5.26.2020

Od Marsa cd. Brooklyn

Nie liczyłem na powrót kogokolwiek z rodzeństwa, dlatego starałem się o nich często nie myśleć. Wydawało mi się niemożliwe, że spotkam kogoś z braci bądź sióstr. Zero odszedł, zabierając ze sobą Robina i Jadwigę. Mae została brutalnie zamordowana, a ja nie znalazłem żadnych śladów, które doprowadziłyby mnie bliżej do jej mordercy, którego z wielką przyjemnością potraktowałbym tak samo, jak on potraktował moją biedną siostrę – rozszarpał na strzępy, aby nic z niego nie zostało. Effy nie żyła, a Ivy na dobre zniknęła z naszego życia i z pewnością nie zamierzała do niego wrócić. Nawet nie wiedziałem, czy żyła. Nie życzyłem jej źle, ale nie mogę też powiedzieć z łapą na sercu, że życzyłem jej dobrze – jej osoba stała się dla mnie obojętna. Nadal nie jestem w stanie zrozumieć jej odejścia i nadal po części sądzę, że ona najbardziej przyczyniła odpowiedzialna za szaleństwo Effy, które doprowadziło do jej śmierci.
To ty ją zabiłeś, zapomniałeś? — Usłyszałem głos w mojej głowie.
Poczułem nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Nie zostawia się osoby, którą się naprawdę kocha — próbowałem się usprawiedliwić, choć wiem, że nie ma żadnego usprawiedliwienia na moje czyny.
Zostawiłeś Sponge samą w zamku — wytknął mi głos.
Walczyłem z wilkami — ponownie próbowałem się bronić. — Chciałem ją chronić.
A jednak nie uchroniłeś ją od jednego z nich — Czułem jego zimny oddech z tyłu mojej głowy. — Nie uchroniłeś ją od śmierci, a mogłeś, prawda? 
Przyspieszyłem kroku, kiedy uderzyła mnie fala poczucia winy. Tak głupio było rozmawiać z własnymi myślami, demonami przyszłości, które nie chciały się ode mnie odczepić.
Wracając do rodzeństwa – nie wiedziałem, co się stało lub co w dalszym ciągu dzieje się z resztą. Sądziłem, że już nie spotkam nikogo z rodziny. Niektórzy być może zginęli w wojnie, inni zniknęli i słuch o nich na dobre zaginął. Nie chciałem myśleć o tym, że na dobre straciłem całą rodzinę, która wydawała mi się taka liczna. Ta myśl była nie do zniesienia. To przerażające, jak szybko może ona zniknąć.
Tak było do czasu, aż Brooklyn nie powiadomiła mnie o rannej Senshi. Stało się coś nieoczekiwanego, coś, co niezmiernie mnie ucieszyło i automatycznie podniosło na duchu od bardzo dawna. Już dawno nie czułem się tak pełny nadziei. Miałem zobaczyć własną siostrę!
Z siostrą nie miałem najlepszego kontaktu. Najlepiej rozmawiało nam się, gdy byliśmy małymi szkrabami. Za szczenięcych czasów nie przepadała za zabawą, zazwyczaj siedziała gdzieś z boku, obserwując bawiące się rodzeństwo, które zachęcało ją do zabawy, jednak najczęściej bez skutków. Nie zawsze się rozumieliśmy, ale mimo tego zawsze potrafiliśmy dojść do porozumienia. Czasami ratowałem ją z opresji, jak to na prawdziwego starszego o kilka minut brata przystało! Najbardziej dogadywała się z Zerem, każdy w rodzinie wiedział, że ich więź była wyjątkowa. Nasz kontakt urwał się, gdy dorośliśmy. Czasami zastanawiałem się, dlaczego tak się stało, ale koniec końców nie znalazłem konkretnej odpowiedzi.
Gdy usłyszałem jej głos, przyspieszyłem, ogarnięty determinacją. Tak dawno go nie słyszałem – zdałem sobie sprawę. Ostatnie dni nie były najlepsze. Z przybyciem siostry może się to zmienić. Znów może być dobrze.
— Senshi! — krzyknąłem po raz drugi, gdy byliśmy coraz bliżej niej.
W oddali dostrzegłem kawałek osuniętej ziemi, zbyt idealnej by została zrobiona siłami natury. Zmrużyłem nieznacznie oczu. Ludzie.
— Mars? To ty?
Stanąłem na skraju ziemi. Wpatrywałem się w dół, w którym ujrzałem Senshi. Jej sierść była skołtuniona, kto wie, jak długo podróżowała.
Nieznacznie machnąłem z radości ogonem.
— Ciebie też dobrze widzieć, siostrzyczko. — Wyszczerzyłem się na jedną chwilę. — Ale na przytulaski musisz poczekać, najpierw trzeba cię jakość stąd wyciągnąć.
— Jesteś ranna? — chciała upewnić się Brooklyn.
— Prawdopodobnie zwichnęłam łapę przy upadku.
Przeanalizowałem plan jej wydobycia. Bez większego problemu mógłbym wskoczyć do dołu i pomóc jej się z niego wydostać. Wskoczyłaby na mój grzbiet, a Brooklyn pomogłaby jej się wydostać. Ja też bez problemu wydostałbym się z dziury, nie z takich pułapek się w końcu wydostawało. Mimo tego ten plan prawdopodobnie by nie wypalił z powodu jej zwichniętej łapy. Kto wie, czy to tylko zwichnięcie – myślałem. W torbie nie miałem nic, co mogłoby się przydać, jak zwykle. Trzeba było wymyślić inny plan wydostania Senshi z dziury.

Brooklyn?

5.20.2020

Od Bonnie cd. Rei

 
Zbliżyłam się do śladu na tyle, że jeszcze może dwa centymetry, a mój nos bardzo kategorycznie poinformowałby mnie, że nie powinnam wtykać go w śnieg, bo spełnia bardzo dobrą robotę nawet, jeżeli da mu się trochę odstępu.
 - Domyślę się tyle, że psowaty. - stwierdziłam. Mimo pogody, jaka najchętniej ukryłaby wszystkie poszlaki jak najdalej od Zwiadowców w Akcji, te były zachowane w miarę wyraźnie. Świeże.
 - Mniejszy od nas. - dodała Rea zaraz potem, odbijając obok na śniegu swoją łapę. - I nie kluczy, czyli prawdopodobnie nie wilk. Zamiast tego jakoś dziwnie to wszystko się układa. Niby szedł normalnie, ale czegoś mi tu brakuje...
 - Łapy. Patrz, tu byłoby na jedną, tu na drugą, trzecia jest przestawiona na środek, a czwartej nie ma. Trójnóg jakiś. Podetektywisz z zapachem?
 - Niezbyt. - przyznała samica. - Nic mi nie mówi. - przytaknęłam w ramach powiedzenia, że mi również. Oznaczało to, że rozwiązywanie zagadki tożsamości jegomościa nie miało prawa zatrzymać się w tym momencie. Czas wykorzystać to, że psowate z zasady skrzydeł nie mają i trop się nie powinien urwać. Wykluczyłyśmy możliwość, że poszukiwany szedł tyłem i wspólnie ruszyłyśmy za śladem. W międzyczasie kilkukrotnie zaliczyłam przeskoczenie nad i przez zaspę oraz poszczebiotałam radośnie o wizji na agencję do sprawdzania śladów. Tym bardziej, że kilkukrotnie trzeba było powtórzyć akcję z oglądaniem tropu, bo przecinały się z innymi. O dziwo rozsypany na krawędziach odcisk kopyta bywa niezwykle podobny do łapy. Warte do zanotowania na przyszłość.
 - Czujesz? - Rea poniuchała w powietrzu. Nie najprzyjemniejszy zapach wił się w powietrzu, ale to nie szkodzi przecież.
   W końcu zwolniłyśmy krok. Chociaż śnieg tak jasno przystrajał się księżycową łuną, nie pozwolił, aby od razu rozwiązać całą zagadkę. Tam, pomiędzy jedną a drugą zaspą przysiadł sobie kształt. Wytężyłam wzrok.
  Ot lis, lisio. Pewnie rudy, chyba wystraszony, bo dziwnie coś się pozginał. Drżał znacznie i nawet nie patrzył się w naszą stronę.
 - Hej! Nie zrobimy ci krzywdy. - przywitałam się delikatnie i śmiechnęłam się bez błyszczenia zębami. - Mówisz może po naszemu?
  Niegłośne powarkiwania i urywane szczekania w odmowie słyszalnie świadczyły, że nie. Nie było to takie niezwykłe, chociaż fakt, że lokals chciał się dalej z nami porozumieć już taki był! Chociaż... jakoś na żadne słowa to nie brzmiało. Na coś podobnego do struktury zdania również nie. Ciekawe, może po prostu chciał porozumieć się jakimś prostymi uniwersalnymi przekazami?
  Lis wyprężył się i zamachnął głową w górę. Kilka sekund oświetlenia starczyło, abyśmy się zatrzymały, a cała sytuacja nabrała zupełnie innego wymiaru. Wywieszony na bezwładnej części pyska język. Ślina, dużo pieniącej śliny i wzrok sugerujący, że zdrowy rozsądek został już dawno temu zostawiony po drodze. Stworzenie prychnęło jeszcze, potrząsnęło grzbietem, a przechodząca przez sierść fala ukazała, że wcale nie był istnym zimowym puchaczem, a pewnie marznącym właścicielem znacznie porwanego futra. Zwrócił ku nas pysk. Odniosłam wrażenie, że lepiej już cofnąć się biegiem, jednak ten jeszcze zatrząsł się przy jednoczesnym wbiciu kłów w kikut po łapie.
 - Wścieklizna. - szepnęła mi do ucha Rea. Przytaknęłam bezsłownie, co było bardziej wyrazem niemożliwości znalezienia słów niż zwykłej zgody. Ta nagła zmiana klimatu sprawiła, że moje wnętrzności postanowiły zamienić się między sobą miejscami. Przykładowo serce poczuło silną potrzebę, aby znaleźć się tam, gdzie gardło i teraz nieprzyjemnie w nim biło. Ze szufladek pamięci mogłam wyraźnie wyciągnąć broszurkę, jaką niegdyś wciskali do głowy każdemu szczeniakowi. Hasła były odbite wyraźnym jaskrawym kolorem: zakaźna, nieuleczalna, śmiertelna.
 - Nie jesteśmy w stanie mu pomóc. - w końcu skleciłam zdanie. Niezbyt byłam z niego zadowolona, nie podobała mi się jego treść oraz posępny ton. - W okolicy może być całe stado chorych lisów.
  Psowaty odczepił się od resztki po swojej kończynie. Dawał mi na myśl zombie z ludzkich filmów, a świadomość, że w umyśle tego stworzenia niegdyś wszystkie elementy rozumności były na swoim miejscu była mocniej niż nieprzyjemna. Niedawno musiały rozsypać się i na siłę powtykać w niewłaściwe miejsca, aż obrazek szczęśliwego lisa nie zmienił się we wściekłego szwędacza. Rozdrażnionego śniegiem w wodowstęcie i zdezorientowanym w swoim osamotnieniu.
 - Co robimy? - zapytałam się.

Rea?

5.18.2020

Od Pergilmesa cd. Brooklyn

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/04/od-brooklyn-cd-pergilmesa.html
Chyba naprawdę pogoda była wyznacznikiem mojego stanu psychicznego, bo czułem się dobrze. To było bardzo dziwne uczucie. Ja, Pergilmes Han Solo, czułem się dobrze. Świat nie był zbyt przyjemny, ale ciepły i widziałem kwiaty, które rosły wokół nas.
Odeszły trzy psy po drodze, ale wciąż było nas sporo. Alaski właściwie nie znałem i zniknęła z horyzontu tak nagle, jak się pojawiła, Vincent zapowiadał, że nie będzie raczej zostawał na stałe, a Mill… oh Mill. Oczywiście, że byłem tym nieco przerażony, zmartwiony i zdenerwowany, ale, kiedy Mill mówił, że ma zamiar opuścić sforę, jego oczy zabłysły. One błyszczały z podekscytowaniem, nawet jeśli starał się ukryć to za maską obojętności. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio widziałem coś takiego u niego. On był zadowolony. Mill był zadowolony z czegoś. Serce mnie ściskało, ale jak mogłem być nieszczęśliwy, skoro mój dzieciak najwyraźniej znalazł swoją drogę do szczęścia. Oznaczała ona, że nigdy się prawdopodobnie nie spotkamy. Ekstremalna forma wypuszczenia dzieciaka z gniazda.
Była mała szansa, że moje koszmary z Chaty go tu dopadną, okolice też nie wyglądały na szczególnie niebezpieczne, w razie czego mógł zawsze wybrać się do wsi, którą widzieli zwiadowcy. Potrafił sobie poradzić, na pewno potrafił. W jakiś dziwny sposób czułem się spokojny i to mnie martwiło. Wyrzuty sumienia ściskały mi żołądek. Jak mogłem cieszyć się z tego, że mój syn odchodzi? I tak było lepiej niż przypuszczałem.
Można powiedzieć, że z czasem moja emocjonalność łyżeczki zwiększyła się do łyżki. Chyba ten spokój mi sprzyjał i słońce, które świeciło na niebie coraz dłużej. Chciałbym móc dokładnie określić, co się ze mną działo, ale nie umiałem, więc w końcu poddałem się z próbami zrozumienia siebie. Kierowanie się uczuciami zwykle nie szło mi zbyt dobrze, ale co innego mi zostało? Całą zimną logikę mogłem zużywać nad zastanawianie się nad terenami, przez które będziemy przechodzić, ewentualnym osiedleniem, zapasami i ewentualnymi problemami dnia obecnego. Grupa za bardzo nam się nie zmieniała, wszyscy mieli i znali swoje zadania, większe kłótnie raczej się nie zdarzały, wszystko było raczej spokojnie. Czekałem trochę aż wszystko się spieprzy, bo wszystko kiedyś musi się spieprzyć, ale jeszcze nic się nie działo.
Jakoś zacząłem więcej rozmawiać z Brooklyn, tak sam z siebie. Ona wróciła, żyła, była nawet prawie zdrowa. Ostatni raz, jak widziałem Milla, był zadowolony, Sol i Prest żyli, tak samo mój wnuk i bratankowie. Mieliśmy nawet dostatecznie dużo jedzenia, było ciepło, wrogowie raczej nie mieli zbyt wielkich szans nas już dogonić. Może nie było dobrze, bo ciągle nie mieliśmy domu i żadnej stałości w życiu, a większość mojej rodziny pozostawała martwa, ale było lepiej.
Miałem czas myśleć o… pewnych rzeczach, uczuciach, jakkolwiek bym tego nie znosił. Nie lubiłem dowiadywać się czegokolwiek o sobie. Potrzebowałem chwili, żeby zebrać się w sobie i zastanowić nad tym, co chce zrobić. Nie mogłem być tchórzem.
Usiedliśmy w nocy kawałek od sfory. To nie była jeszcze moja warta, ta miała nadejść dopiero na poranku.
Całe ciało miałem spięte, ale to było normalne, rozluźnienie byłoby bardziej zaskakujące. Próbowałem układać w swojej głowie słowa, żeby szły w odpowiedniej kolejności.
- Ostatnimi czasy jest dobrze, w świecie jest dobrze, między nami… - zawahałem się. - Raczej też, prawda? - Skinęła łbem. Dobrze, przynajmniej po jednym zdaniu. Początek był najgorszy.
- Tak, dobrze, świetnie. I…- wziąłem głębszy oddech,  żeby nie zacząć bablać bez ładu i składu. - Więc chciałem zapytać i porozmawiać o tobie i o mnie przy okazji. - Spojrzała na mnie pytająco.
- Nie odbywaliśmy już takiej rozmowy? Niech no sobie przypomnę... - Naprawdę mogła powstrzymać się sarkazmu, ale dobrze, zasługiwałem na to. Przynajmniej brzmiała na zadowoloną, a nie naprawdę wkurzoną.
- Ja tu się staram babo - prychnąłem, ale chociaż odrobinę mój oddech się uspokoił i stał się nieco spokojniejszy.
- Wierzę. - uśmiechnęła się.
- Więc... zastanawiam się.. czy coś ci się zmieniło, w myśleniu o mnie? - Nie mogłem wykrztusić z siebie niektórych słów - tych, co miały znaczenie - ale raczej rozumiała.- Upewniam się tylko.
- Dlaczego miałoby? -  zapytała ostrożnie.
- Bo minął czas, bo mamy sporo psów w sforze, bo ja to ja, wiesz sporo powodów - wymieniłem.
- Dlaczego o to pytasz? - Przewróciła oczami.
- Potrzebuję mieć... pewnych fundamentów, zanim zacznę budować wypowiedź.
- Nie, Pergilmes, nic się nie zmieniło. - Odnalazła wzrokiem moje oczy. - To całe... próbowanie bycia razem. Jak to dla ciebie brzmi?
- Nie powiem ci, że jestem czegokolwiek pewien jeżeli chodzi o jakiekolwiek uczucia, bo to zbyt skomplikowana sprawa, ale... są ciepłe. Wobec ciebie, znaczy
- Kiepsko, Pergilmes, prawdę mówiąc. Trochę jak testowanie, czy będzie fajnie, a jak nie, odłożenie. Wolę, żebyś był pewny, jakby miało nas łączyć partnerstwo. - Nie brzmiała na rozłoszczoną, to było fascynujące
- Nie chodzi mi o testowanie, to nie tak, że chcę kogokolwiek innego. - Przewraca oczami. - Tylko próbowanie w sensie... rzucenie się na głęboką wodę.
- Rozwiń proszę, nie jestem pewna, czy rozumiem. - Czemu to jest tak cholernie skomplikowane? Eh, jak skok w lawę.
- Chciałbym z tobą być. Bo ty mnie kochasz, ja ciebie możliwe, że też. I myślę, że to może być. I bo świeci słońce, to chyba jest dobry znak - wyrzuciłem z siebie szybko.
- Pergilmes, to... - urwała. - Wolałabym, żebyś mógł być wpierw pewien swoich uczuć do mnie. To nie tak, że nie chcę. Chciałabym. Nawet nie wiesz jak bardzo.
- Rozumiem - Kiwnąłem łbem, już spokojniejszy, gdy wyrzuciłem z siebie słowa. Nie zepsuje bardziej. - Ale, wiesz, że muszę cię ostrzec. Nie wiem jak, czy, będę pewien. Nie umiem ci nawet powiedzieć, czy naprawdę kocham wszystkie swoje dzieci, a, no, to są moje dzieci. Uczucia... - westchnąłem. - funkcjonuję tu zwykle na niewiadomych.
Patrzyła na mnie bez słowa, a ja czekałem..
- Gil? - zaczęła powoli, zbliżając się delikatnie.
- Hm? - przechyliłem łeb w prawo.
Wzięła głębszy oddech, czekałem na słowa, ale ona pocałowała mnie. Tak po prostu.
Z dumą moglem powiedzieć, że nawet nie podskoczyłem z zaskoczenia. Odwzajemniłem pocałunek, bo to cholernie dobry znak.
- Spróbujmy więc powiększyć twoją głębię emocjonalną łyżeczki - mruknęła. Wyglądała na szczęśliwą, ja byłem szczęśliwy. Cholera, dziwne uczucie.
Przytuliła mnie ostrożnie, jakbym miał uciec. Jakaś część mnie nawet chciała, bo każde zbliżenie oznacza otwarcie i szanse na kolejne zranienie, ale nic nie zrobiłem.
Oparłem łeb o jej bark i zamknąłem oczy, tylko na moment, żeby odciąć się od reszty świata, która pozostawała niezmiennie szara i niepewna. Nie wiedziałem, czy bardziej się cieszę, że mogę to zrobić, czy boję, że będę musiał kiedyś je otworzyć.
- Będziemy mieli dom - mruknąłem w jej futro. - Dom wraz ze sforą i będziemy bezpieczni. Wszyscy.
- Będziemy szczęśliwi. - Dodała. Pewnie myślała o Alicji. Brzmieliśmy tak tandetnie, ale nikt i tak nie słyszał.
Czekałem na poranek, kolejny. Ciemność zawsze otwierała serca, nie wiedziałem dlaczego, ale potem przychodziło światło. Wtedy to stanie się prawdziwe. Wtedy w to uwierzę.
(Brook?)

5.17.2020

Od Fryderyka Wilhelma cd. Aziraphale'a

https://media.discordapp.net/attachments/690979797706342410/697416947393888307/poprzednie_opowiadanie.png
Wciągnąłem głośno powietrze z szoku.
- Aziraphale - zacząłem poważnie. - Wydaje mi się, że nie spędziłeś dostatecznie dużo czasu z nimi. Ludzie są na wyższym poziomie cywilizacji niż my, nawet ich sztuka jest bardziej rozwinięte. Przebywałem z nimi co prawda więcej w dzieciństwie, niż w dorosłości, ale nadal pamiętam życie z dwunogami. Potrafią być naprawdę wspaniali. Kiedy do nich wracałem, to zawsze witali mnie ciepło. Świetne istoty. Oczywiście nie wszystkie, zdaje sobie z tego całkowicie sprawę, ale spotkałem same najlepsze osobniki.
- Aż dziwne, że nie zostałeś z nimi.
Gdybym był jednym z ludzi, w tym momencie bym się zarumienił. Ta myśl, nawet przy pożegnaniu z mamą, nie przeszła mi przez łeb. Byli wspaniali i we wszystko, co o nich mówiłem, wierzyłem. Tylko jedna rzecz mi w nich przeszkadzała - kraty. Ludzie ograniczali nasze życie, chociaż to przecież nie było ich winą. Nie mieli pojęcia o poziomie psiej inteligencji, nie mogli wręcz zdawać sobie sprawy, jak bardzo nas ograniczają. A nawet była gorsza część: niektóre psy nie mają pojęcia, jak wiele mogłyby zyskać, jeżeli wyrwałyby się z murów.
Moja mama była jedną z najbardziej inteligentnych suk, jakie spotkałem, ale nawet ona była… zamknięta. Czułem się źle, że w ogóle tak o niej myślałem. To nie tak, że była za głupia na niektóre tematy, ale nie dało się z nią porozmawiać o sztuce, historii czy nawet gastronomii. Te rzeczy nie były istotne dla ludzkiego psa. Ludzki pies wiedział, które koty karmi sąsiadka i jak pachnie niemowlak. Zawsze starała się go wysłuchać i chociaż udawać, że interesują ją te wyższe sprawy, ale nigdy nie była zbyt dobrą aktorką. W końcu i ja wpadałem w rytm prostoty, która była dobra przez moment, ale tylko przez moment.
Świat ludzkich psów jest prosty i to im wszystkim pasowało, a nawet nie wiedzieli, co tracą. Zostanie z nimi oznaczałoby, że musiałbym się przystosować. Musiałbym się ograniczyć, bo nie miałby się z kim nim dzielić. Nie miał zamiaru tego robić, nawet jeżeli oznaczało to, że straci matkę.
- Zaciąłeś się - Aziraphale przerwał mój tok myśli.
- Myślę - odpowiedziałem, nie unosząc wzroku, by na niego spojrzeć.
- Ta cisza jest już wystarczającą odpowiedzią.
- Nie bądź wredny. To po prostu nie jest takie proste.
- Tak, tak. - Aziraphale machnął łapą. - Ludzie są tacy cudowni i wspaniali, póki nie musisz być zbyt blisko mnie.
- Proszę, nie kpij sobie ze mnie.
- Gdzieżbym śmiał. - Prychnąłem na niego, ale cicho, żeby nie usłyszał. Nie chciałem nikogo urażać, chociaż dla Aziraphale’a robiłem czasem wyjątki, bo zasługiwał na utracie mu nosa. Zbyt wysoko unosił swój łeb i za rzadko zniżał go, by spojrzeć na innych, potrzebujących wsparcia. Ah, jakiego ja sobie przyjaciela dobrałem. Albo raczej dobrego znajomego… kolegi… bardzo dobrego kolegi właściwie. Eh, dobre dobieranie słów było naprawdę trudnym zadaniem.
Niedługo później mieliśmy przerwę. Mój humor nieco się zepsuł, jak zawsze, gdy przypominałem sobie, co zostawiłem za sobą.
Pogoda nie była zbyt dobra, więc poproszono o szybkie zebranie gałęzi, żeby można było zasłonić wejście do jaskini i ochronić nas od zimna. Aziraphale musiał to robić, ja dotrzymywałem mu towarzystwa - dzisiaj akurat nie byłem zbyt dobrym kompanem, ale przynajmniej szybciej pójdzie mu praca. Wiedziałem, że najchętniej by jej nie wykonywał.
- Czy ty w ogóle wiesz, co się wokół ciebie dzieje? - zapytał, rzucając kolejne gałęzie na kupkę.
- Tak, tak. Jestem po prostu zamyślony - uśmiechnąłem się do psa.
- Znowu.
- Tak, znowu - odpowiedziałem, czując lekkie zirytowanie. Zamiast powiedzieć coś, czego będę żałować, wziąłem głęboki wdech. Lepiej zmienić temat, zanim niepotrzebnie się zdenerwuję.  - Myślę, że to kwestia jedzenia. Nie mam wystarczającej ilości cukru, by utrzymywać mnie szczęśliwym. Jak sądzisz, znajdziemy gdzieś w okolicy miód?

(Az?)

5.15.2020

Od Prestiana cd. Petera

https://media.discordapp.net/attachments/690979797706342410/697417034572496896/nastepne_opowiadanie.png
 - Jakie trofeum. Musiałeś się nawalczyć. Brawo. W tym tempie sam wykarmisz całą sforę. - stwierdziłem chłodno, spoglądając na ledwo dychające ciało nornicy. Jej skóra była wywleczona na drugą stronę, oczy zostały wydziobane, ale jakimś cudem jeszcze machała w bezsilności łapkami. Wiedziałem, że podjęcie jakakolwiek próby pomocy byłoby niemożliwe, więc ukróciłem jej cierpienia i podsunąłem pod umorusanego w krwi łowcę, bazyliszka. Zapikał, pewnie z dumą, zakręcił się i dobitnie wtulił się w moją łapę, wyraźnie odbijając na niej swój kształt z juchy. Nawet nie miałem siły westchnąć albo odsunąć go od siebie. Dałem mu trzy minuty i zwróciłem uwagę na to, że jego zdobycz zjadają mrówki. Nie spodobało mu się to zdecydowanie. Zaczął z furią biegać wokół, próbując dogonić każdy najmniejszy fragment i siejąc spustoszenie pośród zastępów wroga, rzeczywiście ulegając jego potędze i nie będąc w stanie wykorzystać całego swojego potencjału na drobnych owadach. Tym bardziej, że gryzły.
  Postanowiłem wykorzystać swoją szansę i zostawiłem stworzenie, aby się wymęczyło na bezsensownej walce. Postarałem się zetrzeć krew i podobne jej substancje z łapy, a następnie zwróciłem się do nie aż tak daleko znajdującego się medyka, dziadka Petera. W ostatnim czasie nie byłem pewien, jak można znieść nawet jedno dzieckopodobne stworzenie, a co dopiero wychować ich kilkadziesiąt. Wbrew możliwej myśli nie przyszedłem do niego po radę, gdyż wiedziałem, że nawet po otrzymaniu jej, byłbym tak samo dysfunkcyjnym opiekunem, jak bez niej, zamiast tego wolałem zająć się sprawą, jaka nie została przez nas dotąd dokończona - leczeniem za pomocą nieudowodnionej, absurdalnej i mającej zabawnie niskie szanse na jakiekolwiek powodzenie metody.
 - Pamiętałem o tym eliksirze, kiedy mnie nie było. - stwierdziłem po wspólnym kilku zdaniowym omówieniu najbardziej aktualnych wydarzeń sfory. - Miałem okazję wejść na tamtą górę, obok której przechodziliśmy. Gwiazdki z nieba nie było, co zdziwieniem pewnie nie jest, ale warto było sprawdzić.
 - Na kanibali pewnie też się nie natknąłeś?
 - Przyznam, że niestety nie.
 - Zastanawiałem się, jak powszechny w średniowieczu był kanibalizm pośród ludzi. Szczególnie pośród staruszek. - dziadek odsunął spod swoich łap kilka kamieni, jakby miał zamiar stworzyć jakiś rysunek pomocniczy.
 - Co chwilę mieli jakąś wojnę. Nie myślę, aby różnili się bardzo nawet od dzisiejszych psów; głodujesz, zjadasz sąsiada i jego dzieci. O moralności i prawdopodobieństwie choroby zakaźnej myśli się dopiero z pełnym brzuchem.
 - Niestety, ale racja. Dalej jednak nad tym myślę. Może jeszcze okaże się, że była to inna roślina, wiesz, pałka tataraku czy coś, co można pomylić po pijaku. Trzeba mieć plan b, jeżeli znalezienie człowieka o specjalnym guście kulinarnym nie wypali albo inny pomysł nie zmiecie reszty na drugi plan.
  W tym momencie powinna nastąpić cisza rozmyślań, ale w realizacji tego przeszkodził mi szybko człapiący w naszą stronę bazyliszek, żałośnie brzęcząc i domagając się atencji. Strzepnąłem z niego kilka insektów, nie pozwoliłem mu dziabnąć dziadka w oko. Przez chwilę próbowałem również wyperswadować stworzeniu pomysł rzucenia w nas resztkami pozostałej na nim ściółki, dalej składającej się w istotnej części z mrówek. Ostatecznie ponownie zająłem go czymś innym, tym razem zachęcając, aby udał się na polowanie za wiewiórką, jaka mi mignęła kątem oka. Byłem pewien, że jest zbyt duża i szybka, aby zrobił jej krzywdę, a dodatkowo nie widziałem, aby bazyliszek wykazywał jakiekolwiek zdolności wdrapywania się. Pobiega, powścieka się, zmęczy się i zaśnie.
 - Wykazujesz się naprawdę interesującymi technikami rodzicielskimi. - zaśmiał się krótko Peter. - Trudno teraz o rodzica, który może wskazać na coś i powiedzieć "Zabij to dla mnie".
 - Prędzej nazwałbym to technikami naukowymi. Naukowymi sposobami, aby mieć spokój... i przy okazji zobaczyć, co się stanie. - zauważyłem. - Skończyliśmy na tych palcach? Na razie przemyślałem rzecz na tyle, że odgryzienie jakiemuś człowiekowi palca dla korzyści nauki nie jest takim znowu poświęceniem... ale oczywiście znalezienie roślinnego odpowiednika palca baby jagi jest bardziej racjonalne.
 - Przypominasz sobie jakiś?
 - Na razie nie. - przyznałem nieznacznie przechylając głowę na bok. Ale może wpadniemy na coś lepszego, lecz na tę chwilę, myślisz, że ten potencjalny element w ciele kanibala zmienia się tylko u ludzi?
 - Nie spodziewałbym się, że nakarmienie ślimaka ślimakiem dałoby nam to samo... chyba, że zupełnie oba sposoby dadzą nic. Może u ssaków wyjdzie coś podobnego.
 - Ślimaki jedzą inne ślimaki? - przyznam, że ta wiedza zaniepokoiła mnie bardziej niż wizja odgryzienia komuś palca.
 - Nie wiem. Żadnego kręgosłupa moralnego nie mają, więc może.
 - To najgorszy-najlepszy suchar tej godziny. Pewnie dlatego, że jedyny ...idziemy w dygresję.
 - Całe nasze rozmyślania nad składnikami to jedna wielka dygresja. - zauważył dziadek. - Mimo wszystko możemy spróbować się skupić. Chciałeś wysunąć jakiś wniosek.
 - Gdyby starczyło, aby był to ssak... - wolałem jeszcze przemyśleć swoje następne słowa. - Jakby sięgnąć pamięcią, kilkukrotnie nie miałem narzędzi pod łapą i w ramach pracy zanurzałem pysk w psich wnętrznościach. Szczególnie podczas wojny po wpadce z eliksirem. Czasem przyrządów było mniej niż potrzeba, a jak pewnie wiesz, dziadku, nikt nie myśli o higienie w takich warunkach. Można więc założyć, że mogłem połknąć trochę krwi albo nawet jakiś kawałek tkanki, przykładowo odrywając się szybko od nieboszczyka, kiedy jakiegoś żywego wrzucano mi na stół. Jeżeli byłbym gotów odgryźć palec człowiekowi, hipokryzją byłoby odmówić wyrwania własnego. Tych z tylnych łap i tak nie używam zbyt często i mam ich na dodatek kilka. Gdyby zadbać o uniemożliwienie zakażenia rany. Wszystko dla korzyści nauki. Nawet środków przeciwbólowych nie zużywam.
  Sznaucer przez chwilę milczał. Nie spodziewałem się jednak, aby z zakończenia, pewnie nie takie rzeczy już słyszał.  W międzyczasie sam ponownie przekalkulowałem własne słowa i zdałem sobie sprawę, że rozmawiam z kimś, kto prawdopodobnie również zna smak psiego mięsa. Był ostatecznie dowódcą morderców. Były dosyć wyraźne szanse na to, chociaż nie potwierdzone, co prawda.
  Nie potrafiłem być poruszony tą myślą.
 - Nawiązałeś wcześniej do średniowiecznych ludzi i obecnych psów specjalnie? - powróciłem do rzeczywistości, słysząc głos Petera. Kiwnąłem głową ruchem, który w jakiś sposób miał przekazać "nie wiem". - Wyobraź sobie tłumaczenie tego, gdyby to doszło do skutku. "Warzymy eliksir ze średniowiecznego przepisu. Jego działanie nigdy nie zostało potwierdzone. Jednym z potrzebnych składników jest środkowy palec baby jagi, więc odciąłem zgadzającemu się na to wnukowi palec z łapy",
 - Całkiem normalny dzień, jak na nasze realia.
 - Pomyślimy nad tym. Doceniam poświęcenie, ale jest jeszcze wiele do obmyślenia. Trzeba przyznać, że w tym tempie okaże się, że jeszcze to piwo jest najmniej normalnym składnikiem. Szczyny smoka albo trunek of jakiegoś nieśmiertelnego faceta, który żyje w grocie.
 - Spodziewam się też, że nie odpuszczamy czaszki tura, jako elementu przedstawienia? - zapytałem się, wizja odprawienia rytuału w przyszłości była nienaturalnie intrygująca.
 - Nie spodziewam się, abyśmy mieli okazję ku zwiedzaniu ludzkiego muzeum, ale jeżeli jakąś znajdziemy, na pewno warto byłoby spróbować. Jeżeli jakiś cudem coś by się mogło zadziałać, a wszystko runęłoby, bo akurat tego nie mieliśmy...
 - Byłoby dziwnie. I nieprzyjemnie.
  Musieliśmy ponownie przerwać to, czym się zajmowaliśmy, ponieważ teraz mój towarzysz okazał się ponownie być w stanie podejmować złe decyzje i teraz żałośnie przycupnął na jednej z niższych gałęzi drzewa, oznajmiając swój stan całkiem donośnym dźwiękiem podobnym do syreny alarmowej i skwierczenia grilla na raz. Nie byłem pewien, czy miał w życiu okazję usłyszeć którykolwiek z tych przedmiotów. "Jak rozwiniętą inteligencję trzeba mieć, aby pakować się na drzewo?", pomyślałem i nieśpiesznie udałem się ku stworzeniu. Przyjęło moje zbliżenie się z dźwiękiem dzwonków, który akurat miał okazję już poznać.
  Nie miałem ochoty na pakowanie się do góry. Był lekki, miał skrzydła, niemalże bezużyteczne, lecz pewnie coś oznaczały, a ja ułożyłem pod gałąź stertę mchu i liści, które nie zdążyły się rozłożyć od ostatniej jesieni. Stworzenie zaczęło opierać się moim zachętom, aby skoczyć. W tym momencie pozostały mi dwie sensowne dla mnie możliwości: poczekać aż sam się na to zdecyduje albo rzucić w niego szyszką z sąsiednich iglaków. Obydwie niestety zawierały możliwy atak moich bębenków usznych przez serię piskliwych dźwięków.
  Dylemat sam się rozwiązał. Bazyliszek zobaczył wiewiórkę i potknął się w biegu do niej. Zakwilił, znajdując się w powietrzu i ledwo wpadł w przygotowany punkt. Nieruchomo. Westchnąłem i podniosłem bezwiedną kreaturkę za ogon. Po dosłownie sekundzie ta ocknęła się i gwałtownie zaprotestowała, ale zmęczenie przygodą wyraźnie dało górę. Odłożone ostatecznie na ziemię, zwinęło się w brzydką rozczochraną kulkę. Schowałem ją delikatnie do torby i powróciłem do dziadka.
 - Wybacz. Wiem, że tracę na profesjonalności, ale popełniłem kilka nieprawidłowych decyzji i teraz znoszę ich skutki. Kontynuujemy domysły?

Peter?

5.14.2020

Od Fryderyka Wilhelma cd. Alegrii

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/04/od-alegrii-cd-fryderyka-wilhelma.html
Uśmiechnąłem się pogodnie.
- Nie poradziłbym sobie z tym bez ciebie.
- Oj poradziłbyś, tylko zajęłoby ci to więcej czasu. - Machnęła łapą. - Po drodze może jeszcze znajdę jakieś zioła, które przydadzą się medykom.
- Nie mógłbym być medykiem. - Pokręciłem łbem. - Za dużo roślin do zapamiętania.
- Masz dobrą pamięć. Pamiętam, jak cytowałeś mi fragmenty bajek w dzieciństwie.
- Ah, przyjemne czasy.
Kiedy się poznaliśmy, Alegria jeszcze nie umiała czytać, a ja niedawno się nauczyłem. Moje zakochanie w literaturze nigdy mi nie minęło, ale wtedy dopiero zaczynałem swoją przygodę, więc czytałem króciutkie bajki w kółko i w kółko, aż mogłem przez sen powtarzać całą fabułę.
- To nie jest takie trudne - powiedziała. - Na początku trochę się obawiałam, że nie poradzę sobie z zapamiętaniem sobie z tym wszystkim, ale na szczęście miałam szansę na zdobycie doświadczenia.
- Nie sądzę, że mógłbym żyć z taką odpowiedzialnością - przyznałem. - Za bardzo bałbym się, że coś pomyliłbym się i to nie jest błąd, który mógłbym zamazać piórem czy wytrzeć z kartek. To nie tak, że próbuję cię straszyć - dodałem. Miałem nadzieje, że tak tego nie odebrała. Z pewnością już miała wystarczająco dużo wątpliwości i zmartwień, żebym ja jeszcze przypominał jej, jak wiele zależy od jej dobrego wykonania zadania. Uśmiechnęła się tylko na szczęście i zmieniła temat.
- Kiedyś nigdy bym nie podejrzewała, że zostaniesz myśliwym. Nie pasujesz mi na kogoś, kto spędza całe dnie poluąc.
- Przyznam ci, że ja też bym tego nie wymyślił. Nic nie wydawało mi się odpowiednie, ale mam dobry węch, który mógł się przydać w tym zadaniu.
- Dlaczego nie zostałeś po prostu pomocnikiem? - zapytała.
- Ah, wiesz, lepiej się czuje, gdy mam konkretne obowiązki. Nie potrzebuję stanowiska, żeby pomagać innym.
Nie byłem pewien, czy dam radę rozpoznać cis wśród wielu innych roślin, ale Alegria, mimo naszej rozmowy, dalej wydawała się uważnie obserwować nasze otoczenie. Bardzo przyjemnie mi się mówiło o niczym ważnym. To była jedna z rzeczy, których mi brakowało najbardziej - spokoju. Oczywiście, nie mogłem sobie pozwolić na godzinne sączenie herbaty albo przesiadywanie w kocu przy oknie, z oczywistych względów, ale brakowało mi nawet kontaktów z innymi psami. Takie zwykłe pogadanki o słońcu i księżycu, między gryzami przy posiłku, mijając się na korytarzu. Żyliśmy nawet nie tyle w strachu, co w niepokoju. To było coś innego, niezwykłego. Brakowało ścian, które mogłyby nas osłonić chociażby przed wiatrem czy zimnem, brakowało pościeli i poduszek, dających ciepło w nocy. Nie mogliśmy nic z tym zrobić, nie teraz przynajmniej, więc wszyscy żyliśmy takim półżyciem: niezupełnie przyzwyczajeni do nowego stanu rzeczy, ale też wiedzieliśmy, że do starego stanu rzeczy nie możemy wrócić. Nawet zwykłe konwersacje były wręcz przepełnione niepokojem i gotowością. Wszyscy byliśmy spięci i zdenerwowani, bo w każdej chwili coś mogło się wydarzyć.
Może to przez fakt, że byliśmy starymi znajomymi z dzieciństwa albo, że sprawa była tak błaha w gruncie rzeczy, ale czułem się rozluźniony. Mogłem niemal wyobrazić sobie, że znajdowaliśmy się w naszym, starym, przyjemnym lesie, a nie wiele kilometrów do domu, który nawet nie był już domem. I znowu wróciły mi myśli do głowy, które odsuwałem od siebie, ale patrząc na przyjaciółkę - zakładałem, że mogłem używać tego słowa w jej przypadku, jak nie, przynajmniej koleżanka - aż ciężko było nie zapytać.
- Ali, mam nadzieje, że nie będziesz mieć mi tego za złe. Jeżeli nie chcesz odpowiadać, oczywiście nie musisz. Co stało się z Unicorn i twoimi rodzicami? Nigdy mi nie powiedziałaś.

(Alegria?)

Od Solagnelo cd. Merlaux

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/04/od-merlaux-cd-solangelo.html
Jak ja trafiłem na drzewo? Znaczy, wiedziałem, jak trafiłem na drzewo, żeby przeżyć, ale jak ten spokojny wieczór zmienił się w szaleństwo. Eh, a trzeba było zostać kucharzem. Gotować nie umiałem, ale byłoby bezpieczniej. Nie widziałem, czy ogień jeszcze się dopalał. Naszej nieobecności raczej i tak nikt nie zauważy. Nie było powiedziane, gdzie dokładnie strażnicy mieli siedzieć, a nawet ja zauważyłem, że wielu wolało krążyć nieco dalej od obozu. Większe bezpieczeństwo, a może łatwiej wykrywać wrogów, gdy nie masz obok siebie śpiącej gromady. Nie byłem pewien, nie pełniłem tego stanowiska zbyt długo.
Poprawiłem się na gałęzi i zerknąłem na mojego towarzysza niewoli, czy przypadkiem nie potknie się i nie zleci na łeb na miśka. Przepraszam, dźwiedzia. Mimo wszystko, zadał on całkiem rozsądne pytanie. Umieli liczyć do dwudziestu paru, raczej nie powinno być z tym problemu, zauważą o porannku, że dwóch brakuje.
- Nie ma kto obudzić drugiej warty - mruknąłem. Teoretycznie ktoś mógłby wstać z własnej woli, ale szansa na to była mała. Kto normalny ruszyłby się w środku nocy po coś innego niż wycieczkę w krzaki za potrzebą? Nikt, po prostu nikt. To oznaczało, że pewnie do rana będziemy musieli liczyć na wytrzymałość pniaka.
- Ah, czyli jesteśmy ich jedynymi obrońcami aż do świtu - powiedział Mer. Za bardzo się wyciągał do góry, żeby to było bezpieczne. Już się gotowałem, do łapania go, gdy będzie spadał. On na pewno spadnie. - We wdzięczności przyjadą i pomogą nam pozbyć się tego potwora.
- Nie liczyłbym na to. Ojciec prędzej się wkurzy, że opuściliśmy służbę. Poczeka trochę i może zostawi parę zwiadowców, żeby nas poszukali. Dwa psy na niewiele się zdadzą przy niedźwiedziu, Mer.
- Nie doceniacie potęgi naszego gatunku! Psy mogłyby być królami świata, gdybyśmy nie byli dostatecznie uprzejmi, by oddać tę rolę ludziom.
- Mieszkaliśmy kiedyś w zamku, wiesz? - Nie mogłem się powstrzymać. Nawet w ciemności dało się zobaczyć tę zmianę w wyrazie jego pyska.
- Czyli wy też wybraliście przygodę. Całą gromadą! Przed siebie! Ah, jak się cieszę, że do was dotarłem. Znalazłem całą grupę bratnich dusz.
- Emm, no niezupełnie, bardziej zostaliśmy zmuszeni. Do odejścia. A przynajmniej tak słyszałem. Wrogowie odbili nam zamek. - Mój towarzysz milczał przez chwilę i już myślałem, że zniszczyłem tę romantyczną bańkę, w której żył, ale nie.
- Weterani! Ale to jest romantyczne. - Misiek chyba się z nim zgadzał, bo aż warknął. Podskoczyłem z zaskoczenia, łapa mi się obsunęła i przez sekundę serce mi się zatrzymało, ale miałem jeszcze trzy. Przytrzymałem się. - Uważajcie.
- Uważam, uważam - prychnąłem. Nie spadnę pierwszy. Najlepiej, żebym nie był też drugi, ale zdecydowanie, nie pierwszy.
- Ciągle właściwie nie daliście mi odpowiedzi.
- Hmm? - A tak w gruncie rzeczy, to włochaty potwór musi mieć jakieś inne zajęcia, dzieci do wykarmienia czy zajączki do sterroryzowania. Nie słuchałem dokładnie tego, co Mer mu nawijał, ale najwyraźniej bardzo go zdenerwowało. Co jakiś czas unosił łeb i patrzył, czy nie postanowimy może zejść na kolację. Dziś serwowana psina po francusku i côtelette du border.
- Co robimy?
- Nie zadałeś mi tego pytania.
- Zadałem, ale może nie usłyszeliście albo zignorowaliście, ale wierzę w wasze dobre intencje, zapewne strach tak wam w pamięci zamieszał, ale nie martwcie się, nie jesteście w tej sytuacji sami. Pamiętajcie, wspólnie stawiamy czoła zagrożeniu, ale zakładałem, że macie jakieś dalsze pomysły, skoro tak sprytnie wymyśliliście wspinaczkę na drzewo.
- Słuchaj, bracie…
- Chociaż jest między nami jakieś podobieństwo, to zapewniam, że wiedziałbym o naszym pokrewieństwie. Uważnie przestudiowałem swoje drzewo genealogiczne.
- Stary…
- Mam cztery lat, nie sądzę, że powinniście nazywać…
- No teraz to ty po prostu mnie męczysz. I nie wiem, co robimy. Czekamy, aż naszemu przyjacielowi znudzi się siedzenie tu lub przyjdą zwiadowcy - odpowiedziałem, układając pysk na łapie. Adrenalina zaczęła już opadać, wymieniając się ze zmęczeniem, ale przysypianie w tej chwili było najgorszym możliwym pomysłem.
- Nie jestem specjalistą w sprawach niedźwiedzi, ale nie sądzicie, że ten może spróbować nas stąd zrzucić? Wydaje się bardzo pragnąć bliskiego spotkania.
- Nie wiem Mer, nie spotkałem zbyt wielu w swoim życiu. Pomyślę nad tym.
W sforze dwa razy widziałem miśka, raz na lekcji, raz samemu, zawsze byłem daleko i niebezpieczeństwo w praktyce żadne. Wiedziałem za to parę rzeczy ze szkoły i od Sarah. Zaczynał się ten okres, gdy małe niedźwiedziątka wychodziły już z jam i kręciły się po okolicy, a mamy niedźwiedzie dostawały zawału i martwiły się o wszelkie niebezpieczeństwa. My byliśmy właśnie niebezpieczeństwem, a nie mogliśmy przecież zawołać do niej “Hej, słuchaj, nic nie zrobimy” i liczyć na jakąkolwiek odpowiedź. Jakimś sposobem komunikacja ze wszystkimi gatunkami stała się jeszcze trudniejsza, od kiedy opuściłem okolicę sfory. Tam jeszcze zdarzało się, że z bardziej inteligentnym mięsożercą dało się nawet pogawędzić, a teraz ni w ząb, każdy po swojemu. Udawanie martwego ma pięćdziesiąt procent szans powodzenia, czyli co najmniej o czterdzieści za mało. Pewnie pomiotłaby nami na prawo i lewo, ale psie kości to nie są już tak wytrzymałe i mogłyby nam czachy pęknąć. Już i tak popełniliśmy błąd biegnąc, ale z tym już nic się nie zrobi, a ona (już założyłem, że to ona, nie ma co zmieniać) czekała. Było parę substancji, które mogłyby ją odstraszyć, ale żadne rosły na dębach.
- Mamy szczęście, że to nie niedźwiedź czarny - mruknąłem, chcąc dać Merowi ewentualnie jakiś temat do podchwycenia. Rozmowa chociaż powstrzyma moje powieki przed opadaniem, a nic sensownego i tak nie mogłem wymyślić. - One są jak mięsożerne wiewiórki.
- O takich nie słyszałem. Zwykłe zdarzało mi się spotykać, moi towarzysze nawet byli w stanie użyć ich ogonów do zrobienia szalu. Nie wiem, jak oni je ostrzygli, ale wierzę, że odbyło się to za całkowitą zgodą wiewiórek.
- Z tych, o których mówię, cały płaszcz można by uszyć. Nawet nie taki na ciebie, tylko na Billa. Wiesz, który to Bill? Taki, co jest wiecznie niezadowolony, czarny i gruby. Znaczy umięśniony.
- Rzeczywiście niebezpiecznie brzmi taka wiewiórka. - Mer pokiwał łbem poważnie. - Zapewne wyglądają majestatycznie z tak dużymi ogonami. Wolę spotykać się jednak z takim niedźwiedziem.
- Z niej też można zrobić przyjemny płaszczyk. - Uśmiechnąłem się pod nosem. - Albo kocyk na przyszłą zimę.
- Posiadacie takie umiejętności, by stworzyć koc?
- A nie wiem, nigdy nie próbowałem. Może i tak. Bierzesz futro i... sklejasz? Wiążesz ze sobą. Coś bym wymyślił.
Nasza wielka, gruba, włochata towarzyszka nagle powstała z ziemi. Wyciągnąłem się pomiędzy gałęziami, żeby lepiej zobaczyć, co ona tam robi. Liście zdążyły już się rozrosnąć na tyle, że nie widziałem nic praktycznie, poza tym, co dokładnie pode mną. Przestałem słyszeć kroki, które i tak był zagłuszone przez trawę.
- Ej Mer, gdzie ona jest?
- Spróbuję ją wpatrzeć - powiedział i wychylił się do przodu.
- Hej, nie spadaj mi teraz - wyciągnąłem łapę. Już widziałem, jak łamie sobie kark źle zlatując. - Próbujemy? - zapytałem. - Może się nami znudziła i wróciła do legowiska.

(Masz Mer, niezupełnie zadowolona jestem, ale masz)

5.10.2020

Od Bonnie cd. Aureona

  
Szast! Prast! Drzask! Onomatopei blask? Rozpędzony zwrot akcji skręcił w ciasny zaułek, aby odkryć, że znajduje się tam ściana. Niemalże pysk mi się o nią nie rozpłaszczył, jako że byłam pasażerem z przedniego siedzenia. Zamrugałam wstrząśnięta, odwróciłam się ku kierowcy, jaki postanowił zwiać, a następnie przebiłam się z powrotem do rzeczywistości.
 - Słuchaj, Auren... Musisz w takim wypadku wyczyścić całą bazę Słów Do Użycia W Ważnych Sytuacjach. - stwierdziłam tonem niezachwianej powagi sytuacji, gdyż sprawa nabrała wagi kowadła. Możliwie tego z dużym doświadczeniem aktorskim, spadającego ze schodów czy okna. - Jest możliwe nazwać kogoś śmieciem z dobrym zamiarem, ale nigdy nie zagajasz tak do świeżaków towarzystwa ani w poważnym tonie. Do tego trzeba praktyki, więc czyść! O, łap paproć i wymieć nią! - byłam już pewna, że wezmę aureonowego towarzysza na stronę i przemieszam mu ektoplazmę czy z czego on tam jest (ewentualnie w dobitny sposób przemienię mu myśli w wielosmakową papkę).
 - To jakie słowa byłyby dobre? - wianek nieświadomości dalej tkwił na głowie wilczego. Uznałam, że z chęcią narwę na niego więcej kwiatków.
 - Szykuj się na serię: drogi, kochany, ziomek, kumpel, przyjaciel, swojak... Chociaż rzeczywiście każde słowo to trochę inny kontekst tej bliskości i inaczej się układa to wszystko w zdaniach. Ale nie martw się! Ogarniemy to! Przykładowo ja mogę cie nazwać przyjacielem i to oznacza, że bardzo lubię spędzać czas w twoim towarzystwie i będę to robić nawet, gdyby świat wydrukował wszędzie literami wielkie "NIE". I jest to ważne słowo... może już je znałeś wcześniej. Czekaj, czekaj, Au! 
 - Coś ci się stało? - strażnik spojrzał się na mnie ze zdziwieniem.
 - Nie, nie. Tylko popaprałam wymowę skrótu. Tu jest jakaś fajna dziura w ziemi. - rozsunęłam gałązki krzaka, a naszym ciekawskim oczom ukazała się kilkumetrowa przepaść. - Myślisz, że jest tam coś ciekawego? Na pewno jest.
 - Powinniśmy komuś o niej powiedzieć. - stwierdził Reron, jak słychać, dobrze wywiązujący się swoich obowiązków. Pokiwałam głową.
 - Teraz czy po tym, jak tam wejdziemy?
 - Bonnie, mam obowiązki. - rozejrzał się. - Ty chyba również.
  Niestety ta argumentacja była odporna. Może i nie westchnęłam zgadzając się na zupełne porzucenie pomysłu, jednak przestawiłam eksplorację na później. Tak dokładniej: jakikolwiek czas pomiędzy powrotem ze zwiadowczego wyjścia a odejściem z okolicy. 
***
  Witam w kolejnym odcinku z serii: Nie mogłam zasnąć, więc chodzę wokół bez celu: tajemnice ciemności, sezon czwarty, minuta dokładnie piętnasta, sponsor już się ogłosił i przerwa na reklamy prawdopodobnie nie będzie miała racji bytu... Przechodząc jednak do akcji, ponieważ uważam, że to akurat taka rzeczywistość bywa rzeczywiście istotna.
  Mogłam przysiąc, że gdzieś zachomikowałam w torbie latarkę. Postarałam się wymacać ją raz, drugi, trzeci, potrząsnęłam wszystkim i powtórzyłam cały proces, jednak urządzenie postanowiło się nie ujawnić. Zupełnie jakby w tajemnicy przede mną zamieniło się w ducha i przeniknęło przez materiał... będę musiała się zapytać Silvera, czy widział gdzieś może wędrującą niematerialną latarkę. Oczywiście kiedy już uda mi się wybrnąć z tych przecieniastych okolic.
  Zabawnie szło się tak w ciemności, musiałam przyznać, chociaż lubiłam kolory. Biedna Sunny! Ja mogłam chociaż patrzeć w gwiazdy i nazywać zgromadzone przez siebie konstelacje, a ona nie miała nawet tego...
  Wyczułam, że kilka kroków dzieli mnie od jeszcze większej ciemności niż wokół. "To ta dziura!", pomyślałam, wysuwając łapę ku nicości. Trudno było mi sobie przypomnieć, jak głęboka tamta zapaść jest, ale miałam na tyle pewności, że wskoczenie tam z marszu może i byłoby przez chwilę interesującym doświadczeniem, ale później już byłoby dziwnie... nawet jeżeli okazałoby się nagle, że ta zapaść w nocy staje się nieskończona albo też może przechodzi przez całą Ziemię i wybije mnie gdzieś na oceaniczne dno!
  Chciałam cofnąć się i sprawić, aby moja ścieżka prowadziła do otchłani w mniej bezpośredni sposób, ale bywają takie momenty, kiedy świat nie lubi, kiedy omija się dawane przez niego okazje. W tym momencie skupił się na mnie: kamyki sypnęły spod moich łap, a grawitacja zaprosiła mnie do bliższego zapoznania się z przepaścią. W napływie kultury przywitałam się prędko z ciemnością, do której tak dawno nie wpadłam, aby ponownie porozmawiać i doświadczeniem kota, którym nigdy nie byłam, postarałam się wylądować niczym superbohater. W sensie z takim przykucnięciem i jedną łapą przednią łapą podwiniętą pod brzuch, aby fajnie wystawić w przód drugą. Nie udało mi się zbytnio, ale to z niezależnych ode mnie powodów: najważniejszym z nich był ten, że zamiast chwili zupełnego lotu w dół, zafikołkowałam o stromy spadek, a potem jeszcze raz, wybiłam się nie z własnego zamiaru w powietrze, wykonałam niesamowite salto w przód i z niezachwianą pewnością siebie mogłam przyznać, że zaraz wszystkie moje cztery łapy miały kontakt z podłożem. Rozjechały się nieznacznie, ale kto mógłby się przejmować takimi rzeczami, w końcu na pewno nie ja.
  Sprawdziłam, czy każda kończyna nie zmieniła drastycznie swojego stanu, otrząsnęłam się i zajęłam się eksploracją okolicy. Niezbyt dużej. W górze nocne niebo, a boki ciemniały do kilku metrów wzwyż, jedno z miejsc było nawet jeszcze bardziej ciemniaste i pustawe, a to już z powodu... jaskini? Jak skupiłam wzrok, dojrzałam tam nawet nieśmiałe światełko w tunelu. Zagubiona łuna księżyca? Łza magicznego stworzenia? A może wybryk umysłu, który po moim wyczynie kompletnie nie ogarnia, że gwiazdy z zasady są raczej na górze. Naturalną rzeczą było dla mnie, aby to sprawdzić, ale pojawiło się to zabawne "ale": nie idź w stronę światła! Tak mówiły racjonalne psy, co było dla mnie dziwne, bo nie byłam w końcu jakąś ćmą, ale to "ale" musiało z jakiegoś powodu istnieć. Co prawda czasem mówi się pewne rzeczy dla samego nawijania, jednak jeżeli nawija się całe czas to samo, być może choć w jakiś sposób może się to zbliżyć do prawdy. Może był kiedyś jakiś gość, który poszedł w stronę światła, a tam była moneta, wziął ją i się cieszył, zapomniał wtedy o świecie, przewrócił się o odwrócony stalagmit i bach! Nie żyje. Obudził potworoniedźwiedzia. Ten wskazał mu drogę na zewnątrz, właściciel monety podziękował mu miło, poszedł do karczmy, kupił sobie drinka, okazało się, że umie upić się jednym i wtedy... dowiedziała się o tym jego rodzina już po fakcie. Znaleziono go martwego pod drzwiami gospody. Zapomniał w tym wszystkim zapłacić barmanowi, ten się wściekł i go zatrzymał. Gostek przeprosił mocno w rozległy sposób, mucha mu wleciała do pyska, zakrztusił się i umarł. Ot tak.
  I dlatego uznałam, że nie pójdę po prostu w stronę światła, przynajmniej sama. Warto było mieć jakieś przydatne wsparcie. Gdzie jednak je znaleźć w takim dole? Jedynym stworzeniem, jakie mogłoby pomieszkiwać w takiej sytuacji mógłby być jakiś kuzyn Królika z Caerbannog, jednak ani razu nie dosłyszałam jeszcze za sobą szelestu puszystych łapek.
  Postanowiłam wygramolić się z tej dziury. Nie była to najłatwiejsza rzecz - gdzie nie kładłam łapy, powierzchnia się rozjeżdżała. Nie byłam jednak tym faktem nawet zmartwiona i nie przerywałam swoich prób, dopóki w końcu nie zahaczyłam się o jakiś stabilny kamień, a z niego przeniosła się na kolejny, spadła potem w dół, powtórzyła proces, tylko tym razem uważniej i wygramoliła się na przyzwoity teren. Przybrałam postawę ukazującą całą możliwą dumę z tego osiągnięcia i energicznym krokiem ruszyłam tam, gdzie spodziewałam się znaleźć sforzan. Nie zajęło długo, wyraźnie przebyłam drogę jakimś tunelem czasoprzestrzennym i nawet nie zdałam sobie z tego sprawy!
 - Noerua!! - krzyknęłam podekscytowana szeptem, kiedy tylko zdiagnozowałam pewnego psa z byciem Aureonem. Otworzył oczy i uniósł łeb w moją stronę z nieoszałamiającą prędkością, ale zrozumiałą jak na taką sytuację. - Wstawaj i słuchaj, słuchaj i wstawaj. Nie uwierzysz, pamiętasz tamtą dziurę? Wpadłam do niej! I jest świetna, chodź. 
 - Nie możemy jutro? - wilczur spróbował się przewrócić na drugi bok, ale nie wyszło, bo obok niego był pniak. Punkt dla mnie. - Dziury w ziemi zwykle nie znikają.
 - Racja, ale jutro może już nas tu nie być. No chodź, co ci szkodzi. Z resztą to nie jest takie zwykłe miejsce, tam jest taka pozioma dziura, jaskinia wręcz, i nawet można tam zobaczyć światełko w tunelu! Niemądrze byłoby iść w stronę światła samotnie, więc ogarniemy to razem i może będzie tam coś fajnego. Chyba, że przejedzie nas pociąg, ale nie nazwałabym tego prawdopodobnym wydarzeniem. Jedyny pociąg jaki może zaistnieć w tej okolicy to pociąg do przygody! Łapiesz? Zakładam, że tak. No to teraz: korzystasz z okazji? Żartuję, wcale się nie pytam. Już zdecydowałam. Możemy poćwiczyć słowa, wiesz, musisz być pewien, że będziesz mógł je mówić nawet o takiej drugiej w nocy. Chyba drugiej.

Aureon?

5.06.2020

Od Solangelo do Silent

Było już lepiej z moją kondycją, gdy przestałem chorować i mógłbym pewnie iść na przodzie bez większych problemów, ale niekoniecznie chciałem kręcić się wśród psów całymi dniami. Nikt nie miał problemu z tym, że zostawałem trochę z tyłu, póki stawiałem się na miejscu zbiórki niedługo po głównym pionie grupy i nie sprowadzałem niebezpieczeństw, kogo obchodziło, co właściwie robię na tyłach.
A nie robiłem nic, tak tylko powiem, żeby nikt nie miał wątpliwości. Kręciłem się to w tą, to wewtą, gapiłem się na wiewiórki i czekałem aż Nevermore się odezwie. Robiła to co dzień, czasami dwa, ale nigdy dłużej. Pewnie nie chciała, żebym się martwił. Kręciła się teraz po okolicach dawnej sfory, rzadko zbliżyła się do Basayara, ale z drugiej strony nie widziała też zbyt wielu pożarów, więc nikt inny raczej przeze mnie nie zginął. Nikt specjalnie nie zwracał na mnie uwagi, prócz Mera, ale on miał wiele innych psów do zagadywania, rzadko ojca i jeszcze rzadziej Fryczka. Powinienem zapewne przeprowadzić z synem poważną rozmowę, ale nie miałem dostatecznie dużo odwagi. Miał za dużo rzeczy, za które mógł mnie winić. Czułem się trochę, jakbym żył w stop klatce. Jakby film miał zaraz ruszyć dalej, a ja tylko miałem chwilową przerwę od kolejnych scen akcji. Gdybym mógł, przedłużyłbym ten spokój i dalej udawał, że nic się nie dzieje na świecie. Jesteśmy tylko my, sfora i najbliższa okolica. Żadnych magicznych niebezpieczeństw i problemów międzypsich. 
Miałem ostatnią wartę tej nocy, tym razem z Billem, nie mam pojęcia czemu nas tak dobrali. Nic ciekawego się nie działo, tylko mój dzień był dłuższy, a ja nieco bardziej zmęczony. Może przez to rzeczywiście zostawałem z tyłu jeszcze odrobinę bardziej. I może rzeczywiście reszta zniknęła mi trochę z horyzontu i zapach zaczął się zacierać. Odnalazłem ich z drugiej połowy świata, to będzie łatwiejsze i tak ciągle szliśmy na północny wschód.
Wszystko przyjemnie, póki nie dostrzegłem wilka. Zamarłam w pół kroku i nie ważyłem się nawet poruszyć mięśniem. Widziałem tylko tył, małe było, może jeszcze młody, ale to samo umaszczenie i uszy w górę. Szedł powoli z nosem przy ziemi. Tropił nas? Możliwe, dało się jeszcze czuć sforzan. Dało się czuć mnie, co ważniejsze.
Stałem w miejscu, rozważając swoje opcje. Patrząc po jego słabej budowie, mógł równie dobrze być samotnikiem. Wtedy nie powinien stanowić specjalnego zagrożenia dla sfory, była nas masa, część nawet całkiem silna, ale jeśli był częścią watahy…
Ruszyłem powoli, uważnie stawiając każdy krok i czekając na zmianę wiatru, która może zdradzić moją pozycje. Patrząc z daleka, byłem właściwie tej samej wielkości. No i nie byłem słaby, może nie na tyle silny, by w równej walce zagryźć wilka, ale element zaskoczenia dużo daje. Cholera, żałowałem, że żadnego sztyletu ze sobą nie zabrałem. Byłem całkiem blisko, ciągle jeszcze niezauważony. W gruncie rzeczy tak źle nie będzie, wystarczy skoczyć, wgryźć się...  To nie tak, że nigdy nie zaciskałem zębów na gardle innego psowatego. Poczułem fantomowy smak krwi na języku. Zresztą to nie to samo. Wilk to nie szczeniak, młodzik co najwyżej i niebezpieczny. To nie byłoby okrucieństwo, tylko bohaterstwo. Zdjąłem cicho swój pakunek i położyłem pod drzewem, żeby mi nie przeszkadzał. Zwykle miałem sztylet.
Kiedy byłem już bardzo blisko, kierunek wiatru zmienił się delikatnie, ale na tyle, że nie stałem już od zawietrznej. Wilk zatrzymał się, przekręcił łeb. Teraz albo nigdy, lepiej teraz. Skoczyłem. Zdążył odsunąć się tak, że nie wczepiłem się pazurami w kark, jak chciałem, ale nadal udało mi się go powalić. Nawet nie warczał, patrzył tylko na mnie dziwnie, gdy przyciskałem go do ziemi. Wziąłem wdech zanim…
Kurde. Dlatego go nie wyczułem, pachniał psem. Pachniała właściwie. Psem, sforą i czymś znajomym.
- To ty - powiedziałem, odsuwając się od niej. Jak dobrze, że psy się nie rumienią. - Cicha ze sfory. Wziąłem cię za, no, wroga. Przepraszam. Bardzo. - Nie wyglądała na urażoną, bardziej, obojętną. Kiwnęła łbem.
Ciągle nieco zakłopotany oddaliłem się do miejsca, gdzie zostawiłem swój niewielki dobytek, ale nadal czułem, jakby jej oczy mnie śledziły. Mimowolnie widzieliśmy się, idąc w tym samym kierunku, ale gdy ja szedłem prostą trasą, ona kręciła się, oddalała i zbliżała. Miała jakoś na imię, na pewno, ale nie pamiętałem jak. Pies, jak pies, mnóstwo ich. Większość kojarzyłem z pyska, nie z imienia. Jeśli sami nie zaczynali rozmów, też nie miałem zamiaru. O niej, prawie wilczycy, krążyły plotki, że ktoś odgryzł jej język. Rea mówiła, trochę głośniej niż prawdopodobnie chciała, że to nieprawda, bo widziała jej język przy piciu wody. Przypominała mi trochę Yowzah w gruncie rzeczy, a to był dodatkowy powód, by nie zbliżać się do Niemowy. Nie potrzebowałem przypominania mi o siostrze, zastanawiałem się, czy żyje, od kiedy pojawiłem się w sforze. Gdybym poczekał wtedy, pewnie przedostała by się ze mną do stanów. To był właśnie jeden z powodów, dla których nie czekałem. Może gdzieś tam leżała, pod górami, przez które nie mogła się przedostać albo niedaleko wioski, gdzie dorwały ją wilki. Była mała i nie mogła nawet krzyczeć o pomoc. Zbyt duża szansa, że umrze. Zastanawiałem się, czy ona też prowadzi swój dziennik, żeby komuś się wygadać. Nigdy nie zaglądałem do tego, co moja mała siostra tam zapisywała, to byłoby zbyt okrutne, bym zaglądał do jej sekretów. Ciekawe czy ojciec i Prestian mieli taki przemyślenie. Oni mogli przez miesiące na radzić sobie ze stratą, ja nawet nie wiedziałem, o czym myślałem przez moją podróż. Mieszanka strachu i nadziei, ale nie ma co udawać, jak o kogoś się martwiłem, to o Fryderyku. On miał chociaż przyjaciół, tego kundla, Aza, z którym ciągle łaził, Alegria go lubiła, Unicorn też, miałby wsparcie. Yo czasem porozumiewała się z takim łaciatym gigantem, ale czy on naprawdę zainteresowałby się jej bezpieczeństwem? Czy ktokolwiek interesował się tam kimkolwiek? Cholera, powinienem tam być. Nie chciałem i wiedziałem, że gdybym mógł, nie wybrałbym pozostania w sforze, ale powinienem.
Niemowa z pewnością nie wiedziała, do jakich rozważań mnie doprowadzała, na szczęście dla nas obojga. Kiedy myślałem już, że zobaczę ją dopiero w obozowisku, znowu się pojawiła, wyjaśniając swoje dziwne krążenie. No tak, była myśliwym. Ciągnęła za sobą włochatą kozicę. Miałem ochotę kontynuować drogę, jakbym jej nie zauważył, ale jakaś część mnie postanowiła być miła. Poza tym pewnie nadal mieliśmy całkiem daleką drogę do przejścia, słońce nawet nie zaszło.
Podszedłem do niej od przodu, by na pewno mnie widziała i zawołałem.
- Pomóc ci to ciągnąć!?
(Silent?)

5.05.2020

Nowy towarzysz - Bazyli

Picture by Lori

OPIEKUN: Został nim Prestian.
IMIĘ: Bazyli. Jest to tylko skrócona nazwa jego gatunku, która przyjęła się w formalnościach.
PŁEĆ: Jest to samiec lub dokładniej określając - kogut. Jeszcze nie zdarzyło się, aby na świat przyszła żeńska przedstawicielka tego gatunku.
WIEK: Niedawno wykluty dzieciak, którego wiek liczy się jeszcze w tygodniach, a nie latach. Bazyliszki wydają się dożywać kilku tysięcy lat, a sam proces dorastania trwa przynajmniej dwieście.
GATUNEK: Jak już było wspomniane - bazyliszek, samozwańczy król węży i ptactwa.
KATEGORIA: Zwierzę magiczne małe niegroźne.
OSOBOWOŚĆ: Typowy dzieciak. Ruchliwy, wiecznie chcący się bawić dzieciak. Większość czasu spędza biegając wokół bez powodu, dziobiąc wszystko i wszystkich, a czasem przeprowadzając masakry na okolicznych populacjach wszystkiego, co tylko mniejsze i słabsze. W przebłyskach dominacji próbuje czasem wystraszać każdego, kto tylko naruszy jego przestrzeń czy będzie próbował zabrać, co on sobie przywłaszczył, ale zwykle wystarczy jeden zbyt gwałtowny ruch, a ucieknie z pełnym przerażenia piskiem.
Kocha Presta najszczerszą miłością dziecięcą. Na swój naiwny sposób chce go bronić, być bronionym przez niego, podawać mu to, o co on poprosi, a także z dumą kłaść mu pod łapy nornice z wyprutymi flakami. Czuje ogromne osamotnienie, jeżeli nie może wyczuć niedaleko siebie obecności psa. Byłoby to przyjmowane z irytacją ze strony niemającego wyboru właściciela, jednak szczęśliwie dla niego, Bazyli wie, kiedy ma być po prostu cicho i udawać, że nie istnieje.
Bazyliszek wyjątkowo nie lubi dźwięków przypominających pianie koguta, przerażają go wszelkie łasicowate stworzenia, a także szczerą nienawiścią darzy pająki.
ZDOLNOŚCI: Jak na magiczne stworzenie nie jest specjalnie przydatny. Najważniejsze jest to, że Bazyli potrafi nabywać nowe umiejętności oraz zapamiętywać konkretne sekwencje, co związane jest z jego wykształconym mechanizmem kopiującym. Objawia się on szczególnie poprzez łatwość w naśladowaniu przez niego zasłyszanych dźwięków.
Jest stałocieplny (chociaż miejsca nieprzykryte piórami łatwo się wychładzają), wrażliwy na drgania, a także wiele wskazuje na to, że widzi promieniowanie cieplne.
Całkiem sprawnie pozbawia życia małe stworzonka, lecz w tym wieku nie wykształciły się u niego zdolności, jakie byłyby w stanie sprawić, że bazyliszek byłby zagrożeniem dla sforzan. Zapowiada się, że słynny morderczy wzrok oraz jad nie pojawią się u niego w czasie najbliższych dekad.
HISTORIA: W krótkiej wersji: Prestian był pierwszym, który został zobaczony przez świeżo co wyklute pisklę. W odruchu uznał psa za swojego rodziciela i tak teraz za nim człapie. Dłuższa wersja to szereg niepoukładanych przesłanek, poprzetykanych niejedną niewiadomą. Musiał być kiedyś ktoś, kto specjalnie zainicjował proces tworzenia się bazyliszka, zbudował nawet dla niego cały kompleks, a dla siebie laboratorium, a następnie z nieznanego powodu je opuścił. Pojawia się również postać psa zwanego Sau, jaki jednak nie miał szansy, aby kiedykolwiek nawet zbliżyć się do miejsca wyklucia kreatury. Prestian poznał się z nim podczas pobytu w lochu i przed ucieczką dostał instrukcje, jak zakończyć pewną nurtującą więźnia sprawę. Medyk kilka lat później postanowił się nią zająć. Odłączył się od wędrującej grupy, a po serii przeszkód udało mu się zainicjować proces wyklucia bazyliszka.

Towarzysz zdobyty w tych opowiadaniach: [1], [2]

Od Prestiana - Zdobycie Towarzysza [2/2]

  Przed zaśnięciem usłyszałem jeszcze wiele różnych opowieści o niebezpieczeństwach, jakie związane są z górą. Nie powodowało to u mnie jednak dodatkowego niepokoju czy chęci odwrotu. Nie tyle, ile z powodu mojego zdecydowania, ile z przekonania, że wokół niemalże każdego bardziej wyróżniającego się miejsca krążą te historyjki o duchach, szaleńcach i potworach. Magia występowała w świecie, ale nie uważałem, aby się tak zwyczajnie wciskała na siłę w każdą możliwą szczelinę. Spałem spokojnie, momentalnie jedynie budząc się, kiedy nagle mój organizm alarmował mnie o tym, że w okolicy pojawiły się wilki. Instynkty bywały silniejsze niż świadomość, kiedy pozwalałem odpłynąć rozumowi.
  Obudziłem się możliwie wcześnie. Kilku członków społeczności już było na nogach albo wracało z właśnie z upolowaną zwierzyną. Postanowiłem nie marnować czasu na oficjalne pożegnanie. Zwróciłem się do dwóch basiorów i przekazałem im, że jeżeli przeżyję, wrócę do nich niedługo. Kiwnęli ze zrozumieniem łbami i dali trochę suchego prowiantu. Przyjąłem go ze słowami podziękowania, po czym zwróciłem się ku okolicom zachodnich zboczy. Nie były już tak bardzo daleko. Wkrótce udało mi się też natrafić na ślad ścieżki ku wyższym partiom góry. Była spowita w cieniu, ponieważ słońce znajdowało się po zupełnie innej stronie, lecz byłem w stanie się przyzwyczaić. Przez pierwsze godziny były jedynie spokojną wspinaczką, chociaż przepełnioną rozglądaniem się wokół i szukaniem wytłumaczenia, dlaczego miejsce zostało zaznaczone przez Sau. Później poruszało mi się już trudniej, ponieważ moja droga została przecięta przez głazy i żwir naniesiony pewnie kiedyś przez lawinę. Spodziewałem się, że o tym miejscu mówiły mi wilki i to tutaj życie straciło paru ich druhów. Mi samemu nie udało się pożegnać z życiem w tej okolicy, ale za to niezwykle się zmęczyć, kiedy co chwilę musiałem łapać równowagę na ostrym gruzie. Roślinność zminimalizowała się wokół. Objawiając się teraz już wyłącznie jako kępy traw, mech albo porosty. Zrobiłem sobie przerwę, kiedy znalazłem się na takiej wysokości, że kątem oka rejestrowałem odbicie się promieni słońca od sąsiednich skał. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Spodziewałem się, że ścieżka prowadziła aż do szczytu, ale sam nie miałem zamiaru się tam udawać. Niedaleko uchwyciłem żłobienie w górze, jakie zaprowadziłoby mnie na południowy zachód, gdzie też wskazywał następny punkt. Nie zamierzałem jednak później się wracać, dlatego, że pominąłem coś przy pierwszym. Wyszukałem możliwie najbardziej wysunięty na zachód punkt i stałem w bezruchu na tyle, ile mogłem bez zastawania mięśni. W dole szumiały korony drzew, a ja starałem się zaczepić wzrokiem o jakiś punkt, równocześnie próbując przypomnieć sobie, czy znana mi jest jeszcze jakaś wskazówka. Posłałem też szybkie spojrzenie bezpośrednio wzdłuż zachodniego zbocza, lecz był to bardziej skutek silniejszego wiatru, jaki bez mojej woli popchnął mnie bliżej przepaści. Nie uznałem tego za przesadnie niebezpieczną sytuację. Tym bardziej, że moje pazury przeorały fragment wyjątkowo łatwo odkształcającej się skały. Zauważając to, mogłem być świadomy, że znalezienie wokół starych śladów może być łatwiejsze niż myślałem. Oddaliłem się od półki. Na próbę swojej teorii zbliżyłem się do paru odkształceń w podłożu. Były to głównie ślady wspinaczki zwierząt różnych gatunków, ale pomiędzy nimi znalazłem nienaturalne ślady wbite na ponad dwa centymetry czymś cienkim. Mógł to być efekt działalności wilków albo ślad prowadzący do rozwiązania pierwszego punktu. Dlatego też udałem się za coraz gęstszymi odkształceniami, które zaprowadziły mnie do głazu. Był kilkukrotnie większy niż ja, więc aby wspiąć się na niego, wykorzystałem trochę energii, ale za to odkryłem, że spod moich łap wydobywał się cichy głuchy dźwięk. Zasugerowało mi to, że skała jest pusta w środku. Zeskoczyłem i spróbowałem ją podważyć, co przyszło mi zadziwiająco łatwo. Moim oczom ukazała się niewielka skrzynka. Zaintrygowany obejrzałem ją, stwierdzając jej zwykłość, po czym otworzyłem ją i wyjąłem niewielką kulkę z kolorowego szkła. Oglądałem ją przez chwilę i szukałem możliwie innych wskazówek, lecz po kolejnych godzinach zrezygnowałem.
  Okolica zaczęła się powoli nagrzewać, a ja ruszyłem ku następnemu punktowi. Ponownie minęło trochę czasu. Spożyłem część prowiantu. Monotonność podróży została przerwana niezwykle szybko. Doszedłem do jakiejś wyrzeźbionej bramy, co prawda z odległości wyglądającej na zwykły fragment skały, lecz z bliska widziałem staranne żłobienia. Dawno nie miałem kontaktu ze sztuką, dlatego na chwilę porzuciłem swój celu, aby z lubością oglądać to miejsce. Otrząsnąłem się jednak wkrótce i zacząłem się przyglądać wejściu. Byłem już przynajmniej pewien, że dotarłem do odpowiedniego miejsca. Po mojej lewej znalazłem niewielkie okrągłe oczko, niemalże takiej samej wielkości jak kulka, którą znalazłem. Postanowiłem zaryzykować i wsunąłem w nie swoje znalezisko, jakie chwilę później ze szmerem zniknęło w głębi niewidocznego dla mnie mechanizmu. Coś szarpnęło, coś się przesunęło - kilka metrów od bramy uchyliła się wnęka. Nie byłem zadowolony z tego, że brama sama w sobie pozostała zamknięta, ale nie powstrzymało mnie to przed tym, aby zwrócić się w tamtą stronę i wkrótce potem znaleźć się w jakimś tunelu. Bezpardonowe wejście może i nie było najlepszym pomysłem, jednak szybkim i zdecydowanym, co widocznie było aprobowane przez to miejsce, bo wkrótce później szczelina za mną zamknęła się.
  Postanowiłem nie biec w tamtą stronę w panice, znając już ten zabieg. Zamiast tego ruszyłem przed siebie w ciemność i duchotę, dokładnie próbując zbadać teren, po którym się przemieszczałem. Nie podobało mi się pozbawienie mnie jednego ze zmysłów. Tym bardziej, kiedy odkryłem, że w pewnym momencie droga się rozwidla na kilka odnóg. Wyczuwalnie budowniczy świetnie się bawił w drążenie korytarzy. Pomyślałem nad następnym punktem. Byłem pewien, że gdybym pamiętał wtedy symbole zza trzeciego punktu z tabliczki, teraz zdecydowanie znalazłbym sposób, aby nie zagubić się pośród tych korytarzy. Nie miałem pojęcia, jak bardzo maniakalny mógł być twórca. Równie dobrze po kilku metrach nieprawidłowej drogi mógłbym wszędzie napotkać ściany jak i brnąć kilometrami w mrok. Szczerze nie miałem na to większej ochoty.
 - Hej! - rzuciłem w jedną z odnóg i zacząłem nasłuchiwać, jaką odległość przejdzie echo. Usłyszałem, jak odbija się od ścian korytarza, ten jednak musiał być ślepy, ponieważ powróciło do mnie wkrótce potem. Następnie krzyknąłem w drugą odnogę i słyszałem, jak dźwięk oddala się ode mnie coraz bardziej i bardziej. Postanowiłem udać się w tamtą stronę. Droga dłużyła mi się. Kilkukrotnie powtórzyłem proces nasłuchiwania echa. Zacząłem odczuwać, że mogę krążyć wokół, tym bardziej kiedy dwukrotnie nie byłem w stanie odpowiednio ocenić kształtu korytarza. Minęło trochę czasu, a ja zdążyłem się zmęczyć, ale w końcu pośród ciemności ujrzałem niewielką strużkę światła, a wraz z nią udało mi się zaczerpnąć odrobinę świeższego powietrza. Walczyłem przez chwilę ze swoimi powiekami, które chciały ochronić mnie przed niezwykłą jasnością. Kiedy się przyzwyczaiłem, udałem się do czegoś, co wydało mi się być kolejną bramą. Znalazłem również dźwignię w podłodze, którą popchnąłem. Nie szło gładko, lecz ostatecznie skierowanie na nią całego mojego ciężaru podziałało - wejście otworzyło się. Miałem nadzieję, że już sprawi to, że dotrę do celu, jednak budowniczy widocznie preferował męczyć tego, kto dotarłby do tego miejsca.
  Teraz już dostałem się na coś, co wydało mi się być dziedzińcem. Był częściowo osłonięty przez skalne masywy. W swoim ukryciu nawet, kiedy ktoś wdrapałby się tutaj od góry, jego perspektywa nie pozwoliłaby mu się domyślić, że jest to specjalnie przygotowane miejsce. W rogu znalazłem osłonięte kamieniami i drobną roślinnością kolejne przejście. Tym razem zza niego udało mi się usłyszeć szmer wody. Czyli symbol ryby nie musiał oznaczać wschodu.
  Wkroczyłem do środka i zanurzyłem łapy w nieśpiesznie przesuwającej się cieczy. Zaciekawiło mnie, jaki mechanizm musiał zostać stworzony, aby ją tutaj wpompować. Być może w jakimś stopniu jego budowa wpłynęła na zatrucie wilczego źródła. Z mojej perspektywy jednak nie byłem w stanie niczego odkryć. Postanowiłem się więc przemieszczać się dalej, brnąc przez niegłęboką wodę. Nie rozumiałem tego dziwnie pokręconego systemu zabezpieczeń, jednak ostatecznie udałem się ku dalszej części kompleksu. Nie było duszno czy zupełnie ciemno - wokół znajdowało się niewiele drobnych otworów sięgających na zewnątrz. Wkrótce zauważyłem niejedne skupisko mchu, porostów oraz paproci, nie wyglądały na rozłożone naturalnie. Niedługo po zauważeniu tego, dojrzałem siatkę z drobnych metalowych oczek, jaka rozpięta była rozpięta od jednej ściany do drugiej. W jednym miejscu fałdy układały się inaczej i odkryłem tam kilka wiązań ze zwykłych sznurów, jakie łączyły dwa płaty. Odwiązałem je i teraz już udało mi się dostać do miejsca, gdzie widać było, że ktoś próbował odtworzyć tu drobny ekosystem. Rośliny były tutaj gęsto posadzone, a mieszanina jej resztek i powolnie płynącej wody tworzyła w paru miejscach zalegający muł. Zapach nie był najciekawszy. Zastanawiało mnie, dlaczego ktoś poświęciłby tyle czasu, aby stworzyć to miejsce.
  Uniosłem głowę i ujrzałem na sklepieniu niedużą strzałkę, nakazującą mi skręcić w lewo, podążyłem za instrukcjami, a zaraz natrafiłem łapami na podest zanurzony jedynie kilka centymetrów pod mulistą wodę. Później ruszyłem już tym podwyższeniem, dostając się do kolejnej siatki, jaka również kryła w sobie dalsze przejście. Uznałem, że budowniczy tego wszystkiego czerpali dużą przyjemność z dzielenia wszystkiego na mniejsze części. Następny segment wydał mi się być czymś w typie laboratorium, które przegrało walkę z wilgotnością. Kilka stołów, rozlatujące się resztki papieru i kilka skruszonych na posadzce z jakiegoś powodu szkieł. Nic pożytecznego dla mnie na tyle, aby to ze sobą zabrać. Najciekawszą rzeczą, którą znalazłem był jednak niewielki, zawieszony nad następnym otwartym już przejściem, dzwonek, przy którym wykuta była w skale niewielka uśmiechnięta buźka. Byłem pewien, że był to odpowiednik słynnego wielkiego czerwonego guzika. Poczułem się zobowiązany, aby popełnić ten błąd i pociągnąłem za okoliczny sznurek, a w następstwie czego zaraz udało mi się usłyszeć cichy brzdęk. Nie był to jednak pojedynczy odgłos, ponieważ zaraz usłyszałem jak dalej rozlega się kolejny, a następnie kolejny i kolejny. Spodziewając się, że nie wypada mi się już odwracać od nieznanego mi celu podróży, ruszyłem za dźwiękiem. Teraz już miałem okazję ponownie znaleźć się w jakimś suchszym korytarzu. Różnił się od innych na tyle, że ktoś postanowił przyozdobić ściany malowidłami - głównie przedstawiającymi prężące się do skoku potwory. Zamiast oczu miały oszlifowane kamienie szlachetne, a zęby były wypełnione nierozpoznaną przeze mnie błyszczącą masą.
  "Patetyczne", oceniłem, przyglądając się bliżej sylwetce czegoś, co od biedy było skrzydlatym tygrysem. Przechyliłem głowę i ruszyłem dalej. Okolica nie była specjalnie zachwycająca pod względem artystycznym. Może i klimatyczna, ale odnosiłem wrażenie, że malarzowi za bardzo drżał pędzel.
  Dzwonki już wydawały się uciszać, jednak jakaś reakcja sprawiła, że ponownie się rozruszały w jednym miejscu. Nie. Wszystko wydawało się pozostać w bezruchu, jednak jakiegoś powodu słyszałem, jak niedaleko roznosi się brzdęk. Wytłumaczenie okazało się dziwniejsze niż się spodziewałem.
  Kiedy korytarz zbliżał się ku końcowi, na swojej drodze napotkałem kilkadziesiąt nieruchomych ropuch. Skupiały się wokół pojedynczego punktu na podłodze, od którego dochodził mnie dźwięk niemalże taki sam, jaki pochodził od dzwonków. Jego głośność rosła powoli z każdą chwilą, a zdrętwiałe stworzenia wokół zaczęły nieznacznie drgać. Zbliżyłem się do źródła i odgarnąłem kilka płazów. W półmroku dojrzałem jajo, niewiele większe od kurzego. Stworzenie w nim musiało naśladować zasłyszany dźwięk, a kilka pęknięć sugerowało mi również, że mogły wywołać u niego rozpoczynanie procesu wyklucia. Ropuchy wyraźnie nie były zadowolone z tego powodu, gdyż wraz z pierwszymi wyraźnymi ruchami kończyn rozłaziły się na wszystkie strony. Uciekały, a mi zbyt późno przyszła myśl, aby podzielić ich pomysł.
  Dziób przebił się przez ściankę, a zaraz cała reszta ciała zaczęła wydostawać się na zewnątrz. Dźwięk dzwonków ponownie zaczął się ściszać, wraz z rozerwaniem skorupki na dwie części. Obserwowałem ten proces. Dotychczas dojrzałem zlepione czarne pióra, a chwilę po tym wyraźnie odznaczające się na ich tle łuskowate skrzydła, co już było dla mnie sygnałem, aby zacząć wycofywać się ku ścianie.
 - Bazyli... - moje stwierdzenie zostało mi przerwane przez dzwonkowatą nutę. - ...szek. 
  Odwróciłem wzrok od stworzenia, jakie zdążyło wydostać się z jaja i upaść wprzód. Przytrzymałem jedną z ropuch, jaka nie zdążyła udać się w stronę bagiennej części kompleksu. Ta zaskrzeczała czy jakikolwiek inny dźwięk wydają te płazy. Teraz już postanowiłem zamknąć zupełnie oczy, a następnie wysunąłem trzymane zwierzę ku bazyliszkowi i zacząłem oczekiwać. Ropucha dalej rzucała się wokół. Niegłośny szur ciągniętego ogona i łagodzący się odgłos dzwonków był niedługo potem tuż obok mnie. Czekałem, czy poczuję, jak nagle pomiędzy łapami stworzenie drętwieje z powodu siły wzroku magicznej kreatury. Ten moment jednak nie następował, zamiast tego odczułem, jak coś zaczyna szczypać mnie w skórę. Postanowiłem zaryzykować. Otworzyłem oczy i spuściłem wzrok na małe stworzenie, jakie nieudolnie próbowało mi zjeść nogę. Ropucha uwolniła się i rzuciła ku wyjściu. Bazyliszek rozpostarł błoniaste skrzydła i zasyczał, kiedy przepełzła tuż obok niego, a w gwałtowności tego ruchu przewrócił się w tył.
  Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy, kiedy się podnosił.
  "Ptaki dziwnie wyglądają, kiedy widzi się ich dzioby bezpośrednio od przodu", pomyślałem.
Nie było to najurodziwsze stworzenie. Przypominało niezgrabne czarne pisklę, mające dodatkowo zielone łuski. Maź sklejała mu pióra i błoniaste skrzydła, jakie to składały się przy bokach, to były rozpościerane, to kurczowo podwijały się pod boki. Wężowy ogon wił się podążając za drobnym ciałem. Oczy błyszczały w ciemnościach i działy się z nimi dziwne rzeczy. Niezależnie od wyczuwalnych przeze mnie czynników zewnętrznych były zupełnie białe albo po mrugnięciu pojawiała się modulująca czarna źrenica. Raz przedstawiająca sobą pionową szparkę, innym razem tylko zmieniającą swój rozmiar kropkę. Ząb jajowy tkwił jako nierówne zgrubienie przy zielonym dziobie, a w jednym miejscu dojrzałem coś, co przypominało mi rzeczywisty ząb.
  Bazyliszek przyczłapał bliżej mnie. Nie byłem do końca pewien, co mam zrobić.
 - Cześć, młody. - powiedziałem w końcu. Nie wyglądało na to, aby dopiero co wyklute stworzenie mogło mi zagrozić. - Ty masz być tym, po co się tutaj fatygowałem?
  Stworzenie wydało z siebie dziwne gulgotanie i ponownie dziabnęło mnie po łapach. Rozumiejąc, że nie mogę liczyć na odpowiedź (chociaż jak wiadomo, warto z wszelakimi istotami w tym świecie próbować mieć konwersację) postanowiłem rozejrzeć się wokół. Ewidentnie wyglądało jednak na to, że to bazyliszek był punktem kulminacyjnym w tym miejscu. Nie było aż tak źle, jak na tak spokojną przygodę. Postanowiłem wrócić korytarzem do laboratorium i błotnego ekosystemu, a za mną bez żadnej zachęty człapał bazyliszek. Postanowiłem ułatwić mu zadanie i pozwoliłem mu się wdrapać na mój grzbiet.
  We wcześniej wspomnianym miejscu spotkała mnie niespodzianka, która założyłem, że jest dosyć miła. Otworzyło się szersze przejście tam, gdzie znajdował się odpływ dla wody. Postanowiłem uznać to za skrót dany przez twórców tego całego miejsca, aby nie musieli się cofać przez całą drogę. Idąc tą ścieżką udało mi się przedostać wkrótce na jakąś półkę skalną na zewnątrz góry. Z tego punktu woda płynęła pomiędzy skałami, aby połączyć się z poniższym źródłem. Być może wilki miały rację mówiąc coś o zatruciu. Nieszczęśliwie nie byłem w stanie im pomóc.
  Zająłem się schodzeniem z wysokości. Była to stroma ścieżka, a w koncentracji na nie zabiciu się nie pomagało to, że odkryłem, jak gadatliwe jest zabrane ze mną stworzenie. Bez powodu syczało, kwiliło, pikało, gulgotało, gruchało i korzystało z wszelkich innych onomatopei. Byłem pewien, że ma skuteczny mechanizm kopiujący, ponieważ wkrótce starało się powtarzać także odgłos uderzających o siebie kamyków spod moich łap oraz ćwierków ptaków z poniższych drzew. Zauważenie tej ciekawostki jednak nie sprawiło, że pisklę przestało być coraz bardziej i bardziej denerwujące. Warknąłem na nie, kiedy tylko moja cierpliwość była bliża zeru niż kiedykolwiek wcześniej. A warto zauważyć, że było to po piętnastu minutach od wyjścia na powierzchnię. Bazyliszek nie załapał aluzji i radośnie powtórzył moje ostrzeżenie.
  Udało mi się powrócić na ścieżkę, której użyłem wcześniej do wspinaczki w górę. Słońce zachodząc świeciło mi prosto w oczy, chociaż dalej moim największym problemem była gadatliwa kreatura. Teraz zrobiła się jeszcze bardziej irytująca, gdyż kłapała  dziobem na wszelkie życie wokół, a nawet połknęła jakiegoś owada, jaki się niebezpiecznie zbliżył. Wydawane przez nią dźwięki zaczynały nabierać żałosnej barwy, a ja ostatecznie pomyślałem, że być może jest tak dlatego, że jest głodna. Postanowiłem, że pozwolę na postój. Usiedliśmy pośród pierwszych miękkich kęp traw, a ja wyjąłem z torby resztki prowiantu oraz pincetę. Wolałem podać bazyliszkowi pożywienie w małych kęsach, a w razie czego też  nie sprawić, aby kojarzył psiej łapy czy pyska z jego zdobywaniem. Zacząłem od karmienia go fragmentami pasków z zajęczego mięsa. Sam również je dokończyłem. Udało mi się także znaleźć pod jednym z okolicznych kamieni trochę soczyście wyglądającego robactwa. Przedzieliłem je i dałem stworzeniu, które wyglądało na ucieszone jedzeniem. Liczyłem na to, że pochodzące z jedzenia soki zajmą się też jego pragnieniem, ponieważ nie miałem ze sobą żadnego bukłaka z wodą. Sam również w sposób dosyć dobitny odczuwałem pragnienie, lecz byłem już blisko terytorium znanych mi wilków.
  Najedzone stworzenie ziewnęło, a je przełożyłem je do swojej torby. Przemieściłem wcześniej tylko rzeczy do różnych przegród, aby nie musieć się obawiać, czy coś zostanie stłuczone albo że bazyliszek sam się zrani. Po schowaniu go miałem spokój przez kilka godzin. Pokazałem się wilkom i wytłumaczyłem, co mnie spotkało. Wspólnie wysnuliśmy teorię, że być może szaman był budowniczym czy coś w tym stylu, ale nie przykładałem dużej wagi do szukania wytłumaczenia. Pogadałem, podziękowałem za gościnę i udałem się ku własnej sforze. Nie liczyłem na dogonienie ich tego albo następnego dnia. Tym bardziej, że musiałem przyznać, że byłem dosyć zmęczony chodzeniem po tamtym kompleksie, a wypoczęcie nie było mi dane - a nawet nie chodziło o czuwanie nad własnym bezpieczeństwem czy okazjonalnym upolowaniem dla siebie jedzenia, ile o zajmowanie się bazyliszkiem. Każdy raz, kiedy ten zaczynał kwilenie, zastanawiałem się, jak młode tego gatunku mogą przetrwać, skoro nie mają naturalnie nikogo, kto zapewniłby im byt.
  Ile ostatecznie zajął mi powrót? Trzy dni? Pięć?
  Prawie dwa tygodnie.
  Pomijając parę drobnych incydentów z drapieżnikami silniejszymi niż ja, zboczeniem z tropu, kiedy znalazłem okazję na zdobycie paru rzadszych ziół (w tym szczególnie uspokajających) czy innych niespodziewanych wydarzeń losowych, jakie znacznie wydłużyły moją wędrówkę, ostatecznie dotarłem z powrotem do sfory. Dosyć styrany, ale mający wypchaną torbę i nawet zadowolony z życia, ponieważ pod koniec udało mi się znaleźć sposób, aby przekazać bazyliszkowi, aby był cicho. Nie trwało to długo, jednak kilka minut pomiędzy jednym a drugim upomnieniem było dla mnie i tak długim czasem ciszy, jak na ostatnie dni. Mimo ciągłej wzajemnej bliskości, nie znalazłem zbyt wiele okazji, aby w spokoju zająć się badaniem istoty magicznej, ale w szeregach sfory liczyłem na zmianę tego stanu rzeczy.
 - Wróciłeś. - w głosie taty zabrzmiała ulga, kiedy zobaczył, jak wkroczyłem na teren obozu.
 - Dałem sobie radę, jak mówiłem. - powiedziałem. Nie pamiętałem, czy kiedyś to mówiłem. Następnie wolałem spokojnie przekazać, że nie jestem ranny, chętnie bym coś zjadł, ale nie głodowałem, a w zamian dostałem informację, że pod moją nieobecność w sforze zaszło kilka przypadków odejść - w tym jedno związane z rodziną, ponieważ dotyczące Millenium. Miałem nadzieję, że sobie dobrze radzi, gdziekolwiek jest.
  W czasie tej konwersacji uśpiona dotąd kreatura w mojej torbie, postanowiła zaznaczyć swoją obecność dźwiękiem, jaki jednocześnie łączył brzdęk dzwonków i syk o niskiej częstotliwości. Uznałem, że skoro już się obudziła, a ukrywanie jej nie byłoby proste, wyjąłem go i przedstawiłem ojcu.
 - Pisklę bazyliszka. - wskazałem na stworzenie, jakie kłapnęło w ramach przywitania dziobem, i powstrzymałem je, kiedy chciało uszczypnąć mojego rozmówcę. - Nie jest niebezpieczne.
 - Rozumiem, że zabrałeś go jako towarzysza. - stwierdził tata. Musiałem przyznać, że nie zastanawiałem się nad tym. - Zapisać go?
 - Nie wiem. Nie chciałbym się obnosić z trzymaniem czegoś takiego.
 - Myślisz, że kiedyś nas wszystkich pozabija?
 - Może dopiero za dwieście lat stanie się rzeczywistym zagrożeniem, tak myślę. Dziadek Peter będzie mógł się obawiać.
 - Jak się nazywa?
 - Nie wiem. Bazyliszek? Nie mówiłem na niego inaczej.
 - Będzie stało Bazyli. - kiwnąłem głową na zgodę. - Wiesz, Prest, nie spodziewałem się, że znajdziesz w sobie instynkt rodzicielski.
 - To nie instynkt. - odparłem chłodno. - Pisklę przyda mi się do badań.
 - Rzeczywiście eksperymenty na dzieciach są rzeczywiście bardziej w twoim typie.
  Po tym stwierdzeniu rozeszliśmy się. Teraz, kiedy już nie musiałem się martwić kilkoma kwestiami, w tym głównie przeżycia i pożywienia, zacząłem zastanawiać się nad pewną kwestią. Sau spędził całe swoje życie zajmując się sprawą bazyliszka. Stworzył dokładną mapę, kierował się jakimiś naturalnymi i ponadnaturalnymi czynnikami, poznawał warunki i wyszukiwał miejsca, gdzie może być uśpione jajo, czekające na wyklucie do momentu, aż ktoś uruchomi dzwonki. Jego wysiłki musiały mieć jakaś przyczynę. Nie spodziewałem się, aby taki pies po prostu chciał hodować pod swoim dachem niezgrabne pisklę, które przez najbliższe dekady nie stanie się ani odrobinę straszniejsze czy niebezpieczne. Nie wierzyłem, że tylko do tak mizernego celu prowadziło czyjeś dzieło życia.
 - Jeszcze będziesz przydatny. - zwróciłem się neutralnym tonem do stworzenia, które beztrosko drzemało na ziemi. Delikatnie podniosłem je i znalazłem mu w torbie odpowiedni kąt.
  Powróciłem do codziennej pracy chwilę po tym.

5.01.2020

Od Merlaux cd. Eau

  Poczułem się urażony gwałtownością usłyszanego przeze mnie prologu. Natłok słów tak nieprzychylnych i tak wyjaskrawionych sprawił, iż gotów byłem zająć swe myśli tematami przyjemniejszymi. Mimo tego zabiegu przyjąłem jednak niemalże śmiertelną dla mnie dawkę jadu, a moje jestestwo miotało się w konwulsjach. Któż mógłby przewidzieć, że u tak filigranowej istoty zaistnieć mogą pokłady tak dużej awersji do świata, a me uszy mogą dostać od niej tyle bzdurnych treści! W tym wszystkim pojąłem jednak, że ci troglodyci muszą bywać wybuchowi. Taka jest kwestia przetrwania, daj wolność swym emocjom teraz, a później obądź się bez nich podczas ciszy polowania. Tak. Tak jest i tak wyraźnie musi być. Właśnie dzięki takim drobnym aspektom psychologicznym moja książka sprawi, że takie psy zostaną zrozumiane, a ja zdobędę sławę tego, który dokonał tego przełomu.
  Z takim nastawieniem wysłuchałem już do końca monologu samicy, poświęcając niemałe zaciekawienie słowom: serwis, herbata, cukier, szafran. Czyż nie jest niezwykłe, że te przymioty w swej uniwersalności są znane nawet tutaj? Zadziwiające... i czyż odrobinę i nie romantyczne? W pewnym nieokreślonym stopniu jak najbardziej.
  Rozmyślania przerywane również i moimi kwestiami zostały ostatecznie odłożone na dalszy plan, gdyż zadane mi pytanie wymogło ode mnie więcej pomyślunku. Spodobał mi się łagodniejszy ton oraz możliwość wstąpienia w tę konwersację większej dawki ogłady.
 - Uprzedzając ujawnienie pozłacanego dania z mego menu. Muszę odmówić wam racji. Mej duszy nie akompaniuje melodia La Marseillaise, acz słodkie Cantique Suisse. Albowiem jestem z Helwetów, przyznam jednak, że z zachodnich, a to czyni mnie bliskiemu francuskiemu ludowi. - odpowiedziałem, wierząc, że podane przeze mnie terminy również zawitały niegdyś pośród członków tejże społeczności.
 - Nie jesteśmy zbyt narodowi w sforze. - udało się zauważyć Eau w sposób, jaki jednak daleki był od przerwania na czas dłuższy mej wypowiedzi.
  - Będąc już bardziej skorym do odpowiedzenia na właściwe pytanie, muszę przyznać, że trudno mi zadecydować, cóż takiego niezależnie od warunków byłoby rozkoszą mego podniebienia i miałoby prawo stanąć na stanowisku ulubionej potrawy. Tym bardziej, iż w ciągu ostatnich lat skosztowałem niejednego zachwycającego dania, aczkolwiek nie powinno się ich tak bezpardonowo konfrontować.
 - Może ukrócę ci cierpień. Na co miałbyś ochotę teraz?
  W tymże momencie począłem rozmyślać nad daniem, jakie najbardziej wpasowałoby się do sytuacji. Okolica niezbyt zimna, acz drażniąca powiewami chłodu, domagający się pożywienia żołądek, zapach wiosennego kwiecia...
  Odnalazłem swą głowę przechyloną, a prawicę nieznacznie zawieszoną w powietrzu. Kubki smakowe przypominały poznane niegdyś i fantomowo odczuwały fragmenty dań. Wkrótce jednak me oblicze z zamyślonego, ponownie zajaśniało. Oświadczyłem, a może nawet i zakrzyknąłem w satysfakcji odnalezienia odpowiedzi: Käseschnitten!! 
  Samica może i dalej trwała pewnie na łapach, jednak odniosłem wrażenie, że zachwiała się na niematerialnej płaszczyźnie. Do tego stopnia, że aż przyniosła odżycie obrazowi zupełnie fizycznego mnie, kiedy dopiero po fakcie poznałem, iż Dzień Zwycięstwa w Moskwie witany jest salwą armatnią.
  Postanowiłem nie pozostawiać Eau domysłom.
- Kunszt w swej prostocie. Chrupki chleb z ułożonym na nim rozpuszczonym serem najwyższej klasy, ot spécialité alpine. W dodatku cała kreatywność kucharza: od jajek przednich niosek, przez warzywa i wędliny.
  - Mogłeś od razu powiedzieć, że lubisz grzanki. - zauważyła Eau w niedługim czasie, na co prychnąłem (wprawdzie możliwie starając się uniknąć dobitności, albowiem nie miałem ochoty, aby zwrócić się ku prologowi; emocje mogły jeszcze się kryć).
 - To nie są tożsame stwierdzenia. Różnica tkwi w jakości, a także w... czymś innym. Jestem o tym przekonany.
 - Grzanki. Nieszczęśliwie dla ciebie doskwiera nam zarówno brak chleba jak i sera, pomijając już inne składniki. Nawet gdybyś poruszył niebo i ziemię, nie dostałbyś ich teraz. - rysy samicy stwardniały chwilowo, jednak zaraz nastąpiło widoczne rozluźnienie. - Ale pomarzyć zawsze miło... Czy tym wbijaniem wzroku w niebo planujesz je poruszyć?
 - Prędzej zastanowić się. Byłbym pewien, iż takie wydarzenia już miały dzięki mej obecności rację bytu. Przynajmniej w metaforycznym sensie.
 - Rozumiem, że zapowiadasz w ten sposób jakąś historię ze swojego życia? - posłała spojrzenie ku odpoczywającemu towarzystwie, jakie zdążyło już zakończyć biesiadowanie na padlinie. - Jest jeszcze trochę czasu. Jeżeli myślisz, że jest ważniejsza niż jedzenie to nie powinno być problemu.
 - Mogę zaświadczyć, że przetrwam jeszcze chwilę. - skinieniem głowy zaprosiłem samicę, abyśmy udali się na przechadzkę. Zaakceptowała zaproszenie. - Dane mi było być statystą w niejednym spektaklu życia. Myślę, że najlepszym przykładem byłaby okoliczność, kiedy wędrowałem przez pewne urocze miasteczko z południa. Nie były to opływające dobrobytem okolice; niesympatyczna władza przekształcała psie żywoty w ciąg marności i żalu. Nawet mnie złapała tam czarna rozpacz bezsensu. Napotkałem przygnębionego mieszkańca. Nie śmiał nawet zawodzić, jednak wiedziałem, jak wszystko trapi jego duszę. Postawiłem swą osobę w roli pocieszyciela i począłem portretować mu blask jutrzenki lepszego jutra. Zachęcałem, aby uniósł swój wzrok w pełni godności gotów na dostatnią przyszłość... Nawet nie spostrzegłem, kiedy kręgiem ustawił się tłum. Czerpali każde me słowo, jakby była to woda życia. Wnet rozległa się wrzawa, rozniosły się pieśni, a mnie... mnie ponieśli. W skutku mych niewinnych słów rozpalił się przewrót rewolucyjny. Był to moment, podczas jakiego niebo zamieniło się z ziemią. Krytyczny wzrok skupił się na klasach cechujących się dobrobytem. Zgodnie ze swym sumieniem muszę przyznać, że nie byłem zadowolony z tej sytuacji, jednak machina działała bez mego udziału. Oddaliłem się od szarej masy na krok, a ona już nie wpuściła mnie z powrotem w związku z dzielącymi nas różnicami.
 - Rozumiem, że byłbyś gotów wszcząć rewolucję dla tych swoich grzanek? - zapytała się Eau, kiedy zapatrzyłem się w zasłonięty morzem drzew horyzont. Poznając, że nie jestem gotów na odpowiedź. - Wiesz może, co się stało później z tamtym miasteczkiem?
 - Kto żąda wszystkiego, nie żąda nic i nic nie dostaje. Idea rozsypała się wraz z popiołem, a po ogniu pozostały dymiące zgliszcza. Zatoczył się krąg; ubodzy pozostali ubodzy, a elity każdorazowo odnajdą się w rzeczywistości. Przynajmniej taka ma obserwacja.
 - Zastanawia mnie, czy specjalnie uczono cię cytowania Marksa przeciwko niemu samemu.
 - Nikt nie miał okazji. W domowych progach to nazwisko nie miało prawa paść. Czystym przypadkiem udało mi się dostać do jednej z lektur wspomnianego przedstawiciela gatunku ludzkiego. Surrealistycznie wybrzmiało dla mnie un spectre hante l'Europe - le spectre du communisme i na taką nutę dotrwałem aż do słynnego: prolétaires de tous les pays, unissez-vous! - teatralnym gestem poderwałem swą prawicę i wyeksponowałem ją ku okolicznej roślinności. - Muszę przyznać, że choć czytywałem w ukryciu i bez gorliwości, odkryto ten element mej kolekcji. Mój ojciec okazał się nie być pobłażliwy wobec konceptów messieurs Marksa i Engelsa. Klarownie przedstawił mi swój pogląd, iż ludzie mogąc przeżyć nawet osiemdziesiąt lat, zdecydowaną większość tracą dla wymysłów. Zdecydowanie w jego preferencjach znajdował się ogólnie pojęty elitaryzm. - z mego gardła wyrwał się urwany śmiech. - Aczkolwiek komunizm komunizmem. Nasze porcje mięsiwa zostały już pewnie poddane dystrybucji. Dane mi będzie spożyć coś jeszcze tego urokliwego dnia? W międzyczasie mogę posłuchać, jakie danie wam najbardziej przypada do gustu.

Eau?