Przed zaśnięciem usłyszałem jeszcze wiele różnych opowieści o niebezpieczeństwach, jakie związane są z górą. Nie powodowało to u mnie jednak dodatkowego niepokoju czy chęci odwrotu. Nie tyle, ile z powodu mojego zdecydowania, ile z przekonania, że wokół niemalże każdego bardziej wyróżniającego się miejsca krążą te historyjki o duchach, szaleńcach i potworach. Magia występowała w świecie, ale nie uważałem, aby się tak zwyczajnie wciskała na siłę w każdą możliwą szczelinę. Spałem spokojnie, momentalnie jedynie budząc się, kiedy nagle mój organizm alarmował mnie o tym, że w okolicy pojawiły się wilki. Instynkty bywały silniejsze niż świadomość, kiedy pozwalałem odpłynąć rozumowi.
Obudziłem się możliwie wcześnie. Kilku członków społeczności już było na nogach albo wracało z właśnie z upolowaną zwierzyną. Postanowiłem nie marnować czasu na oficjalne pożegnanie. Zwróciłem się do dwóch basiorów i przekazałem im, że jeżeli przeżyję, wrócę do nich niedługo. Kiwnęli ze zrozumieniem łbami i dali trochę suchego prowiantu. Przyjąłem go ze słowami podziękowania, po czym zwróciłem się ku okolicom zachodnich zboczy. Nie były już tak bardzo daleko. Wkrótce udało mi się też natrafić na ślad ścieżki ku wyższym partiom góry. Była spowita w cieniu, ponieważ słońce znajdowało się po zupełnie innej stronie, lecz byłem w stanie się przyzwyczaić. Przez pierwsze godziny były jedynie spokojną wspinaczką, chociaż przepełnioną rozglądaniem się wokół i szukaniem wytłumaczenia, dlaczego miejsce zostało zaznaczone przez Sau. Później poruszało mi się już trudniej, ponieważ moja droga została przecięta przez głazy i żwir naniesiony pewnie kiedyś przez lawinę. Spodziewałem się, że o tym miejscu mówiły mi wilki i to tutaj życie straciło paru ich druhów. Mi samemu nie udało się pożegnać z życiem w tej okolicy, ale za to niezwykle się zmęczyć, kiedy co chwilę musiałem łapać równowagę na ostrym gruzie. Roślinność zminimalizowała się wokół. Objawiając się teraz już wyłącznie jako kępy traw, mech albo porosty. Zrobiłem sobie przerwę, kiedy znalazłem się na takiej wysokości, że kątem oka rejestrowałem odbicie się promieni słońca od sąsiednich skał. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Spodziewałem się, że ścieżka prowadziła aż do szczytu, ale sam nie miałem zamiaru się tam udawać. Niedaleko uchwyciłem żłobienie w górze, jakie zaprowadziłoby mnie na południowy zachód, gdzie też wskazywał następny punkt. Nie zamierzałem jednak później się wracać, dlatego, że pominąłem coś przy pierwszym. Wyszukałem możliwie najbardziej wysunięty na zachód punkt i stałem w bezruchu na tyle, ile mogłem bez zastawania mięśni. W dole szumiały korony drzew, a ja starałem się zaczepić wzrokiem o jakiś punkt, równocześnie próbując przypomnieć sobie, czy znana mi jest jeszcze jakaś wskazówka. Posłałem też szybkie spojrzenie bezpośrednio wzdłuż zachodniego zbocza, lecz był to bardziej skutek silniejszego wiatru, jaki bez mojej woli popchnął mnie bliżej przepaści. Nie uznałem tego za przesadnie niebezpieczną sytuację. Tym bardziej, że moje pazury przeorały fragment wyjątkowo łatwo odkształcającej się skały. Zauważając to, mogłem być świadomy, że znalezienie wokół starych śladów może być łatwiejsze niż myślałem. Oddaliłem się od półki. Na próbę swojej teorii zbliżyłem się do paru odkształceń w podłożu. Były to głównie ślady wspinaczki zwierząt różnych gatunków, ale pomiędzy nimi znalazłem nienaturalne ślady wbite na ponad dwa centymetry czymś cienkim. Mógł to być efekt działalności wilków albo ślad prowadzący do rozwiązania pierwszego punktu. Dlatego też udałem się za coraz gęstszymi odkształceniami, które zaprowadziły mnie do głazu. Był kilkukrotnie większy niż ja, więc aby wspiąć się na niego, wykorzystałem trochę energii, ale za to odkryłem, że spod moich łap wydobywał się cichy głuchy dźwięk. Zasugerowało mi to, że skała jest pusta w środku. Zeskoczyłem i spróbowałem ją podważyć, co przyszło mi zadziwiająco łatwo. Moim oczom ukazała się niewielka skrzynka. Zaintrygowany obejrzałem ją, stwierdzając jej zwykłość, po czym otworzyłem ją i wyjąłem niewielką kulkę z kolorowego szkła. Oglądałem ją przez chwilę i szukałem możliwie innych wskazówek, lecz po kolejnych godzinach zrezygnowałem.
Okolica zaczęła się powoli nagrzewać, a ja ruszyłem ku następnemu punktowi. Ponownie minęło trochę czasu. Spożyłem część prowiantu. Monotonność podróży została przerwana niezwykle szybko. Doszedłem do jakiejś wyrzeźbionej bramy, co prawda z odległości wyglądającej na zwykły fragment skały, lecz z bliska widziałem staranne żłobienia. Dawno nie miałem kontaktu ze sztuką, dlatego na chwilę porzuciłem swój celu, aby z lubością oglądać to miejsce. Otrząsnąłem się jednak wkrótce i zacząłem się przyglądać wejściu. Byłem już przynajmniej pewien, że dotarłem do odpowiedniego miejsca. Po mojej lewej znalazłem niewielkie okrągłe oczko, niemalże takiej samej wielkości jak kulka, którą znalazłem. Postanowiłem zaryzykować i wsunąłem w nie swoje znalezisko, jakie chwilę później ze szmerem zniknęło w głębi niewidocznego dla mnie mechanizmu. Coś szarpnęło, coś się przesunęło - kilka metrów od bramy uchyliła się wnęka. Nie byłem zadowolony z tego, że brama sama w sobie pozostała zamknięta, ale nie powstrzymało mnie to przed tym, aby zwrócić się w tamtą stronę i wkrótce potem znaleźć się w jakimś tunelu. Bezpardonowe wejście może i nie było najlepszym pomysłem, jednak szybkim i zdecydowanym, co widocznie było aprobowane przez to miejsce, bo wkrótce później szczelina za mną zamknęła się.
Postanowiłem nie biec w tamtą stronę w panice, znając już ten zabieg. Zamiast tego ruszyłem przed siebie w ciemność i duchotę, dokładnie próbując zbadać teren, po którym się przemieszczałem. Nie podobało mi się pozbawienie mnie jednego ze zmysłów. Tym bardziej, kiedy odkryłem, że w pewnym momencie droga się rozwidla na kilka odnóg. Wyczuwalnie budowniczy świetnie się bawił w drążenie korytarzy. Pomyślałem nad następnym punktem. Byłem pewien, że gdybym pamiętał wtedy symbole zza trzeciego punktu z tabliczki, teraz zdecydowanie znalazłbym sposób, aby nie zagubić się pośród tych korytarzy. Nie miałem pojęcia, jak bardzo maniakalny mógł być twórca. Równie dobrze po kilku metrach nieprawidłowej drogi mógłbym wszędzie napotkać ściany jak i brnąć kilometrami w mrok. Szczerze nie miałem na to większej ochoty.
- Hej! - rzuciłem w jedną z odnóg i zacząłem nasłuchiwać, jaką odległość przejdzie echo. Usłyszałem, jak odbija się od ścian korytarza, ten jednak musiał być ślepy, ponieważ powróciło do mnie wkrótce potem. Następnie krzyknąłem w drugą odnogę i słyszałem, jak dźwięk oddala się ode mnie coraz bardziej i bardziej. Postanowiłem udać się w tamtą stronę. Droga dłużyła mi się. Kilkukrotnie powtórzyłem proces nasłuchiwania echa. Zacząłem odczuwać, że mogę krążyć wokół, tym bardziej kiedy dwukrotnie nie byłem w stanie odpowiednio ocenić kształtu korytarza. Minęło trochę czasu, a ja zdążyłem się zmęczyć, ale w końcu pośród ciemności ujrzałem niewielką strużkę światła, a wraz z nią udało mi się zaczerpnąć odrobinę świeższego powietrza. Walczyłem przez chwilę ze swoimi powiekami, które chciały ochronić mnie przed niezwykłą jasnością. Kiedy się przyzwyczaiłem, udałem się do czegoś, co wydało mi się być kolejną bramą. Znalazłem również dźwignię w podłodze, którą popchnąłem. Nie szło gładko, lecz ostatecznie skierowanie na nią całego mojego ciężaru podziałało - wejście otworzyło się. Miałem nadzieję, że już sprawi to, że dotrę do celu, jednak budowniczy widocznie preferował męczyć tego, kto dotarłby do tego miejsca.
Teraz już dostałem się na coś, co wydało mi się być dziedzińcem. Był częściowo osłonięty przez skalne masywy. W swoim ukryciu nawet, kiedy ktoś wdrapałby się tutaj od góry, jego perspektywa nie pozwoliłaby mu się domyślić, że jest to specjalnie przygotowane miejsce. W rogu znalazłem osłonięte kamieniami i drobną roślinnością kolejne przejście. Tym razem zza niego udało mi się usłyszeć szmer wody. Czyli symbol ryby nie musiał oznaczać wschodu.
Wkroczyłem do środka i zanurzyłem łapy w nieśpiesznie przesuwającej się cieczy. Zaciekawiło mnie, jaki mechanizm musiał zostać stworzony, aby ją tutaj wpompować. Być może w jakimś stopniu jego budowa wpłynęła na zatrucie wilczego źródła. Z mojej perspektywy jednak nie byłem w stanie niczego odkryć. Postanowiłem się więc przemieszczać się dalej, brnąc przez niegłęboką wodę. Nie rozumiałem tego dziwnie pokręconego systemu zabezpieczeń, jednak ostatecznie udałem się ku dalszej części kompleksu. Nie było duszno czy zupełnie ciemno - wokół znajdowało się niewiele drobnych otworów sięgających na zewnątrz. Wkrótce zauważyłem niejedne skupisko mchu, porostów oraz paproci, nie wyglądały na rozłożone naturalnie. Niedługo po zauważeniu tego, dojrzałem siatkę z drobnych metalowych oczek, jaka rozpięta była rozpięta od jednej ściany do drugiej. W jednym miejscu fałdy układały się inaczej i odkryłem tam kilka wiązań ze zwykłych sznurów, jakie łączyły dwa płaty. Odwiązałem je i teraz już udało mi się dostać do miejsca, gdzie widać było, że ktoś próbował odtworzyć tu drobny ekosystem. Rośliny były tutaj gęsto posadzone, a mieszanina jej resztek i powolnie płynącej wody tworzyła w paru miejscach zalegający muł. Zapach nie był najciekawszy. Zastanawiało mnie, dlaczego ktoś poświęciłby tyle czasu, aby stworzyć to miejsce.
Uniosłem głowę i ujrzałem na sklepieniu niedużą strzałkę, nakazującą mi skręcić w lewo, podążyłem za instrukcjami, a zaraz natrafiłem łapami na podest zanurzony jedynie kilka centymetrów pod mulistą wodę. Później ruszyłem już tym podwyższeniem, dostając się do kolejnej siatki, jaka również kryła w sobie dalsze przejście. Uznałem, że budowniczy tego wszystkiego czerpali dużą przyjemność z dzielenia wszystkiego na mniejsze części. Następny segment wydał mi się być czymś w typie laboratorium, które przegrało walkę z wilgotnością. Kilka stołów, rozlatujące się resztki papieru i kilka skruszonych na posadzce z jakiegoś powodu szkieł. Nic pożytecznego dla mnie na tyle, aby to ze sobą zabrać. Najciekawszą rzeczą, którą znalazłem był jednak niewielki, zawieszony nad następnym otwartym już przejściem, dzwonek, przy którym wykuta była w skale niewielka uśmiechnięta buźka. Byłem pewien, że był to odpowiednik słynnego wielkiego czerwonego guzika. Poczułem się zobowiązany, aby popełnić ten błąd i pociągnąłem za okoliczny sznurek, a w następstwie czego zaraz udało mi się usłyszeć cichy brzdęk. Nie był to jednak pojedynczy odgłos, ponieważ zaraz usłyszałem jak dalej rozlega się kolejny, a następnie kolejny i kolejny. Spodziewając się, że nie wypada mi się już odwracać od nieznanego mi celu podróży, ruszyłem za dźwiękiem. Teraz już miałem okazję ponownie znaleźć się w jakimś suchszym korytarzu. Różnił się od innych na tyle, że ktoś postanowił przyozdobić ściany malowidłami - głównie przedstawiającymi prężące się do skoku potwory. Zamiast oczu miały oszlifowane kamienie szlachetne, a zęby były wypełnione nierozpoznaną przeze mnie błyszczącą masą.
"Patetyczne", oceniłem, przyglądając się bliżej sylwetce czegoś, co od biedy było skrzydlatym tygrysem. Przechyliłem głowę i ruszyłem dalej. Okolica nie była specjalnie zachwycająca pod względem artystycznym. Może i klimatyczna, ale odnosiłem wrażenie, że malarzowi za bardzo drżał pędzel.
Dzwonki już wydawały się uciszać, jednak jakaś reakcja sprawiła, że ponownie się rozruszały w jednym miejscu. Nie. Wszystko wydawało się pozostać w bezruchu, jednak jakiegoś powodu słyszałem, jak niedaleko roznosi się brzdęk. Wytłumaczenie okazało się dziwniejsze niż się spodziewałem.
Kiedy korytarz zbliżał się ku końcowi, na swojej drodze napotkałem kilkadziesiąt nieruchomych ropuch. Skupiały się wokół pojedynczego punktu na podłodze, od którego dochodził mnie dźwięk niemalże taki sam, jaki pochodził od dzwonków. Jego głośność rosła powoli z każdą chwilą, a zdrętwiałe stworzenia wokół zaczęły nieznacznie drgać. Zbliżyłem się do źródła i odgarnąłem kilka płazów. W półmroku dojrzałem jajo, niewiele większe od kurzego. Stworzenie w nim musiało naśladować zasłyszany dźwięk, a kilka pęknięć sugerowało mi również, że mogły wywołać u niego rozpoczynanie procesu wyklucia. Ropuchy wyraźnie nie były zadowolone z tego powodu, gdyż wraz z pierwszymi wyraźnymi ruchami kończyn rozłaziły się na wszystkie strony. Uciekały, a mi zbyt późno przyszła myśl, aby podzielić ich pomysł.
Dziób przebił się przez ściankę, a zaraz cała reszta ciała zaczęła wydostawać się na zewnątrz. Dźwięk dzwonków ponownie zaczął się ściszać, wraz z rozerwaniem skorupki na dwie części. Obserwowałem ten proces. Dotychczas dojrzałem zlepione czarne pióra, a chwilę po tym wyraźnie odznaczające się na ich tle łuskowate skrzydła, co już było dla mnie sygnałem, aby zacząć wycofywać się ku ścianie.
- Bazyli... - moje stwierdzenie zostało mi przerwane przez dzwonkowatą nutę. - ...szek.
Odwróciłem wzrok od stworzenia, jakie zdążyło wydostać się z jaja i upaść wprzód. Przytrzymałem jedną z ropuch, jaka nie zdążyła udać się w stronę bagiennej części kompleksu. Ta zaskrzeczała czy jakikolwiek inny dźwięk wydają te płazy. Teraz już postanowiłem zamknąć zupełnie oczy, a następnie wysunąłem trzymane zwierzę ku bazyliszkowi i zacząłem oczekiwać. Ropucha dalej rzucała się wokół. Niegłośny szur ciągniętego ogona i łagodzący się odgłos dzwonków był niedługo potem tuż obok mnie. Czekałem, czy poczuję, jak nagle pomiędzy łapami stworzenie drętwieje z powodu siły wzroku magicznej kreatury. Ten moment jednak nie następował, zamiast tego odczułem, jak coś zaczyna szczypać mnie w skórę. Postanowiłem zaryzykować. Otworzyłem oczy i spuściłem wzrok na małe stworzenie, jakie nieudolnie próbowało mi zjeść nogę. Ropucha uwolniła się i rzuciła ku wyjściu. Bazyliszek rozpostarł błoniaste skrzydła i zasyczał, kiedy przepełzła tuż obok niego, a w gwałtowności tego ruchu przewrócił się w tył.
Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy, kiedy się podnosił.
"Ptaki dziwnie wyglądają, kiedy widzi się ich dzioby bezpośrednio od przodu", pomyślałem.
Nie było to najurodziwsze stworzenie. Przypominało niezgrabne czarne pisklę, mające dodatkowo zielone łuski. Maź sklejała mu pióra i błoniaste skrzydła, jakie to składały się przy bokach, to były rozpościerane, to kurczowo podwijały się pod boki. Wężowy ogon wił się podążając za drobnym ciałem. Oczy błyszczały w ciemnościach i działy się z nimi dziwne rzeczy. Niezależnie od wyczuwalnych przeze mnie czynników zewnętrznych były zupełnie białe albo po mrugnięciu pojawiała się modulująca czarna źrenica. Raz przedstawiająca sobą pionową szparkę, innym razem tylko zmieniającą swój rozmiar kropkę. Ząb jajowy tkwił jako nierówne zgrubienie przy zielonym dziobie, a w jednym miejscu dojrzałem coś, co przypominało mi rzeczywisty ząb.
Bazyliszek przyczłapał bliżej mnie. Nie byłem do końca pewien, co mam zrobić.
- Cześć, młody. - powiedziałem w końcu. Nie wyglądało na to, aby dopiero co wyklute stworzenie mogło mi zagrozić. - Ty masz być tym, po co się tutaj fatygowałem?
Stworzenie wydało z siebie dziwne gulgotanie i ponownie dziabnęło mnie po łapach. Rozumiejąc, że nie mogę liczyć na odpowiedź (chociaż jak wiadomo, warto z wszelakimi istotami w tym świecie próbować mieć konwersację) postanowiłem rozejrzeć się wokół. Ewidentnie wyglądało jednak na to, że to bazyliszek był punktem kulminacyjnym w tym miejscu. Nie było aż tak źle, jak na tak spokojną przygodę. Postanowiłem wrócić korytarzem do laboratorium i błotnego ekosystemu, a za mną bez żadnej zachęty człapał bazyliszek. Postanowiłem ułatwić mu zadanie i pozwoliłem mu się wdrapać na mój grzbiet.
We wcześniej wspomnianym miejscu spotkała mnie niespodzianka, która założyłem, że jest dosyć miła. Otworzyło się szersze przejście tam, gdzie znajdował się odpływ dla wody. Postanowiłem uznać to za skrót dany przez twórców tego całego miejsca, aby nie musieli się cofać przez całą drogę. Idąc tą ścieżką udało mi się przedostać wkrótce na jakąś półkę skalną na zewnątrz góry. Z tego punktu woda płynęła pomiędzy skałami, aby połączyć się z poniższym źródłem. Być może wilki miały rację mówiąc coś o zatruciu. Nieszczęśliwie nie byłem w stanie im pomóc.
Zająłem się schodzeniem z wysokości. Była to stroma ścieżka, a w koncentracji na nie zabiciu się nie pomagało to, że odkryłem, jak gadatliwe jest zabrane ze mną stworzenie. Bez powodu syczało, kwiliło, pikało, gulgotało, gruchało i korzystało z wszelkich innych onomatopei. Byłem pewien, że ma skuteczny mechanizm kopiujący, ponieważ wkrótce starało się powtarzać także odgłos uderzających o siebie kamyków spod moich łap oraz ćwierków ptaków z poniższych drzew. Zauważenie tej ciekawostki jednak nie sprawiło, że pisklę przestało być coraz bardziej i bardziej denerwujące. Warknąłem na nie, kiedy tylko moja cierpliwość była bliża zeru niż kiedykolwiek wcześniej. A warto zauważyć, że było to po piętnastu minutach od wyjścia na powierzchnię. Bazyliszek nie załapał aluzji i radośnie powtórzył moje ostrzeżenie.
Udało mi się powrócić na ścieżkę, której użyłem wcześniej do wspinaczki w górę. Słońce zachodząc świeciło mi prosto w oczy, chociaż dalej moim największym problemem była gadatliwa kreatura. Teraz zrobiła się jeszcze bardziej irytująca, gdyż kłapała dziobem na wszelkie życie wokół, a nawet połknęła jakiegoś owada, jaki się niebezpiecznie zbliżył. Wydawane przez nią dźwięki zaczynały nabierać żałosnej barwy, a ja ostatecznie pomyślałem, że być może jest tak dlatego, że jest głodna. Postanowiłem, że pozwolę na postój. Usiedliśmy pośród pierwszych miękkich kęp traw, a ja wyjąłem z torby resztki prowiantu oraz pincetę. Wolałem podać bazyliszkowi pożywienie w małych kęsach, a w razie czego też nie sprawić, aby kojarzył psiej łapy czy pyska z jego zdobywaniem. Zacząłem od karmienia go fragmentami pasków z zajęczego mięsa. Sam również je dokończyłem. Udało mi się także znaleźć pod jednym z okolicznych kamieni trochę soczyście wyglądającego robactwa. Przedzieliłem je i dałem stworzeniu, które wyglądało na ucieszone jedzeniem. Liczyłem na to, że pochodzące z jedzenia soki zajmą się też jego pragnieniem, ponieważ nie miałem ze sobą żadnego bukłaka z wodą. Sam również w sposób dosyć dobitny odczuwałem pragnienie, lecz byłem już blisko terytorium znanych mi wilków.
Najedzone stworzenie ziewnęło, a je przełożyłem je do swojej torby. Przemieściłem wcześniej tylko rzeczy do różnych przegród, aby nie musieć się obawiać, czy coś zostanie stłuczone albo że bazyliszek sam się zrani. Po schowaniu go miałem spokój przez kilka godzin. Pokazałem się wilkom i wytłumaczyłem, co mnie spotkało. Wspólnie wysnuliśmy teorię, że być może szaman był budowniczym czy coś w tym stylu, ale nie przykładałem dużej wagi do szukania wytłumaczenia. Pogadałem, podziękowałem za gościnę i udałem się ku własnej sforze. Nie liczyłem na dogonienie ich tego albo następnego dnia. Tym bardziej, że musiałem przyznać, że byłem dosyć zmęczony chodzeniem po tamtym kompleksie, a wypoczęcie nie było mi dane - a nawet nie chodziło o czuwanie nad własnym bezpieczeństwem czy okazjonalnym upolowaniem dla siebie jedzenia, ile o zajmowanie się bazyliszkiem. Każdy raz, kiedy ten zaczynał kwilenie, zastanawiałem się, jak młode tego gatunku mogą przetrwać, skoro nie mają naturalnie nikogo, kto zapewniłby im byt.
Ile ostatecznie zajął mi powrót? Trzy dni? Pięć?
Prawie dwa tygodnie.
Pomijając parę drobnych incydentów z drapieżnikami silniejszymi niż ja, zboczeniem z tropu, kiedy znalazłem okazję na zdobycie paru rzadszych ziół (w tym szczególnie uspokajających) czy innych niespodziewanych wydarzeń losowych, jakie znacznie wydłużyły moją wędrówkę, ostatecznie dotarłem z powrotem do sfory. Dosyć styrany, ale mający wypchaną torbę i nawet zadowolony z życia, ponieważ pod koniec udało mi się znaleźć sposób, aby przekazać bazyliszkowi, aby był cicho. Nie trwało to długo, jednak kilka minut pomiędzy jednym a drugim upomnieniem było dla mnie i tak długim czasem ciszy, jak na ostatnie dni. Mimo ciągłej wzajemnej bliskości, nie znalazłem zbyt wiele okazji, aby w spokoju zająć się badaniem istoty magicznej, ale w szeregach sfory liczyłem na zmianę tego stanu rzeczy.
- Wróciłeś. - w głosie taty zabrzmiała ulga, kiedy zobaczył, jak wkroczyłem na teren obozu.
- Dałem sobie radę, jak mówiłem. - powiedziałem. Nie pamiętałem, czy kiedyś to mówiłem. Następnie wolałem spokojnie przekazać, że nie jestem ranny, chętnie bym coś zjadł, ale nie głodowałem, a w zamian dostałem informację, że pod moją nieobecność w sforze zaszło kilka przypadków odejść - w tym jedno związane z rodziną, ponieważ dotyczące Millenium. Miałem nadzieję, że sobie dobrze radzi, gdziekolwiek jest.
W czasie tej konwersacji uśpiona dotąd kreatura w mojej torbie, postanowiła zaznaczyć swoją obecność dźwiękiem, jaki jednocześnie łączył brzdęk dzwonków i syk o niskiej częstotliwości. Uznałem, że skoro już się obudziła, a ukrywanie jej nie byłoby proste, wyjąłem go i przedstawiłem ojcu.
- Pisklę bazyliszka. - wskazałem na stworzenie, jakie kłapnęło w ramach przywitania dziobem, i powstrzymałem je, kiedy chciało uszczypnąć mojego rozmówcę. - Nie jest niebezpieczne.
- Rozumiem, że zabrałeś go jako towarzysza. - stwierdził tata. Musiałem przyznać, że nie zastanawiałem się nad tym. - Zapisać go?
- Nie wiem. Nie chciałbym się obnosić z trzymaniem czegoś takiego.
- Myślisz, że kiedyś nas wszystkich pozabija?
- Może dopiero za dwieście lat stanie się rzeczywistym zagrożeniem, tak myślę. Dziadek Peter będzie mógł się obawiać.
- Jak się nazywa?
- Nie wiem. Bazyliszek? Nie mówiłem na niego inaczej.
- Będzie stało Bazyli. - kiwnąłem głową na zgodę. - Wiesz, Prest, nie spodziewałem się, że znajdziesz w sobie instynkt rodzicielski.
- To nie instynkt. - odparłem chłodno. - Pisklę przyda mi się do badań.
- Rzeczywiście eksperymenty na dzieciach są rzeczywiście bardziej w twoim typie.
Po tym stwierdzeniu rozeszliśmy się. Teraz, kiedy już nie musiałem się martwić kilkoma kwestiami, w tym głównie przeżycia i pożywienia, zacząłem zastanawiać się nad pewną kwestią. Sau spędził całe swoje życie zajmując się sprawą bazyliszka. Stworzył dokładną mapę, kierował się jakimiś naturalnymi i ponadnaturalnymi czynnikami, poznawał warunki i wyszukiwał miejsca, gdzie może być uśpione jajo, czekające na wyklucie do momentu, aż ktoś uruchomi dzwonki. Jego wysiłki musiały mieć jakaś przyczynę. Nie spodziewałem się, aby taki pies po prostu chciał hodować pod swoim dachem niezgrabne pisklę, które przez najbliższe dekady nie stanie się ani odrobinę straszniejsze czy niebezpieczne. Nie wierzyłem, że tylko do tak mizernego celu prowadziło czyjeś dzieło życia.
- Jeszcze będziesz przydatny. - zwróciłem się neutralnym tonem do stworzenia, które beztrosko drzemało na ziemi. Delikatnie podniosłem je i znalazłem mu w torbie odpowiedni kąt.
Powróciłem do codziennej pracy chwilę po tym.