po pijaku. Trzeba mieć plan b, jeżeli znalezienie człowieka o specjalnym guście kulinarnym nie wypali albo inny pomysł nie zmiecie reszty na drugi plan.
  W tym momencie powinna nastąpić cisza rozmyślań, ale w realizacji tego przeszkodził mi szybko człapiący w naszą stronę bazyliszek, żałośnie brzęcząc i domagając się atencji. Strzepnąłem z niego kilka insektów, nie pozwoliłem mu dziabnąć dziadka w oko. Przez chwilę próbowałem również wyperswadować stworzeniu pomysł rzucenia w nas resztkami pozostałej na nim ściółki, dalej składającej się w istotnej części z mrówek. Ostatecznie ponownie zająłem go czymś innym, tym razem zachęcając, aby udał się na polowanie za wiewiórką, jaka mi mignęła kątem oka. Byłem pewien, że jest zbyt duża i szybka, aby zrobił jej krzywdę, a dodatkowo nie widziałem, aby bazyliszek wykazywał jakiekolwiek zdolności wdrapywania się. Pobiega, powścieka się, zmęczy się i zaśnie.
 - Wykazujesz się naprawdę interesującymi technikami rodzicielskimi. - zaśmiał się krótko Peter. - Trudno teraz o rodzica, który może wskazać na coś i powiedzieć "Zabij to dla mnie".
 - Prędzej nazwałbym to technikami naukowymi. Naukowymi sposobami, aby mieć spokój... i przy okazji zobaczyć, co się stanie. - zauważyłem. - Skończyliśmy na tych palcach? Na razie przemyślałem rzecz na tyle, że odgryzienie jakiemuś człowiekowi palca dla korzyści nauki nie jest takim znowu poświęceniem... ale oczywiście znalezienie roślinnego odpowiednika palca baby jagi jest bardziej racjonalne.
 - Przypominasz sobie jakiś?
 - Na razie nie. - przyznałem nieznacznie przechylając głowę na bok. Ale może wpadniemy na coś lepszego, lecz na tę chwilę, myślisz, że ten potencjalny element w ciele kanibala zmienia się tylko u ludzi?
 - Nie spodziewałbym się, że nakarmienie ślimaka ślimakiem dałoby nam to samo... chyba, że zupełnie oba sposoby dadzą nic. Może u ssaków wyjdzie coś podobnego.
 - Ślimaki jedzą inne ślimaki? - przyznam, że ta wiedza zaniepokoiła mnie bardziej niż wizja odgryzienia komuś palca.
 - Nie wiem. Żadnego kręgosłupa moralnego nie mają, więc może.
 - To najgorszy-najlepszy suchar tej godziny. Pewnie dlatego, że jedyny ...idziemy w dygresję.
 - Całe nasze rozmyślania nad składnikami to jedna wielka dygresja. - zauważył dziadek. - Mimo wszystko możemy spróbować się skupić. Chciałeś wysunąć jakiś wniosek.
 - Gdyby starczyło, aby był to ssak... - wolałem jeszcze przemyśleć swoje następne słowa. - Jakby sięgnąć pamięcią, kilkukrotnie nie miałem narzędzi pod łapą i w ramach pracy zanurzałem pysk w psich wnętrznościach. Szczególnie podczas wojny po wpadce z eliksirem. Czasem przyrządów było mniej niż potrzeba, a jak pewnie wiesz, dziadku, nikt nie myśli o higienie w takich warunkach. Można więc założyć, że mogłem połknąć trochę krwi albo nawet jakiś kawałek tkanki, przykładowo odrywając się szybko od nieboszczyka, kiedy jakiegoś żywego wrzucano mi na stół. Jeżeli byłbym gotów odgryźć palec człowiekowi, hipokryzją byłoby odmówić wyrwania własnego. Tych z tylnych łap i tak nie używam zbyt często i mam ich na dodatek kilka. Gdyby zadbać o uniemożliwienie zakażenia rany. Wszystko dla korzyści nauki. Nawet środków przeciwbólowych nie zużywam.
  Sznaucer przez chwilę milczał. Nie spodziewałem się jednak, aby z zakończenia, pewnie nie takie rzeczy już słyszał.  W międzyczasie sam ponownie przekalkulowałem własne słowa i zdałem sobie sprawę, że rozmawiam z kimś, kto prawdopodobnie również zna smak psiego mięsa. Był ostatecznie dowódcą morderców. Były dosyć wyraźne szanse na to, chociaż nie potwierdzone, co prawda.
  Nie potrafiłem być poruszony tą myślą.
 - Nawiązałeś wcześniej do średniowiecznych ludzi i obecnych psów specjalnie? - powróciłem do rzeczywistości, słysząc głos Petera. Kiwnąłem głową ruchem, który w jakiś sposób miał przekazać "nie wiem". - Wyobraź sobie tłumaczenie tego, gdyby to doszło do skutku. "Warzymy eliksir ze średniowiecznego przepisu. Jego działanie nigdy nie zostało potwierdzone. Jednym z potrzebnych składników jest środkowy palec baby jagi, więc odciąłem zgadzającemu się na to wnukowi palec z łapy",
 - Całkiem normalny dzień, jak na nasze realia.
 - Pomyślimy nad tym. Doceniam poświęcenie, ale jest jeszcze wiele do obmyślenia. Trzeba przyznać, że w tym tempie okaże się, że jeszcze to piwo jest najmniej normalnym składnikiem. Szczyny smoka albo trunek of jakiegoś nieśmiertelnego faceta, który żyje w grocie.
 - Spodziewam się też, że nie odpuszczamy czaszki tura, jako elementu przedstawienia? - zapytałem się, wizja odprawienia rytuału w przyszłości była nienaturalnie intrygująca.
 - Nie spodziewam się, abyśmy mieli okazję ku zwiedzaniu ludzkiego muzeum, ale jeżeli jakąś znajdziemy, na pewno warto byłoby spróbować. Jeżeli jakiś cudem coś by się mogło zadziałać, a wszystko runęłoby, bo akurat tego nie mieliśmy...
 - Byłoby dziwnie. I nieprzyjemnie.
  Musieliśmy ponownie przerwać to, czym się zajmowaliśmy, ponieważ teraz mój towarzysz okazał się ponownie być w stanie podejmować złe decyzje i teraz żałośnie przycupnął na jednej z niższych gałęzi drzewa, oznajmiając swój stan całkiem donośnym dźwiękiem podobnym do syreny alarmowej i skwierczenia grilla na raz. Nie byłem pewien, czy miał w życiu okazję usłyszeć którykolwiek z tych przedmiotów. "Jak rozwiniętą inteligencję trzeba mieć, aby pakować się na drzewo?", pomyślałem i nieśpiesznie udałem się ku stworzeniu. Przyjęło moje zbliżenie się z dźwiękiem dzwonków, który akurat miał okazję już poznać.
  Nie miałem ochoty na pakowanie się do góry. Był lekki, miał skrzydła, niemalże bezużyteczne, lecz pewnie coś oznaczały, a ja ułożyłem pod gałąź stertę mchu i liści, które nie zdążyły się rozłożyć od ostatniej jesieni. Stworzenie zaczęło opierać się moim zachętom, aby skoczyć. W tym momencie pozostały mi dwie sensowne dla mnie możliwości: poczekać aż sam się na to zdecyduje albo rzucić w niego szyszką z sąsiednich iglaków. Obydwie niestety zawierały możliwy atak moich bębenków usznych przez serię piskliwych dźwięków.
  Dylemat sam się rozwiązał. Bazyliszek zobaczył wiewiórkę i potknął się w biegu do niej. Zakwilił, znajdując się w powietrzu i ledwo wpadł w przygotowany punkt. Nieruchomo. Westchnąłem i podniosłem bezwiedną kreaturkę za ogon. Po dosłownie sekundzie ta ocknęła się i gwałtownie zaprotestowała, ale zmęczenie przygodą wyraźnie dało górę. Odłożone ostatecznie na ziemię, zwinęło się w brzydką rozczochraną kulkę. Schowałem ją delikatnie do torby i powróciłem do dziadka.
 - Wybacz. Wiem, że tracę na profesjonalności, ale popełniłem kilka nieprawidłowych decyzji i teraz znoszę ich skutki. Kontynuujemy domysły?

Peter?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz