6.30.2020

Nowy towarzysz — Temerari

Photo from bavipower 
OPIEKUN: Autumn, chociaż opiekun to bardzo niewłaściwe określenie. Toczą codzienną walkę o dominację i kontrolę, w czym przoduje samica. Tak czy siak jest jego żywicielką. Bez innego organizmu, stworzenie nie mogłoby żyć.
IMIĘ: Księga, z której się wydostał, zatytułowana była Temerari. On sam nie przedstawił się w żaden sposób, więc Autumn wypowiada się o nim używając tego słowa.
PŁEĆ: Prawdopodobnie męska, ale nie było tego nigdzie wspomnianego.
WIEK: Powstał prawdopodobnie trzynaście, może czternaście lat temu, lecz przyzwany został dopiero teraz. Nie ma to jednak większego znaczenia. Jest nieśmiertelny i niezwykle ciężki do odesłania, więc jego również nieśmiertelna żywicielka długo się z nim będzie męczyła.
GATUNEK: Jest jednym z demonów z Księgi Zerefa, niezwykle potężną Abominacją. Obudzony potrzebuje żywiciela, w którego ciele będzie mógł się zagnieździć. Kiedy przejmuje kontrolę, jest w stanie przybrać formę z powyższej ilustracji, na czas dominacji przemieniając w nią ciało.
KATEGORIA: Magiczne niebezpieczne, aczkolwiek wystarczyłoby zerwać łańcuchy, aby stał się bardzo niebezpiecznym. Ale do tego raczej nie powinno dojść. Oby.
OSOBOWOŚĆ: Jest bardzo… dziki. Naprawdę. Ciężko jest określić charakter czegoś, co nie wykazuje w żaden sposób chęci ani możliwości kontaktu, chociaż kto wie. Może jest niezwykle inteligentnym cholerstwem, które napawa się słuchaniem i udaje głupa. Temerari to bestia w czystej postaci. Jest nieobliczalną, niezwykle brutalną i okrutną istotą bez sumienia. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że posługuje się instynktem, ale nikt nie może tego potwierdzić. Patrząc w jego nienaturalnie wyglądające, połyskujące ślepia, dostrzec zdołasz żądzę krwi. Nie przyjrzysz się im bliżej, zaraz zacznie kłapać niezwykle ostrymi zębiskami. Nie zacznie od głuchego warkotu, bez ostrzeżenia rzuci się na ciebie, gdy tylko znajdziesz się w jego zasięgu. Jeśli jesteś fanem pokojowych rozwiązań i rozmów, które w wielu bajkach zmieniają cały bieg historii, ponieważ główny, czarny charakter zgadza się z niezwykle rozważnymi słowami nawołującymi do pokoju – jest to dokładne przeciwieństwo, któremu do rozsądku nie przemówisz. Nie wiadomo, czy ma rozsądek. Jedno jest pewne. Życie z tym w jednym ciele nie jest absolutnie przyjemne. A już szczególnie, kiedy masz obowiązek nosić ciężar łańcuchów.
ZDOLNOŚCI: W chwili obecnej potrafi przejąć kontrolę nad ciałem jedynie o pełni księżyca, dzięki niezwykłym łańcuchom, którymi zostali wraz z Autumn spętani. Zaufaj mi, nie chcesz poznawać jego mocy, gdy jest na wolności.
HISTORIA: Wszystko wyjaśnione zostało w tym opowiadaniu [klik].

Od Autumn — Retrospekcja #1 — Zdobycie Towarzysza

   Rozglądałam się niespokojnie w ciemnościach, chociaż widziałam tak naprawdę niewiele. Gdziekolwiek się nie ruszyłam, czułam niepokojący zapach krwi. Od razu przypominał mi się jej metaliczny posmak. Ilekroć tak się działo, na moim pysku ukazywał się grymas niezadowolenia, a po grzbiecie przebiegał dreszcz. Również i tym razem.
    — Wszystko w porządku? — rozbrzmiał w ciszy głos Petera.
    Nie mówił tego niesamowicie głośno, wręcz przeciwnie, prawie szeptem, aczkolwiek ze względu na niewiele dźwięków otoczenia było go bardzo dobrze słychać obok mnie.
    — Niezupełnie. — Przyznałam. — Dlaczego nie śpisz?
    — Prawdopodobnie z tego samego powodu, co ty. — Odparł.
    Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Bezsenność dopadła sporą część ocalałych. W każdej chwili nieprzyjaciele mogli odkryć nasze niewielkie, przetrwańcze społeczeństwo.
    — Nie mogę uwierzyć, jak lata spokojnego życia gwałtownie zmieniły się w koszmar — zerknęłam na starego przyjaciela, który uśmiechnął się niewyraźnie.
    — Nie wiem, czy można je nazwać tak znowu spokojnym.
    Parsknęłam śmiechem. Miał rację. Spotkało nas tu tak wiele dziwnych, niezrozumiałych, magicznych przygód, że głowa mała. Na samo ich wspomnienie mój pyszczek mimowolnie uformował nostalgiczny, może nawet spełniony wyraz. Zerknęłam w górę. Rozgwieżdżone niebo zapierało dech. Jak na złość, natura ukazywała nam swoją najpiękniejszą odsłonę w momencie, w którym nikomu na myśl nie przychodziło się nią delektować.
    — Powinnaś odpocząć, jutro ruszamy. To będzie długa wędrówka dla naszych starych kości — ponownie przerwał ciszę, a ja przewróciłam oczami.
    — Peter, zwolennik odpoczynku? — uniosłam brew, ton zaś zmieniłam na udawany szok. — Poza tym mów za siebie, dziadygo. Jestem w kwiecie wieku — zażartowałam.
    — Brzmi prawie tak irracjonalnie, jak Peter, zwolennik racjonalności — dołączył się.
    — Niemniej jednak masz rację, trzeba będzie… — wytężyłam słuch, urywając zdanie.
    Coś usłyszałam, byłam tego pewna. Nie wroga. Nie szelest, który mógł spowodować wilk czy też kot. Bardziej trzepot skrzydeł. Zamarłam na moment. Samiec najwyraźniej także usłyszał ten dźwięk. Zagwizdałam, na co biała sowa zniżyła lot i wylądowała naprzeciw nas. Na drżących łapach podeszłam do niej, by odebrać list.

“Kochana mamo!
Wyobraź sobie, że natrafiłam na statek płynący w stronę Royal Dogs, cóż za zbieg okoliczności! Wpadnę na kilka dni z wizytą, przygotuj herbatę!

~Twoja Prince"

    Spojrzałam na Petera ze łzami w oczach. Sam sobie wziął karteczkę. Zapadła cisza przerywana łopoczeniem mojego serca, które w tej chwili miało ochotę wyfrunąć jak najdalej od tego koszmaru.
    — To niebezpieczne — stwierdził sznaucer przyglądając mi się uważnie.
    Wiedział, co chcę zrobić. Nie musiałam mu o tym opowiadać, aby się domyślił.
    — Jeśli tu przyjedzie, umrze. — Odpowiedziałam łamiącym się głosem.
    — Może ktoś inny…
    — Nie. To moje dziecko. Ja powinnam się tym zająć.
    — Uważaj na siebie.
    — Będę. Dogonię was, jak tylko odeślę wiadomość.
    Taką przynajmniej miałam nadzieję. Nie musiałam nikogo więcej powiadamiać, aczkolwiek tak czy siak to zrobiłam. Pergilmes kiwnął jedynie łbem, nie mówiąc nic. Zdawałam sobie sprawę z niewielkich szans na powodzenie mojej misji. Tej nocy już nie spałam. Tak czy siak nie dałabym rady. Poczekałam jedynie, aż będzie widno, aby łatwiej mi było unikać wszelkich starć. Nie żegnałam się z ocalałymi. Nie chciałam, aby moje odłączenie się miało znaczyć, że więcej się nie zobaczymy. Rzuciłam krótkie “do zobaczenia wszystkim” i tyle mnie widzieli.
    Przeciwnicy mieli przewagę liczebną, ale ja miałam coś, czego ilością zastąpić nie mogli. Żyłam tam przez zdecydowaną większość swoich dni. Znałam ten zamek wzdłuż i wszerz. Tajemne przejścia, niewyjaśnione tunele, dziwne zakamarki, które ciężko było sobie chociażby wyobrazić, zanim się je zobaczyło, bowiem wyobraźnia nie byłaby w stanie wytworzyć takich załamań czasoprzestrzennych. Przynajmniej większość tego typu miejsc kojarzyłam. Odwiedzałam, widziałam na mapach, słyszałam o nich… Wersje były różne. Obecnie przedzierałam się przez swojego rodzaju katakumby, których wejście dawno temu odkryłam na bagnach. Niesamowite, jak daleko rozpościerał się zamek. Nie miałam pojęcia, jak ludzie tego dokonali, o ile faktycznie to oni odpowiadali za stworzenie tego miejsca, w co szczerze powątpiewałam. To nie tak, że miałam o nich złe zdanie, mój żywot rozpoczął się u naprawdę niesamowitych przedstawicieli tego gatunku, ale nie sądziłam, aby mogli sami z siebie wymyślić tak niesamowitą sieć dziwnych, często magicznych przejść do jednego obiektu. Nie słynęli z tego. Starałam się zachować ostrożność, ale byłam też zmęczona. Adrenalina utrzymywała mnie w pionie i znacznie przyspieszała bicie mojego serca, ale nie sprawiała, że mój umysł działał doskonale.
    O tym, że mam kłopoty zorientowałam się, kiedy stanęłam łapą na luźniejszej płytce, która zrobiła “wziuuum” i coś obok mnie zgrzytnęło. Przełknęłam ślinę, zamierając na moment. Coś kliknęło, słyszałam też dźwięk przesuwania czegoś naprawdę ciężkiego, tarcia o podłoże. W ścianach pootwierało się kilka klap, z których zaczęła lać się woda. Chyba woda. Pachniała dziwnie. Z dwóch stron natomiast ściany zaczęły się przesuwać. Ruszyłam pędem takim, jak nigdy wcześniej. Potykając się o własne łapy, mając coraz więcej cieszy, która zaskakująco szybko wypełniała pomieszczenie, leciałam przed siebie, aby w ostatniej sekundzie przecisnąć się przez bardzo niewielki otwór. Upadłam, dysząc ciężko i zaczęłam kaszleć przypadkowo pochłoniętą wodą. Nie wiem, ile czasu zajęło mi powrócenie do normalności. Zwymiotowałam dwukrotnie, organizm nie był przyzwyczajony do takiego biegu. Kręciło mi się w głowie, przymknęłam więc na moment oczy. Nie spałam, byłam tego niemalże pewna. W takiej chwili nie śmiałabym pozwolić sobie na odpoczynek.
    Po jakimś czasie wstałam o chwiejnych łapach. W końcu nie przyszłam tu się wylegiwać. Idąc przed siebie musiałam co jakiś czas podeprzeć się o ścianę. I za którymś takim runęłam razem z nią, a raczej z czymś, co nią być powinno. Podniosłam się kompletnie zbita z tropu. Byłam absolutnie pewna, że nie próbowałam oprzeć się o powietrze. Znalazłam się w jakimś mniejszym pomieszczeniu, którego kompletnie nie znałam. Za mną była… ściana. Nie, no przecież dopiero co tędy wpadłam. Bardzo ostrożnie zbliżyłam do niej łapę, która ot tak przeszła sobie przez nią.
    — Iluzja? — wymamrotałam, kilkakrotnie jeszcze badając właściwości przejścia. Owszem, za każdym razem moje ciało przez nie przechodziło, co za każdym razem spotykało się z takim samym zaskoczeniem. Wreszcie otrząsnęłam się. Nie po to tu przyszłam.
    Pomieszczenie było niewielkie, aczkolwiek zupełnie odstawało od katakumbowego wystroju. Ściany i sufit były z ciemnego drewna, podłoga zaś pokryta była całkiem przyjemną wykładziną. Żyrandol oświetlał delikatnie pokój blaskiem zapalonych w nim świec, co już wzmożyło moją czujność. Nie mogły przecież płonąć wiecznie, prawda? Ktoś musiał niedawno tu być i je zapalić. Podeszłam szybkim krokiem do sekretarzyka, który stał naprzeciw tajemnego przejścia, którym dostałam się do środka. Eleganckie krzesło samo prosiło się, abym na nim usiadła. Zarówno półki po prawej, jak i te po lewej, wypełnione były księgami. Prawdopodobnie starymi, ale nie wiedziałam, czy w ogóle będę miała czas to sprawdzić. Na wierzchu leżały czyste pergaminy, obok pióro i atrament. Świeży, jakby dopiero co otwarty. Wyglądało to wszystko niezwykle podejrzanie. Może ktoś dokładnie wiedział, czego potrzebuję? Ale przecież mało kto znał te przejścia… Niemniej jednak nie wahałam się ani nie zastanawiałam nad tym teraz. Moim priorytetem było wysłanie Prince wiadomości, którą właśnie zaczynałam pisać. Przyłożyłam pióro do nieskażonej niczym kartki. Łapa mi drżała, gdy słowa powoli nań spływały.

“Droga Prince,
Royal Dogs nie istnieje. Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie. Niewielka grupa ocalałych wyrusza w siną dal. Nie będę pisać trasy, w razie przechwycenia listu. Odezwę się do ciebie, kiedy znajdziemy nowy dom. Uważaj na siebie i pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do tych terenów. Wszystko będzie dobrze, nie martw się o mnie.


~Kocham Cię,
Mama."

Otworzyłam jedną z szufladek. Ku mojemu zaskoczeniu, była w niej dokładnie taka wstęga, jaką zazwyczaj związywałam listy. Zwinęłam kartkę w rulonik i dokładnie obwiązałam, chociaż starałam się zagęszczać ruchy. To, czego wcześniej nie widziałam, to skórzana torba pod sekretarzykiem. Dziwnie znajoma, skórzana torba. Pachniała mną. I była moja. Zamrugałam kilkukrotnie. Nie przypominam sobie, abym brała ją ze sobą. Otworzyłam ją ostrożnie. Mój szkicownik, moje węgle, kilka monet… Schowałam w niej list i założyłam pospiesznie. Nie podobało mi się to wszystko. Czerwona lampka z tyłu głowy świeciła coraz mocniej. Coś było nie w porządku. O tym co właściwie przekonałam się, kiedy z impetem wleciałam w ścianę, która jeszcze moment temu była przejściem. Zamroczyło mnie.
    — Halo? — spytałam drżącym głosem, kiedy moment otępienia minął.
    Co innego miałam powiedzieć? Ewidentnie była to zasadzka. Albo ktoś czegoś ode mnie chciał. Może uda mi się czymś wytargować? Tylko czym? Przed oczami miałam już wizję lochów i wiecznego żywota na łasce nieprzyjaciół, bo przecież nie wydałabym sfory. Rozejrzałam się panicznie chcąc dostrzec osobę, która przyczyniła się do takiego rozwoju sytuacji. Zamiast tego przyuważyłam księgę na środku wykładziny, a na niej niewielką karteczkę.

“Przysługa za przysługę, droga Autumn. Przeczytaj na głos pierwsze zdanie, a będziesz mogła wyjść bezpiecznie z listem.”

   Okładka wyglądała na starą. Nie widziałam jej tytułu, ale miała wyżłobione dziwne znaczki. Może runy? Nie zastanawiałam się długo. Nie chciałam pytać. Nie chciałam wnikać. Zaczynałam już panikować. Chciałam tylko się stąd wydostać. Nie szukałam innego rozwiązania. Ostrożnie otworzyłam księgę. Bezmyślnie przeczytałam pierwsze słowa. Kiedy dotarłam do kropki, stało się coś dziwnego. Litery z niej oderwały się od papieru i otoczyły mnie, wchłaniając się we mnie. Czułam silny ból w każdym miejscu, do którego docierały. Krzyczałam, a kolejne strony przewracały się w szaleńczym tempie, wciskając we mnie na siłę swą zawartość. Nie mogłam utrzymać się na nogach. Wiłam się na ziemi i nie płakałam, lecz wyłam błagając, aby to się skończyło. I skończyło. Książka zamknęła się z hukiem, przewracając znów tak, by okładka była na górze. Dziwne znaczki ułożyły się w tytuł, który głosił “Temerari”. Ale nie to mną wstrząsnęło najbardziej. Pod spodem, niewielką czcionką odnalazłam dopisek “Księga Zerefa”. Kiedy drżącą łapą szturchnęłam książkę, a ona otworzyła się na przypadkowej stronie, była pusta. Lecz nie tylko ta strona. Cała zawartość przeniknęła do mojego umysłu. Moje ciało zrobiło się niezwykle ciasne, a w głowie miałam głuchy warkot.

Ciąg Dalszy Nastąpi || 1555

Autumn

IMIĘ: Delikatne, aczkolwiek stanowcze niczym jesienny podmuch, który zdecydowanym ruchem ściąga złotawe okrycie z drzew. Autumn, jedna z czwórki rodzeństwa o mianach pór roku, niejednokrotnie nazywana Aut, Auttie, albo dobrą babcią.
MOTTO: Jeden bezinteresowny czyn zawsze wyzwala kolejne.
PŁEĆ: Samiczka.
WIEK: W poprzedniej sforze zatrzymała swój proces starzenia magicznym eliksirem, Eternity. Wielokrotnie również decydowała się na odmładzanie, ostatecznie pozostawiając organizm w stanie 5 lat. Mimo młodego wyglądu, niejednokrotnie chwyta za serce babcinymi opowieściami, przeżyła już bowiem 19 lat i ma na koncie tak wiele przygód, że warto czasem przysiąść i posłuchać historii staruszki.
RANGA: Niegdyś zajmowała posadę architekta. I chociaż chciała odpocząć od tej pracy po tak długim czasie jej wykonywania uznała, że znając się na tym najlepiej, przyniesie najwięcej korzyści dla sfory.
APARYCJA:
  • rasa: czystej krwi Owczarek Australijski, pochodzi z ludzkiej hodowli.
  • wzrost: 46 centymetrów w kłębie
  • waga: 16 kilogramów
  • wygląd zewnętrzny: Autumn jest drobną suczką o dłuższej, zadbanej sierści i barwnym umaszczeniu. Wygląda dosyć przeciętnie, jeśli postawić ją obok innych, rasowych aussie. No, może jest odrobinę mniejsza.
  • głos: Christiane Noll
  • znaki szczególne: różnorodne tęczówki, heterochromia (prawe całkowicie błękitne, lewe w połowie przechodzące w brąz)
INFORMACJE DODATKOWE:
  • Dwukrotnie znalazła się w wymiarze Pomiędzy i jest on jej największym koszmarem. Tylko po to, aby nigdy do niego nie trafić, zdecydowała się na nieśmiertelność, o czym wie jedynie Sightless – jeden z jej towarzyszy, który zniknął po wojnie.
  • Wie, że jej kotopodobny towarzysz (którego wciąż poszukuje) jest niesamowicie potężny, aczkolwiek czuje silną obawę przed odkrywaniem prawdy o nim, którą przed nią zataił. Udaje nieświadomą.
  • Jest Abominacją – w jej ciele żyje demon spętany łańcuchami, które są w stanie dostrzec jedynie osoby powiązane z wymiarem Pomiędzy. Nie urodziła się taka. Przypadkiem go przywołała, a następnie spętała magicznymi łańcuchami. Są niewidzialnym i niewyczuwalnym dla większości ciężarem, z którym boryka się każdego dnia. Nie może ich zdjąć – uwolniłaby go, pozwalając na przemianę.
  • Obawia się pełni księżyca, zawsze w tym okresie znacznie oddala się od grupy.
  • Urodziła trzykrotnie. Jest w stanie wymienić imiona wszystkich swoich dzieci, również tych przybranych lub martwych/zaginionych.
  • Zanim znalazła się w Royal Dogs, a więc lata temu, mieszkała u ludzi. Ma o nich bardzo dobre zdanie i byłaby w stanie żyć w ten sposób.
PIERWSZE WRAŻENIE: Kochana, niegroźna babuleńka. Pocałuje zadrapanie, wysłucha, pogładzi po główce i opowie historię ze swojej młodości. Zazwyczaj wita wszystkich szerokim uśmiechem i dobrym słowem, nigdy nie odmówi pomocy… W zasadzie nie odbiega to od jej osobowości.
MORALNOŚĆ: Autumn od zawsze postępuje zgodnie ze swoim sumieniem – stara się nieść wszystkim pomoc i dbać o dobre samopoczucie innych, nawet kosztem swojego. Uważa, że każdy zasługuje na drugą szansę. Jest podporządkowana panującym władzom, aczkolwiek nie zawaha się sprzeciwić, gdyby coś naruszyło jej wrażliwość w znaczącym stopniu.
CHARAKTER: Osobowość Autumn niewiele różni się od pierwszego wrażenia, które wywiera na innych. Jest ciepłą, uprzejmą, kochaną osobą, która stara się nieść wszystkim pomoc i szerzyć nabytą z wiekiem mądrość. Gdyby chcieć opisać ją jednym zdaniem, wystarczyłoby stwierdzenie, że pomoże z każdym problemem i dodatkowo poczęstuje ciastkiem czy herbatką.
Auttie w młodości była znana z czystego szaleństwa i niezwykłej energiczności, która z biegiem lat zdążyła odrobinę się ostudzić. Potrafiła być niesamowicie uparta i buntownicza, co jednak nieznacznie odstąpiło, gdy zajęła stanowisko samicy gamma. Z głupiutkiej, naiwnej, puchatej kulki wyrosła w dumną, dzielną i kochającą samicę.
I chociaż w jej oczach wciąż coś niebezpiecznie błyska, gdy tylko do głowy wpadnie jej kolejne kreatywne, niestandardowe rozwiązanie postawionego przed nią problemu (bowiem jej twórczość to temat rzeka, ma prawdziwie artystyczną duszę), błysk ten jest dużo bledszy, przytłumiony warstwą zmartwień, a nawet strachu. Nikt bowiem nie jest czarno-biały, a ta babuleńka z miękkim serduszkiem potrafiła pakować się w niemałe kłopoty i niejedno ma za uszami, również życia wilków z wojen, które przeżyła. Ma swoją mroczną stronę, której nie wystawia na światło dzienne. Swoje lęki, obawy, przewinienia i problemy, z którymi się zmaga.
Mimo wszystko Autumn określa się raczej jako pozytywną postać. Dobrą, kochającą i rodzinną. I niech to będzie dobrym jej podsumowaniem.
RODZINA: To dla niej najważniejszy, ale również najtrudniejszy podpunkt. Autumn bowiem miała trzy liczne mioty biologicznych dzieci, oraz wiele przybranych bądź chrzestnych. Ma bardzo zawiłe drzewo genealogiczne [klik]. To trudny temat. W końcu ma świadomość, że duża część prawdopodobnie nie żyje.
PARTNER: Przez zdecydowaną większość swojego życia, odkąd zdecydował się poprosić ją o partnerstwo, była wierna swojemu ukochanemu i pozostanie również do dziś, mimo jego śmierci. W jej oczach dalej można dostrzec tą samą miłość, gdy opowiada historie o swoim najdroższym Metrumie.
HISTORIA: Autumn urodziła się w malutkim miasteczku Wielkiej Brytanii, w ludzkiej hodowli Owczarków Australijskich, jako ostatni miot jej matki, która zmarła wydając czwórkę na świat. Ojciec jej natomiast odszedł z tęsknoty, niewiele później – nie potrafił bez niej żyć. Starsza pani, która opiekowała się psiakami, postanowiła nie oddawać tych szczeniąt – ponad wszystko kochała zwierzęta i nie wyobrażała sobie domu bez nich, które szczególnie jej potrzebowały ze względu na brak rodziców. Nic więc dziwnego, iż samiczka nie obawiała się ludzi, lubiła ich. Bracia jej i siostra pasowali do nadanych im imion, zresztą jak ona sama. Winter, najstarsza z rodziny, była zimna i stanowcza. Spring, drugi w kolejności, dobroczynny i opiekuńczy. Summer, przedostatni, frywolny i nieokiełznany. Autumn zaś, energiczna i szalona. Dorastali całkiem szczęśliwie, aż pewnej nocy, po osiągnięciu dojrzałości, Summer zdecydował się uciec na wolność, wieść pełne przygód i romansów życie. To rozbiło trzymającą się dotąd zawsze razem czwórkę. Winter także zdecydowała się pójść w swoją stronę, jedynie Spring zechciał pozostać razem z Auttie wśród bezpiecznych, czterech ścian. Niestety ich sielanka nie trwała długo, w domu wybuchł pożar. I chociaż zwierzęta uszły z życiem, kobieta nie miała tyle szczęścia. Musieli odejść, aby nie zostać rozdzielonym i nie trafić do domów tymczasowych. Wędrowali długo, ucząc się ulicznego, a potem leśnego życia, gdy pierwsze z wymienionych dało im w kość. I gdy na horyzoncie ukazał się wielki zamek, zaledwie dzień, może półtorej drogi od nich, Spring zniknął. Autumn samotnie dołączyła do sfory Royal Dogs, wtedy dopiero co powstającej. I to w niej spędziła największą część swojego życia. Brała czynny udział łącznie w trzech wojnach, znalazła partnera, który potem stał się jej mężem. Mieli trzy mioty dzieciaków oraz masę przybranych, na jaw wyszło, jak bardzo rodzinną i opiekuńczą osobą jest Aut. Osiągnęła całkiem sporo – posadę głównego architekta, samicy gamma, ogromną rodzinę i masę przyjaźni. Dlatego, gdy wybuchła wojna domowa (która liczy się do trzech poprzednio wspomnianych), a ona, jako członek hierarchii, siłą rzeczy była w centrum zainteresowania. Starała się łagodzić sytuację i nie dolewała oliwy do niesamowicie ognistego konfliktu, mimo pozostania po stronie Bet. Rzecz jasna zgadzała się z nimi politycznie, nie mieszała w to odczuć prywatnych – silnej przyjaźni z emerytowanym betą. Ciężko jej było odejść od domu i zostawić praktycznie całe swoje życie za plecami, nie zrobiła też tego od razu. W momencie, w którym mieli wyruszać, otrzymała list od córki o planowanych odwiedzinach. Nie mogła pozwolić, aby ta znalazła się w wilczych czy kocich łapach, zawróciła aby dosłać odpowiedź. Nie spodziewała się jednak, jak wiele komplikacji pojawi się w międzyczasie. Do Republiki dołączyła niezwykle późno, kiedy to sfora zdołała się już osiedlić.
WAŻNIEJSZE OPOWIADANIA:

TOWARZYSZ: To raczej złe określenie dla demona, którego stała się żywicielką, ale nazwała go Temerari i poniekąd towarzyszy jej w życiu. Niegdyś miała feniksa, Blaze’a, aczkolwiek przekazała go swojej córce, po której śmierci odleciał w dal. Innym, którego zdecydowanie chciałaby odzyskać (i nie spocznie, póki tak się nie stanie) jest Sightless. Stworzenie z wymiaru Pomiędzy, gatunku nieokreślonego.
EKWIPUNEK: Średniej wielkości skórzana torba, a w niej stara księga. Prócz tego węgiel do rysowania, w połowie zapełniony szkicownik i kilka drobiazgów pokroju malutkich, całkiem ładnych kamyków.
MONETY: 5
DOŚWIADCZENIE: 95
STATYSTYKI: 44
  • siła: 4
  • zręczność: 5
  • kondycja: 4
  • inteligencja: 10
  • wiedza: 10
  • charyzma: 11
DISCORD: Senshi#7271
MAIL: bloggowa@gmail.com

6.29.2020

Od Merlaux - Zadanie #1

 - Pasjonujące. - stwierdził chłodno medyk. - Twoja odpowiedź na pytanie "czy czujesz się lepiej?" była poświęcona w 5% udzieleniu właściwej odpowiedzi, w 35% sprawozdaniu z ostatniego dnia, a w pozostałe 60% było opisem szczura.
 - To było niezbędne, aby przybliżyć wam mój stan. - wyklarowałem. - Na ciele zdrowiej, pod kątem psychicznym... fatalniej. Co przecież całkowicie znajduje uzasadnienie, jeżeli pierwszym odkryciem świtu jest to pełne wzgardy spojrzenie, maniakalnie ocierające się łapki i ta postawa dominacji, kiedy zdał sobie sprawę, iż został ujrzany. Nawet się nie chciał zaszyć. Przycupnął pośród tych desek i przyjął postawę pasywno-agresywną.
 - ...już o tym mówiłeś...
 - Przedtem już czułem, iż wiele rzeczy nie jest odpowiednich w tym budynku. Część z nich już odnalazła wytłumaczenie, kiedy tylko ukazał mi się ta abominacja! Przysunąłem się do desek i z obawą rozchyliłem je. Rozbrzmiało pośpieszne tupanie. Zatracone szkodniki! Jak można wieść żywot w miejscu, jakie jest nimi przesączone?! Nie myślę sobie tam wracać!
 - Nie próbowałeś może się ich pozbyć? Albo przynajmniej powiadomić współlokatorów? - zapytał się Prestian, angażujący się w już coś innego niż wyłączne słuchanie mej historii.
 - Nie jestem w stanie osobiście odbierać życia stworzeniu. - wymamrotałem z ciężkością na sercu. - A z Solangelo i Eau się rozminąłem. Pierwszym, co uczyniłem, było udanie się tutaj na wizytę.
  Medyk westchnął nieznacznie, po czym przybliżył się do niedojrzanej przeze mnie wcześniej torby i pogrążył się w przeszukiwaniu jej. Dosyć krótkim biorąc pod uwagę rzeczywisty czas, aczkolwiek sam znalazłem się już na granicy obrażenia się za takie zbagatelizowanie mnie. Zamierzałem już zwrócić pysk tak, aby zakomunikować medykowi, iż sam również jestem w stanie ignorować innych, jednak nie zdążyłem, ponieważ zostało znalezione wyjaśnienie dla zachowania samca - tuż przy mych łapach umieszczona została niewielka pokraczna istota. Kojarzyłem, iż przemknęła mi w przeszłości raz czy dwa w kącie oka, lecz nigdy nie miałem jeszcze szansy bezpośrednio skonfrontować się z tym... czymś.
 - Idź do chatki. Jeżeli zostawisz mnie do końca dyżuru w spokoju, przyjdę i to załatwi twój problem.
  Przystałem na te warunki i zgodnie z nimi, postanowiłem opuścić medyka. Odczekałem przeciągający mi się czas, krążąc w okolicy budynku i niepewnie sprawdzając, czy z pewnością żaden gryzoń nie znajduje się blisko mych łap. Sama myśl o nich powodowała u mnie lekkie drżenie i skręty wśród wewnętrznych narządów. Ostatecznie Prestian postanowił wywiązać się z umowy, wkroczył do środka i pewnie wypuścił tam kreaturkę, ponieważ zaraz wrócił już bez niej. Powiedział, aby dać jej chwilę czasu. Z lekka zaintrygowany miałem nawet ochotę wejrzeć do środka, cóż może się tam dziać, aczkolwiek nie zdążyłem nawet, kiedy istota powróciła do medyka, ciągnąc martwego tęgiego szczura za ogon i to już odebrało mi chęć, aby przyglądać się działaniom. Wkrótce zebrał się już stosik trucheł, który więcej niż mnie obrzydzał, stworzenie z pokracznie wesołą kakofonią przestało już odnajdywać jakiegokolwiek szkodnika. Na miejscu zwinęło się i zasnęło.
 - To ty już sprzątniesz to sam. - stwierdził jeszcze Prestian i bez żadnego następnego słowa udał się w dalszą drogę. Spojrzałem się szczury, czując, iż niedługo ponownie zajrzę do medyków.

6.28.2020

Od Merlaux - Zadanie #4

  Byłem zmuszony ponieść konsekwencje swej ostatniej wędrówki: mój organizm niezaprzeczenie nie zaaprobował myśli sugerującej, iż niedługo po niej będę powrócę do przeciętnego trybu funkcjonowania i pewnie w pełni umyślnie nabawił się stanu chorobowego. Odnosiłem nieprzyjemne wrażenie zimna, presji wobec mięśni i w dalszym ciągu nie byłem w stanie pozbyć się myśli, w jak okropnych warunkach się wtedy znalazłem. W szczególności poświęcając uwagę pod kątem, ile pracy byłem zmuszony włożyć, aby pozbyć się w dalszym czasie z siebie błota i zaprowadzić się do stanu chociaż przypominającego ten sprzed burzy. I to użytkując mroźną wodę!
  Poznając, iż moje zdrowie niedwuznacznie nie jest w najlepszej kondycji, zwróciłem się do znawców tematyki chorób. Medycy orzekli, iż nie ma powodów do obaw i zasugerowali oznajmiającym tonem, abym spędził czas niedyspozycji w swej izbie i jedynie przy ewentualnym mało prawdopodobnym a zarazem niekorzystnym obrocie spraw pozostał pośród nich. Przystałem na ich zalecenia, przyjąłem cierpki medykament i wkrótce ulokowałem się na swym prowizorycznym posłaniu, spowijając się derkopodobnym płatem. Moi współlokatorzy zdążyli się już udać na pełnienie obowiązków, więc pozostałem samotnie, mając perspektywy na późniejsze skontrolowanie przez doktorów.
  Zrazu pozostawałem w bezczynie, lecz skłaniało mnie to do koncentracji nad boleściami, a to nadobowiązkowo podburzało me i tak niewybujałe morale. Zdawałem sobie też sprawę, iż potęga monotonii bywała dla mnie dokuczliwa pod kątem mentalnym, co sytuacji, jeżeli miałaby się utrzymywać, nie poprawiało. Nie był to też koniec niefortunności - z tego wszystkiego zyskałem znaczną ilość czasu, jaki mogłem poświęcić kwestii swej autobiografii.
  Osunąłem się na grzbiet na samą myśl na ten coraz bardziej niesympatyczny dla mojej osoby temat. W tym świetle już znaczniej skłaniałem się ku temu, aby mimo choroby udać się na cerberową wartę, niżby namyślać się nad wypowiadaniem się na piśmie - lecz konieczność była koniecznością. Opadłem niechętnie na łapy i przeniosłem się ku improwizowanemu wcześniej blatowi.
  Będę się męczył dłużej, jeżeli tego w końcu nie rozpocznę. Po pierwszych słowach będzie już bezboleśnie. Wybrzmią one w głowie czytelników jako... jako.. jako. Jakoś.
  Sacristi! Może w tym tkwi diabeł. Przecież me słowa zdobędą inny wydźwięk u każdego z osobna! Nieistotnie czy takie będzie moje zamierzenie, czy nie! To nawet bardziej trwożąca myśl! Lecz nie mogę się poddać, a przynajmniej nie powinienem. W tymże momencie bez refleksji przekształcę swe wspomnienia w przyszłe słowa, najszczersze, dobyte prosto z tego miejsca, w którym te wspomnienia są!
  Uchwyciłem słomkę i umorusałem jej naostrzoną krawędź o węgiel. Jak już pisać tak bezpośrednio to nawet i pozostawiać notatki na blacie. I teraz już jestem świadkiem tej wiekopomnej chwili, jakiej wielkości nie zaćmi jakakolwiek boleść. Oto pierwsze słowa, mogące rozjaśnić ciemność i sprawić, iż przestanę ostatecznie murować coraz więcej fundamentów pod kolejne rozbudowane zdania z mej jaźni, jakich przecież nie przeniosę pośród przyszłe stronice. I... już w tym momencie oczekiwany moment...
Nie jestem w stanie.
Nie teraz.
Może po krótkotrwałej przerwie.
  W dalszym ciągu owinięty płachtą, udałem się poza własną izbę. Nie byłem już pewien, czy powodem mego drżenia jest rzeczywista choroba, czy gorejąca we mnie frustracja. Mimo bólu, począłem oddawać ją poprzez nieskoordynowane przemieszczanie się od ściany do ściany, aż przypadek nie nakazał mi zaprzestać tego procesu - materiał, jakim byłem spowity, zahaczył o niezauważony przeze mnie kiedykolwiek uprzednio... ćwiek? Dany był mi do posłyszenia skrzyp od strony ściany, a wraz z nim coś wydało się osunąć na podłoże. Zmięty pergamin? Już brak dla mnie nadziei, wszystko co materialne zamierza już mi wypominać zaniedbania!
  Trwożliwie sięgnąłem po znalezisko i rozpostarłem je, a moim oczom ujawiła się mapa. Kieszonkowa i obtarta, lecz miejscowo pokryta drobnymi symbolami i podpisami. Przyglądając się dokładniej wnioskowałem też, jakoby jej kreator był zaledwie dzieckiem. Nie żywiłem nawet przekonania, że napisy rzeczywiście niosą sobą jakąś treść, a były zaledwie namiastką przyzauważonych wskazówek na prawdziwych kartach.
  Posnucie się po chacie może być intrygującym urozmaiceniem, szczególnie atrakcyjnym, jeśli inną opcją są dalsze męczarnie. Ponownie spojrzałem się na pergamin. Treść nie przedstawiała się nazbyt zawikłanie i porównując widziane elementy do znanych z map, drżące kreski przywiodły mi na myśl plan budynku, symbole - nieistniejące już w znacznej mierze sprzęty. W jednym punkcie widniała plamka zaznaczona kolorem innym niż reszta. Uznałem, iż pełni on rolę punktu docelowego. Znajdywała się w jednej z linii, tuż obok styku z inną. Objąłem otoczenie wzrokiem, starając się odnaleźć punkt orientacyjny. Na przekór tej prostocie, niełatwo można było pojąć, jak plan współczesnego budynku miał się do niegdysiejszego. Naokół wszakże znajdywały się ślady po zabudowaniach, jakie nie przetrwały próby czasu i nie miałem pewności, czy może nie były w kontakcie z chatą. Obszarowo ściany wydawały się być odmienione, jakby po jeszcze odbudowie poprzednich posesjonatów - wszelako mogli pozbyć się śladów drzwi łączących ze zrujnowanym członem. Wątpliwe też były próby orientacji na podstawie rysunków umeblowania - ponad wszelką wątpliwość wyposażenie zdążyło już zostać zniszczone albo zmienić swą pozycję. Ponowiłem próbę planu zestawienia zastanego budynku z widocznym na karcie. Rozplanowanie niby porównywalne, lecz w dalszym ciągu nie dające zbyt wiele wskazań... Bardziej akuratne przyjrzenie się przyniosło mi jednak następną informację, jaka przedtem umknęła mej uwadze. Drobne wgniecenia poza obszarem kresek, zdające się powielać obraz roślinności. Kępy traw może i nie mogły mi pomóc, ale pewien ślad sugerujący drzewko - mógł już pewną szansę oznaczać. Pomimo kontynuującego bólu i zaleceń, wyszedłem na kilka kroków poza budynek i zapoznałem się z otoczeniem pod kątem śladów po ewentualnej roślinie. Przejęty byłem lekką obawą, iż zdążyło zostać wycięte albo w jakikolwiek inny sposób jego ślady okazywały się nie przetrwać do dzisiejszych czasów. Oprócz tego całość wiązała się z taką kwestią, jaka była obecność innych drzew albo zaznaczenie takowego jedynie dla estetyki. Spróbowanie mogłoby się jednak opłacić w znaczniejszym stopniu niż zapamiętałe przeszukiwanie ścian bez zamysłu.
  Los okazał się do mnie uśmiechnąć, chociaż tego nie robił tak często w ostatnim czasie. Prędko dojrzałem na ziemi ślady po martwym i w znacznej części już rozsypanym starodrzewie. Następnie, w dalszym ciągu trzymając w pamięci wiedzę o obecności innych takich roślin, podjąłem próbę wybadania, czy w tej chwili nastąpiła zmiana w moim poglądzie na mapę. Ponownie powróciłem do budynku, kierując się swym położeniem wobec niegdysiejszego drzewa. Nie zajęło długo aż... znalazłem się w tym samym miejscu, w jakim odnalazłem mapę. Dosłownie. Obszar zaznaczony plamką okazał się być równoznaczny z tym, z którego wysunął się pergamin.
 - To pacholę było ponad swe czasy. - stwierdziłem bezdźwięcznie w pełni niedosytu.

6.27.2020

Od Petera cd. Miss Clarice

Zastanowiłem się przez moment.
- Nie ma kto się z nim kłócić. Nasze psy są albo ugodowe albo stanowią zbyt dużą mniejszość, żeby coś działać. Jeśli ktoś do nas dołączy, to będzie musiał wejść w system i zgodzić się na jego zasady. Co masz do obroży? - zmieniłem szybko temat. Jej poglądy na temat systemu mnie nie interesowały, nie wierzyłem, by bardzo różniły się od moich, ale za to kwestia niechęci do ludzi, to było ciekawe.
- Nie przepadam za ideą bycia przywiązaną do ludzi, ty chyba masz inne zdanie. - Wskazała na moją szyje. Cud, że jeszcze obroża się tam trzymała. Prawie dwadzieścia lat, to dopiero materiał. 
- Mieszkanie z nimi jest z pewnością znacznym ułatwieniem. Miałem epizod pieska kanapowego.
- Z jakiego powodu przestałeś nim być?
- Moja rodzina spłonęła. - Gdybym miał ramiona, wzruszyłbym nimi. - Wylądowałem na ulicy i jakoś nie po drodze mi było z ludźmi. - Zastanowiłem się chwile, co chciałem wiedzieć, a ona mogła mi powiedzieć. - Wierzyłaś, że zabiłem Snowa?
- Nie, nie zostawiłbyś tak wielu dowodów. - Uśmiechnąłem się. Alegria i Wega przyspieszyły tempa. Znajdowały się niedaleko nas, jeżeli się postarają, usłyszą coś nieciekawego.
- Jak ty byś to zrobiła?
- Teraz moja kolej.
- Będziesz mogła zadać dwa.
- Najpierw musiałbyś założyć, że byłabym zdolna do zabicia kogokolwiek. - Prychnąłem, ale nie naciskałem dalej. Alegria z Wegą minęły nas, poświęcając nam niewiele uwagi.
- Zabiłeś kiedyś członka rodziny?
- Zdefiniuj rodzinę.
- Kogoś, kogo traktowałeś jako jej członka. - Zastanowiłem się.
- Nikt nie miał tyle pieniędzy.
- Ile osób zabiłeś?
- Dużo.
- To nie jest konkretna liczba.
- Nie, nie jest - zgodziłem się. - Trzycyfrowa liczba. - Nie chciałem podawać dokładnej. Morderstwa były moją osobistą sprawą, znałem wszystkie imiona, jeżeli ich nie było, sam nadałem. Nie zabijałem numerów, zabijałem osoby, więc zasługiwały na takie traktowanie. A ja zasługiwałem na zatrzymanie konkretnej liczby dla siebie.
- Tęsknisz za swoim ojcem?
- Wierzę, że znajduje się tam, gdzie powinien być. Tęsknisz za swoimi dziećmi?
- Oczywiście. To moje dzieci.
- Postój! - Ktoś zawołał.
- Wrócimy do rozmowy. - Uśmiechnąłem się. - Idę odebrać dzienną dawkę irytacji od Gluta.
Jakoś później nie było nam za bardzo po drodze, chociaż zdarzało nam się rozmawiać podczas pochodu. Brakowało mi dyskusji prawie tak bardzo jak władzy w łapach i głosu we łbie.
Znalezienie wioski było szokującym, ale przyjemnym przeżyciem. Potrzebowałem pomocy Fobosia ze schodami.
Kiedy zaczęliśmy rozumieć, że zostaniemy tam już na dłużej, trzeba było zainteresować się kwestią zamieszkania. Dość szybko dało się wymyślić, że nie będziemy mogli sobie pozwolić na samodzielne mieszkanie. Większość domków wyglądała, aby to delikatnie powiedzieć, beznadziejne. Zwiedziliśmy wszystkie ruiny, oczywiście grupą, bo nie było wiadomo, co kryje się w cieniach i sporo było w dość opłakanym stanie. Na pewno z odpowiednimi  środkami dałoby się je naprawić, ale nie od razu. Przynajmniej mieliśmy dach nad łbami, pogoda się poprawiała i było ciepło, a jeszcze myśliwi wspominali, że w lasach jest sporo zwierzątek do pożarcia.
Nawet po sprawdzeniu okolicy, nadal czułem się tu niepewnie. Ciągle męczyłem się z poruszaniem, chociaż byłem już silniejszy, to nie uciekłbym przed niedźwiedziem, ani nie wygrał walki z wilkiem, chociaż coś czułem, że to nie był zagrożenia, które się na nas czaiły. To było po prostu przeczucie, ale one na tyle często się sprawdzały, że nie chciałem go ignorować. Verg teraz by się przydał, zresztą zawsze by się przydał, ten wnerwiający głos umierającego dobermana, dzwoniący w moim łbie. Spojrzałby na okolicę i zaraz zaczął rzucać sarkastyczne zdania, jak to wszystko jest oczywiste i jak ja mogłem tego nie widzieć. Normalnie Vergil, jestem pół ślepy, nie narzekaj. Prawie jakbym słyszał jego głos, ale moja wyobraźnia nie umiała odpowiednio go imitować. Zawsze byłem w tym słaby, w wyobrażaniu sobie szczegółów, ciągle coś się nie zgadzało i mnie denerwowało. Cholera, brakowało mi go, ale byłem starym dziadem bez przyjaciół, miałem prawo być trochę miękki.
Gdyby ta sytuacja była chociaż trochę bardziej normalna, Autumn byłaby ze mną. Wtedy nie miałbym problemu ze znalezieniem współlokatora. Znaliśmy się od lata, oboje byliśmy starzy, ona mogłaby robić herbatę, ja zapewne nie robić nic, idealny układ. Tylko mojej przyjaciółki tutaj nie było, zakładałem, że może Prince ją gdzieś zabrała albo wpadła na jakiegoś z dzieciaków w mieście. To były te pozytywne opcje, bo równie dobrze mogła zostać zamordowana i dodana do listy ofiar wojennych, ale takie myślenie nic mi nie da.
Razem z Cretcherem mieliśmy zająć się rozdziałem domków, ich całej dziesiątki. Część była oczywista - pary same ze sobą, rodzeństwo ze sobą - ciągle były jednak takie osoby jak ja. Banda psów, które niezupełnie miały co ze sobą zrobić. Nie widziało mi się mieszkać z dzieciakami czy wnukami, ale ostatecznie dogadałem się z Cretcherem, że zostaniemy współlokatorami. I tak musieliśmy ze sobą współpracować, a chata powinna być na tyle duża, że nie będziemy wchodzić sobie w drogę zbyt często.
Lista jednak ciągle pozostawała długa, więc przydałoby się kogoś do nas dobrać. Ani ja, ani on nie mieliśmy za bardzo znajomych, ale wpadłem na pomysł, który był niemal dobry.
- Czułabyś się komfortowo mieszkając ze starym dziadek i umysłowo starym dziadem? - zapytałem się Miss Clarice, siadając przy niej z kawałkiem mięsa w pysku. Jeszcze nie zaczęliśmy budować zapasów, tylko zjadaliśmy resztki z podróży i co zostało już upolowane. Mi przypadł szczur, ale duży i gruby, starczył.
- Proponujesz mi wspólne mieszkanie? - zapytała.
- Mhm, ja, ty i Cretcher. Nie wiem, jak dobrze znasz Cretcha, ale jest cichy, spokojny, mnie kojarzysz. Nie mogę ci nic zapewnić, ale nie powinniśmy sobie nawzajem przeszkadzać.
- Zastanowię się - odpowiedziała, a ja kiwnąłem łbem i wróciłem do jedzenia. Miss Clarice była niebezpieczna. Nie musiałem widzieć, jak kogoś zabija, po prostu była. Spędziłem całe życie będąc mordercą nie po to, by nie umieć rozpoznać innego. Nie miałem żadnych powodów, by obawiać się jej. Już na mnie było więcej dowodów przez sprawę z Eamesem. nieprawdziwych, ale wciąż dowodów. Dla dobra wszystkich wokoło lepiej było, żeby dwa potwory trzymać pod jednym dachem. Plus, nie była typem szalejącym po nocach, czy sprowadzającą samców, a ja po ośmiu latach życia całkowicie samemu też miałem swoje potrzeby, z czego najważniejszą była cisza. Miałem problemy z czytaniem, gdy coś mnie rozpraszało. To było cholernie męczące, gdy dzieciaki były jeszcze dzieciakami i musiałem zajmować się raportami po nocach. Jeżeli skończyłbym w chacie z jednym z głośnych szczyli byłaby szansa, że po miesiącu zaginąłby on w tajemniczych okolicznościach.
Jeszcze tego samego dnia Miss Clarice powiedziała, że zgadza się na propozycje. Nasza wspólna chata miała jeszcze miejsce na jedną osobę, gdyby ktoś chciał do nas dołączyć. Miałem cichą nadzieje, że będzie to Autumn, ale nie wspominałem o tym nikomu. Prędzej któraś z par się rozmnoży i trzeba będzie robić zamiany.
Pierwszej nocy obudziłem się ze snu, gdy księżyc jeszcze świecił na niebie. Moje sny od paru miesięcy były takie same, wiedziałem to, ale nie potrafiłem powtórzyć, o co w nich chodziło. Zawsze budziłem się z ostatnim wspomnieniem ostrego, białego światła. Moja łapa bezmyślnie zawędrowała do czarnej plamki na sierści.
Wstałem z posłania, wiedząc, że to by było tyle, jeśli chodzi o tę noc. Otrząsnąłem się z niewidocznego pyłu, który osiadł na mnie przez sen i zeskoczyłem na ziemię. Poczułem ból w lewej tylnej kończynie, ale zignorowałem go. Ruszyłem przez korytarz do wyjścia. Domek wciąż śmierdział, a ja potrzebowałem świeżego powietrza.
- Co cię tutaj wygoniło? - zapytałem, widząc Miss Clarice siedzącą przy ścianie i patrzącą się przed siebie. - Chcesz kontynuować grę w pytania i odpowiedzi, współlokatorko?

(Clarice?)

Od Senshi do Solangelo

    Magiczną aurę dało się wyczuć coraz mniej, im dalej oddalaliśmy się od terenów Royal Dogs. Zauważyłam to już przy podróży ze Swallow, gdy okazało się, że rzadko kiedy spotykałyśmy byty. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio je widziałam. Życie troszkę się układało, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zaczęłam nawet przyzwyczajać się do idącego tłumu i bardzo ‘stadnego’ życia. I zdawało się być całkiem dobrze. Dopóki Swallow nie odeszła.
    Nie miałam pojęcia, dlaczego odeszła. Mi nie powiedziała absolutnie nic. Z dnia na dzień zniknęła. I tyle. Niemniej jednak alfy dostały informację prosto z jej pyska. Czy to oznaczało, że nie chciała mnie widzieć? I tak po prostu bez słowa opuściła sforę? To było do niej niepodobne i byłam niemalże pewna, że coś tu jest nie w porządku. Drażniło mnie to. Bałam się jednak zaczynać węszyć. Obawiałam się, że pojawią się głosy, że po prostu miała mnie dosyć. Bo to mówił mi głos w głowie. I był dużo głośniejszy, niż każdy inny, niż jakiekolwiek rozsądniejsze. Szłam więc z zamkniętym pyskiem udając, że tak, ja też o tym doskonale wiedziałam, wcale nie zostawiła mnie partnerka bez jakiejkolwiek informacji. Ani do zobaczenia, ani kocham cię, ani pocałuj mnie w dupę. Nic. Zero.
    Kolejne dni, a nawet tygodnie były katorgą. Nie miałam pojęcia, co mnie trzymało w grupie. Chyba tylko strach, że sama nie dam sobie rady. Wcześniej podróżowałyśmy we dwie. Ale to głównie ona wiedziała co robić. Ja byłam… Byłam. Istniałam. Nie wyróżniałam się. Niewiele pomagałam. Znaczy próbowałam, ale wychodziło różnie. W końcu to ja skończyłam w jakiejś dziurze, a nie Swallow. Kto wie, może uznała mnie za kulę u nogi i stwierdziła, że czas najwyższy się uwolnić? Brzmiało mało optymistycznie. I bolało. Więc usiłowałam wmawiać sobie, że to na pewno nie było to.
    I któregoś dnia znaleźliśmy wioskę. Opuszczoną od lat. Decyzja o tym aby się osiedlić padła niemalże natychmiast. Tylko zwiadowcy wpierw przebadali teren, co nie zajęło długo. Miałam odnośnie tego miejsca naprawdę złe przeczucia, ale zignorowałam je. Niekoniecznie obchodziło mnie to, co się ze mną stanie, skoro Swallow nie było już obok. Uparcie odrzucałam każdą czerwoną lampkę, która zapalała mi się z tyłu głowy. Czułam, że dobija mnie ta sytuacja. Wciąż pytałam samą siebie, dlaczego to zrobiła. Nie rozumiałam. I nie mogłam nawet do nikogo otworzyć o tym pyska. Przed Marsem udawałam, że wszystko jest w porządku. Ale nie było. W pewnym momencie zdawało mi się, że gorzej być już nie może.
    — ...skąd niby miałbyś to wiedzieć? Jesteś tylko głupim bytem — syknęłam lisowatemu.
    Patrzył na mnie tymi swoimi przeszywającymi, niebieskimi oczami i uśmiechał się w podejrzany sposób.
    — Moja droga, niewinna Senshi… Chyba zdążyłaś zauważyć, że jestem dużo potężniejszy od nich. Wciąż sądzisz, że nasze możliwości są chociażby zbliżone?
    Spojrzałam na niego spode łba.
    — Oh, no daj spokój. Na pewno chciałabyś wiedzieć, co sprawiło, że zniknęła. — Miał wyciągniętą łapę oczekując, aż nią potrząsnę.
    — Przyjaźnimy się. Mógłbyś po prostu mi powiedzieć, skoro wiesz — fuknęłam po dłuższej chwili ciszy, coraz poważniej zastanawiając się nad zawarciem umowy.
    — To dosyć duża przysługa, nie sądzisz? Ja oczekuję niewielkiej. Jeszcze nieokreślonej, ale na pewno niewielkiej. — Przekręcił głowę wręcz w nienaturalny sposób. Wzdrygnęłam się.
    — Potrzebuję czasu. — Mruknęłam.
    Pokręcił tylko głową.
    — Moja oferta nie będzie aktualna wiecznie, ale z uwagi na naszą przyjaźń — podkreślił to słowo — ...jestem skłonny dać ci trochę więcej czasu.
    Skinęłam łbem.
    — Dziękuję, Razjel.
    Skłonił się delikatnie i rozpłynął w powietrzu, a ja chwilę jeszcze wpatrywałam w pustkę po nim pozostawioną. Poznać ot tak powód. Brzmiało dobrze. Aż zbyt dobrze. Chociaż ja byłam zdesperowana. I prawdopodobnie tylko z jednego powodu nie zgodziłam się od razu. Bałam się usłyszeć, że po prostu miała mnie dosyć.
    Tego wieczoru do wioski wracałam stosunkowo późno. Potrzebowałam się przejść, przemyśleć kilka spraw. Było ciemno, na co wskazywał księżyc leniwie wędrujący gdzieś po środku nieba. Piękna pełnia. Kiedyś nie potrafiłam ich doceniać, bo dawały tym pokrakom z Pomiędzy więcej siły, ale teraz, kiedy nie było ich w pobliżu…
    Mój krzyk przerwał harmonię natury. Ruszyłam w dzikim pędzie. Widziałam te ślepia. Złote, lecz przesycone rządzą mordu. Krwi. Mojej krwi. Klekot łańcuchów, którymi był spętany utkwił w mojej pamięci. Dawno nie czułam takiej energii, jak tej bijącej od tej istoty. A i tak była stłumiona. Oglądałam się panicznie za siebie, chociaż to coś nie zdawało się mnie gonić. Mimo to miałam wrażenie, że za chwilę mnie dopadnie. Ale to ja dopadłam. Moje ciało zderzyło się z miękką sierścią, która prawdopodobnie pędziła w stronę dźwięku, który wydałam. Przeturlaliśmy się kilka metrów.
    — Monstrum — wydukałam jedynie znanemu z widzenia strażnikowi. — Silne. Magicznie.

Solangelo? || 743

6.26.2020

Od Prestiana - Zlecenie

 - Tak wyglądały miejsca, w których kiedyś mieszkali ludzie. - nieśpiesznym krokiem przechodziłem przez rynek. Bazyli wesoło dreptał u mojego boku, rozglądając się i z niewiadomego dla mnie powodu raz na jakiś czas uderzając w bardzo kozi sposób głową o noszoną przeze mnie torbę. Nie miałem pojęcia, jak na to wpadł, ale założyłem, że przejdzie mu zanim nadzieje się na ostry fragment butelki, jakiego ostatecznie nigdy się nie pozbyłem. - No tak, zapomniałem, że pewnie nawet nie wiesz, czym są ludzie i pewnie jeszcze mniej interesuje cię, jak kiedyś żyli.
  Mój wzrok przykuł widok tablicy ogłoszeń. Mimo tego, że wydała się być założona całkiem niedawno, wisiało na niej już kilka informacji, i akurat kto by się spodziewał - ogłoszeń. Zwróciłem się w tamtą stronę i zająłem się czytaniem. Jakaś zachęta dla pomocników, prośba dla zwiadowców i nawet coś skierowanego do psów z moimi kwalifikacjami: treść w pewnym sensie ponaglająca, aby ktoś zajął się problemami żołądkowymi sforzan. Uznałem, że skoro i tak już wiem o problemie ze stodoły (czytać: skrzydła medycznego) i już wcześniej zastanawiałem się nad rozwiązaniem, mogę przejąć zlecenie.
 - Prosty napar na bazie mniszka lekarskiego powinien starczyć. - ponownie zwróciłem się do bazyliszka chwilę później, kiedy po załatwieniu paru sprawunków i daniu sobie chwili czasu na dodatkowe pomyślenie nad sprawą, udawałem się w teren. Trudno było mi wytłumaczyć, co nakazuje mi tak często odzywać się do tego stworzenia. Byłoby szczęśliwe w równym stopniu, gdybym powtarzał losowe głoski, jak i opowiadał o historii Rzymu. A mimo wszystko mówiłem do niego, a ten odwdzięczył się teraz usatysfakcjonowanymi bulgotaniami i niezidentyfikowanym "mep" pomiędzy nimi. - Też tak uważam. Te rośliny są tak proste do znalezienia, że nawet nie będziemy zawracać głowy Senshi.
  W podobnym trybie przerywanego monologu albo przerywanej ciszy dostaliśmy się na polanę. Mniszki najczęściej rosną na terenach przekształconych przez dwunożnych, a byłe pola wydały mi się miejscem, na którym mogły bez problemu ostać. Tym bardziej, że jeszcze na terenach wioski udało mi się upatrzyć ich kilka, jednak w niewystarczającej ilości. Tymczasem tutaj na polanie spodziewałem się znaleźć wystarczające zbiory, aby móc przygotować napar dla nawet i całej sfory. W dawkach, jakie planowałem poddać psom, nie powinny zostać w żaden sposób funkcje organizmu u zdrowych psów, a ewentualnie uda się zwalczyć problemy u tych, których układy pokarmowe jeszcze nie wykazały żadnych komplikacji.
  Rozejrzałem się wokół, całkiem prędko zauważając kilka żółtych kwiatostanów, a jeszcze więcej słynnych dmuchawców i pustych łodyg. Miałem nadzieję, że mniszki nie naruszają okolicznego terenu w znaczący sposób, ale zauważając, że nawet mając przez stulecia okazję do gwałtownego rozwoju, jeszcze nie pochłaniają okolicy w całości, uspokoiłem się w pewnym stopniu. Nie mogłem dokładniej określić czynnika powstrzymującego ich ekspansję, ale liczyłem, że może w przyszłości uda mi się poznać odpowiedź.
 - Zbieram zarówno kwiaty, łodygi z liśćmi, jak i korzenie. - zabrałem głos po chwili pracy. Bazyli zamiast zwyczajem trzebić okoliczną faunę, przyglądał się dokładnie moim działaniom. - Lato nie jest najbardziej sprzyjającą porą roku na zbiory tego gatunku, więc będę musiał dopiero zobaczyć, która z tych części okaże się najszybciej spełniać potrzebne warunki. Szczególnie, kiedy suszenie zabrałoby zbyt wiele czasu.
 - Bigh. - odparło pisklę elokwentnie. Mimo wszystko musiałem przyznać, że momentami bywał lepszym towarzyszem rozmowy niż niektóre psy.
 - Spójrz, a te kwiatki tutaj to mlecze. Niektórzy mylą je z mniszkami. Obydwa są żółte, a później przekształcają się w dmuchawce. Jeżeli chcesz je odróżniać poprawnie, musisz pamiętać, że mlecze wyrastają z jednej łodygi, która później tworzy odnogi, a mniszki prawie od ziemi rosną w kilku łodygach. Oprócz tego mlecze mają mniejsze kwiatki, a dmuchawce z nich powstające są trudne do zdmuchnięcia. Rozumiesz? - wiedziałem, że na pewno nie, chociaż porozumiewawcze kłapnięcie wyglądało nazbyt przekonująco. Przynajmniej w świecie, w którym miało spełniać funkcję komunikacji ze mną, a nie próbę pożarcia pajączka, który łaził po roślinie obok. - A teraz chodź, wracamy, a ty to zostaw już się schowało.
  Następnymi działaniami, jakimi się zająłem, było udanie się do kuchni. Bazyliszek po takiej wędrówce zdążył zmęczyć się i zasnąć, więc odłożyłem go do domku, licząc, że nie obudzi się przed moim powrotem i nie narobi rabanu. Do wnętrza wiatraka wolałem go ze sobą i tak nie brać, ponieważ oprócz dosyć szybkiego pocięcia surowców lekarskich narzędziami ze skrzydła medycznego, planowałem już teraz rozeznać się w możliwościach zdobycia wrzątku. Wcześniej jeszcze tylko zwróciłem się do zielarki, aby dostać mięty i odrobinę norteńca. Była to dosyć szybka transakcja. Następnie mając już wszystkie składniki zająłem się przygotowywaniem naparu, jednocześnie uświadamiając sobie, że zbliża się pora kolacji. Wyselekcjonowałem fragmenty roślin, które najlepiej się nadawały, dokończyłem cięcie i udałem się po grzejącą się nad ogniem wodę. W międzyczasie jakoś zdobyłem zgodę, aby swoje przedsięwzięcie przeprowadzić na skalę większą niż teren gabinetu, zalałem zioła i niedługo potem przelałem do naczyń. Poparzyłem się w pewnym momencie, ale mimo wszystko daję sobie prawo do powiedzenia: voilà. Bóle brzucha powinny przejść.

6.25.2020

Od Merlaux - Zadanie #5

  Powszechnie opowiada się o zdumiewającej wenie twórczej, jaką zyskać można poprzez wędrówki przez knieje. Nie jest to z resztą wcale cudaczne - przystępnie jest przemierzać przestrzeń kompletując myśli, mając świadomość, iż atrament z piórem znajdują się jak w największej odległości. Z tego też powodu ja - jako wysokogatunkowy kunktator, zadecydowałem udać się na spacer, kiedy tylko wypełniłem na ten dzień swe stanowiskowe zobowiązania cerbera.
  Wyruszyłem spontanicznie, nie myśląc sporo nad trasą, jaką miałem się udać. Ostatecznie pobliże jest tak niezgłębione, że grzechem byłoby nie pomóc w jego eksploracji.
  Całkiem prędko udało mi się znaleźć już pośród zacisznych ustroni. Nie darzyłem takiej samotności sympatią, lecz mając nadzieję na odpowiednie poukładanie wątków, siliłem się na bagatelizowanie tego uczucia. Nie znajdywałem się przecież w aż tak dużej odległości od przychylnych mi czworonogów, abym miał się martwić czczością, a wraz z innymi strażnikami niedawno przeszukiwałem okolice wypatrując niebezpieczeństw i powróciliśmy bez fatalnych wieści. Syntezując całość - oddalałem od siebie troski i nawet jeżeli droga bywała dla mnie dokuczliwa przy uniesieniach terenu, pozwalałem sobie na kontemplacje: pisać autobiografię w kolejności? Konstruować z fragmentów? Czy ktokolwiek związany ze mną więzami krwi zasługuje na poświęcenie im więcej słów?
  Nie. Odpowiedź na trzecie zagadnienie była już dla mnie jasna. Książka miała być o mnie, natomiast oni zapychaliby pusto przestrzeń. A ponadto są figurami nazbyt monotematycznymi i nużącymi. Zdecydowanie nie zasługują na chociażby odrobinę uwagi, jaką sam byłem zmuszony im poświęcić. Niech sami osiągną coś innego niż zyskali od przodków, o których z resztą też nie mam zamiaru wspominać. Już mają to czego pragnęli - sławę! Oraz warte zauważenia jest, iż podpisując tom swym nazwiskiem docelowi czytelnicy już będą wiedli łączącą linię pomiędzy mną a protoplastami. Ah! Jakże niełatwo jest olśnić odbiorców, kiedy każdy ruch oglądany jest poprzez pryzmat legendarnych postaci! Czym jest walka z niedźwiedziem, kiedy przodek zaklinał i podporządkowywał swej komendzie fantastyczne bestie? Zwiedzanie świata, jeżeli antenatka prowadziła batalię o wpływy rodu na kontynencie? Zaznajamianie się z językami, a nieznanie mowy władzy? Jeśli historie mych dziejów nie pozyskają czytelników okażę się być jedynie nieudacznikiem, jaki marnie stara się o uznanie! Teraz o tym myśląc zdaję sobie sprawę, jak wrogi jest wobec mnie los. Pod tymi względami moi najbliżsi pozostają jako wartościowi potomkowie rodu. Ojciec pozostawi po sobie tytuł tego, kto nie umniejszył majątku i potrafił utrzymać wpływy. Rodzicielkę już bezpowrotnie starto z kart kronik rodzinnych. Starsze rodzeństwo przemieszcza się już odpowiednimi drogami, aby nie podzielić jej losu. Najstarszy brat przecież już zaczął słynąć pośród arystokracji z wielkiej miłości, jaką darzy samicę z gminu. Nawet jeżeli w rzeczywistości jest ona dalszą kuzynką z mniej poznawalnej podsychającej gałęzi drzewa rodowego, a przynajmniej dla mojej osoby oczywistym jest, że ta sytuacji ma miejsce tylko z tego powodu, aby dziecięca śmiertelność nadchodzącego pokolenia nie była tak dobitna. Po rozpropagowaniu wizerunku siebie i partnerki odziedziczą znaczna część majątku, a jeszcze podczas pochówku ojca poczują się być w konieczności, aby w imieniu nieboszczyka ożywić martwe od dwóch pokoleń układy, a mając reputację niepowszechnych zakochanych, jaka w swej romantyczności świadczy, że ma się czyste serca, nada im zwracającej wzrok opinii. W międzyczasie uliczne psy ochoczo pozwolą na naruszenie swojego spokoju, czego wymagałaby część tychże interesów, aby zyskać teren i siłę roboczą, odnosząc wrażenie, że ta reprezentacja "gmimu" będzie pamiętać o ich potrzebach! Obroty zwiększą się w znaczny sposób, a ród stanie się potężniejszy! To takie dobitne, proste wręcz! Nic z tego nie nadawałoby się do zamieszczenia w mej autobiografii, a już można zamówić malarza, aby zaczął działać w swej sztuce i szykował portret nad kominek! A to tylko jeden przedstawiciel mego rodzeństwa, a przecież działania i siostry, i drugiego brata już nie tak dalekie są do zyskania chwały. Jeszcze przed wybraniem prze mnie udania się w świat, ten brat...
  Drgnąłem, kiedy wyczułem, jak w kolizję z mym futrem wpada kropla wody. Zwróciłem wzrok ku chmurze, jaka nie tak daleko w czasie była jedynie uroczym obłokiem. Prowadziłem jej obserwacje kątem oka, ale dosłownie przed chwilą okazała się na sytą na tyle, aby mógł spaść z niej taki opad. Dopiero teraz byłem w stanie uchwycić bardziej martwiący mnie znak na niebie, jakim były kłębiące się przy horyzoncie chmury, wyraźnie bystrzej się przemieszczające i tak obszerne, że zakrywały przed słońcem widoczne z nawet mej perspektywy połacie terenu. Specjalistą od zjawisk pogodowych siebie nazwać nie mogłem, ale w tym wypadku byłem pewien, że ilość minut dzielących mnie od ulewy, która nawiedzi te okolice, byłaby możliwa do policzenia na palcach łap. Niekoniecznie wiedząc, czy wlicza się do tego procesu również tylne. Zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu drogi mogącej zaprowadzić mnie z powrotem do osady. Wierzyłem, że jeżeli te domostwa tyle już przetrwały w dziczy, tym razem również utrzymają się mimo grożącej pogody.
  ...mój drugi brat, jaki jest z charakteru kalką niemalże wszystkich innych z rodu, już wtedy na wszelkich uroczystościach wzbudzał zachwyt innych. Solidne wykształcenie, pierwsze powszechnie poważane prace w tak młodzieńczym wieku już rozsławiały jego godność w nieznanych mi, lecz pewnie poważanych środowiskach świata nauki. Jako podlotek dane było mi słyszeć o poważnych dyskusjach, jakie wzbudził i o towarzyszącym im poruszeniu, które mimowolnie zmuszało gości ojca do zaintrygowania się postacią mego brata i potakiwania nawet, jeżeli nie pojmowali ani ułamka przekazywanej treści...
  Błyskawica rozjaśniała przez całe niebo, a pomruk grzmotu przerwał milczenie trwające przez ostatnie chwile. Wiatr zaatakował, a deszcz jakby na wezwanie przybył zaraz po nim i już w ciągu pierwszych sekund poznałem, iż niepodobny jest do poznanego mi z poprzedniej chmury. Nie zdążyłem znaleźć osłony, a już ma sierść nabrała większej wagi wraz z kilogramami wody, a okolica stała się nieprzyjemnie oślizgła i błotnista. Sytuacji nie poprawiał też fakt, że me próby ostatnich minut obierające za cel wskazanie drogi powrotnej nie przyniosły pożądanych skutków. Okoliczności wybitnie mi nieprzychylne. Byłem świadomy, że nie sprostam walce z żywiołem, więc postanowiłem przeczekać aż niebo nie wyciszy się. Znalazłem miejsce ukrycia między skałami, jakie spoczywały pośród roślinności. Mimo ciepłej temperatury deszczu było mi zimno i wybitnie nieprzyjemnie. Sam widok błota opatulającego me łapy sprawiał, że czułem potrzebę odwracania się od nich ze wstrętem. Krople wody dalej miały sposobność, aby do mnie docierać, lecz nie był już to ciągły potok. Co jakiś czas piorun smagał okolicę, a sam wtulałem się mocniej pośród chłodne głazy. Wiedziałem, że to ten wysokoenergetyczny błysk jest dla mnie zagrożeniem w tak wilgotnym środowisku, a nie grzmot, jaki mógłby mnie co prawda strącić podmuchem, lecz wokół nie znajdywała się żadna grożąca mi przepaść.
  ...ostatni raz, kiedy miałem okazję widzieć siostrę spędzała czas na gali. Nie miałem okazji przysłuchać się, jakich chwytów używa w konwersacji, albowiem sam byłem wtedy już oddalony od rodziny i spędzałem czas zwabiając pewną jednostkę w sidła mych towarzyszy, abyśmy mogli za okup pozwolić sobie na zebranie wystarczających funduszy na przygotowanie następnego uprowadzenia, lecz za to już wyższej klasy. Zdążyłem wtedy jednak już dojrzeć, jak ona niedyskretnie trzyma same asy pośród kart. Każdy wokół o tym wiedział i chciał znaleźć się przy przyszłej zwyciężczyni. Nie wspominała o aukcjach? Coś o sztuce? Jej osoba świetnie pasowałaby do kogoś, kto zajmowałby dystrybucją wartościowej twórczości. Nie jest to może i najbardziej wyróżniająca się działalność, lecz pewnie teraz podróżuje więcej niż udało się mi, a utarczki z kolekcjonerami czy złodziejami mogły pomóc zdobyć jej tyle rozgłosu, aby stała się wyróżniającą personą...
  Okoliczny teren okazał się być pokaźnych rozmiarów niecką, jaka zauważalnie zaczęła napełniać się wodą. Pojąłem, że jeżeli dalej pozostanę w swej kryjówce, zostanie mi odcięta droga i sytuacja stanie się jeszcze mniej przyjemna. Byłem zmuszony przemieścić się dalej. Mimo sprzeciwu ciała porzuciłem schronienie i od razu wpadłem w grząską ziemię. Westchnąłem, po czym ruszyłem w stronę, jaka wydała mi się dawać mi najwięcej szans na bycie tą, która zaprowadzi mnie w stronę domostw.
  Wkrótce zacząłem odczuwać znaczny, nie tylko już mentalny, ból. Każdy krok w tych warunkach był dla mnie istnym udręczeniem i chciał skutkować mają natychmiastową rezygnacją. Jednak musiałem się przemieścić.
  Niedługo pojawił się kolejny problem, jaki nadał tej sytuacji dodatkowo nieprzyjemny wymiar. Nawet jeżeli me zmysły były przytępione przez okoliczności, znacznie wyczułem wokół jakąś obecność. W pierwszej chwili chciałem się uradować, myśląc, że może właśnie udało mi się znaleźć w pobliżu psa albo wilka - przecież przekonałbym go o danie mi azylu albo wskazanie drogi, lecz następne chwilę zaczęły upewniać mnie, że nie jest to taki typ stworzenia. Nie wychylało się spomiędzy roślinności i prowadziło szczegółową obserwację mych poczynań. Nie byłem zadowolony z takiego obrotu spraw. Postanowiłem jednak znaleźć w sobie nadzieję, że sytuacja okaże się być mi przychylna.
 - Nie znane mi, kim jesteście, lecz czuję się zobowiązany ostrzec, że respektuję konwersacje i mogę nader wdzięcznie docenić waszą aparycję, jeżeli zadecydujecie się ujawnić!! - zawołałem, mając nadzieję być głośniejszym niż zgiełk okolicznych warunków. Huk deszczu, jazgot wietrznych podmuchów i warkot gromów zbierały się w iście koszmarną kakofonię. Najbliższy szczyt rozświetlił się wraz z przywabieniem błyskawicy. Zaszczękało w mych uszach, a łapy w jednej sekundzie wybrały zupełnie różne ścieżki, którymi udały się bez uprzedniej konsultacji. Z trudem przemogłem się, aby zachować uchylone powieki i koncentrować wzrok ku istocie. Byłem niezaprzeczalnie pewien jej obecności. Musiał i ją przejść dreszcz, a ja takie drgnięcie pośród zieleni uchwyciłem. Oczekiwałem milcząco na poznanie tajemniczego przybysza, lecz ten pozostawał w ukryciu. Drobne refleksje świateł piorunów na ułamek sekundy ukazały mi wpatrzone się we mnie ślepia. Nie byłem w stanie określić jakiejkolwiek ich cechy. Były. - A jeżeli nie macie takiego zamiaru - ponownie zabrałem głos. Pośród tej wrzawy nawet mi wydawał się być bezdźwięcznym. - pozostawcie mnie w spokoju! Albo przynajmniej ukażcie drogę ku poludzkim włościom, a będziecie mogli liczyć na komfortowe schronienie.
  Nie otrzymałem jakiejkolwiek reakcji zwrotnej, chociaż ponownie dałem istocie czas na decyzję. Sprawiło to, iż zadecydowałem nie poświęcać jej w dalszym stopniu swej uwagi. Skupiłem się na kwestii, gdzie zapodziałem kończyny i z bólem zebrałem je na przystawalne pozycje. Postarałem się o przemieszczenie ich, a chociaż w następstwie tego zaginęły pośród nietreściwego osadu, przemogło mnie to wykonania następnych kroków. Kontynuująca się świadomość skupiania na sobie wzroku nieznanego stworzenia okazała się w dalszym ciągu mieć znaczny wpływ na moje poczynania. Brnąłem tak bystro, jak pozwalały możliwości i mimowolne zwracanie się ku stworzeniu. Czułem, jakby przemieszczało się tuż obok, a nie radowała mnie ta perspektywa - wkładałem istotnie więcej wysiłku, aby móc wydostać się z tej sytuacji. Daleka od przyjemności była świadomość, iż stworzenie jest w stanie trwonić tyle siły, aby mnie śledzić. Warte zauważenia było też to, jak niekwestionowanie nie będąc w stanie sprostać ciężarowi tego spojrzenia, postanowiłem obrać drogę jak najbardziej pozbawiającą istotę jej schronienia albo przynajmniej zmuszającą ją do oddalenia się ode mnie wraz z dystansem, jaki tworzyłem pomiędzy swoją osobą a krzakami. Kierowałem się przez polany, nawet jeżeli chociaż czekała mnie tam bezpośrednia walka z żywiołem. Kilkukrotnie zapadałem się w mule, lecz świadomość, że tajemniczy przybysz jest dalej okazywała się mieć dla mnie znaczniejszą wartość.
  Na moje pocieszenie przez niektóre fragmenty chmur zaczęła przebijać się światłość. Warunki atmosferyczne w dalszym ciągu się nie uspokajały, ale mogłem mieć nadzieję, że wkrótce będzie mi choć w pewnym stopniu lżej.
  Rozglądałem się wokół, pragnąc móc rozpoznać okolicę, jednak ściany opadów nie ułatwiały mi zadania. Byłem świadomy też, że nie będę w stanie odnaleźć żadnego śladu łap, albowiem wszystkie zostały zmyte. Istota w swym milczeniu również wydawała się nie dawać mi najmniejszej wskazówki, jak prędko powrócić na tereny, z którymi byłem bardziej zaznajomiony. Ostatecznie udało mi się wpaść na pomysł, jaki mógł dać mi szansę na zlokalizowanie poszukiwanego miejsca. Przecież nie tak daleko musiał być nieprzerwanie uwiędły teren z ludzką świątynią, a namierzenie góry, jaka separuje od niego chmury powinno nie być najtrudniejsze - powinienem wytężyć wzrok wobec miejsc, jakie skupiają tumany burz w tych okolicach. Niedaleko nich miejsce ma cmentarz, a od niego ma droga będzie już przewidywalna.
  Już nawet nie mając pewności, jakimi siłami, odnalazłem punkt, z którego drzewa nie przysłaniały mi okolicy. Opady stały się mniej treściwe, ale dalej mogłem podążać wzrokiem za tym, jak przemieszczają się chmury i jak są powstrzymywane przez skaliste bariery. Niektóre po pierwszym odbiciu się przemykały nad szczytami i przemieszczały się dalej, w jednym specjalnym przypadku takie działania już nie następowały. Obłoki rozchodziły się albo opadały niżej, co sugerowało mi już me położenie. Ha! Teraz już uwzględniając nieznaczny margines błędu mogłem udać się ku osadzie i liczyć, że się na nią natknę.
 - Na coś zdały się wasze obserwacje. - zwróciłem się w stronę, z której spodziewałem się obecności nieujawnionego mi stworzenia. W obliczu takiego odkrycia nawet mój lęk przed nim okazał się nie grać już tak znacznej roli. - Byliście świadkiem ponadprzeciętnego geniuszu!
  Chciałem udać się już uszczęśliwiony aktywnym truchtem, lecz zmęczenie nie pozwoliło mi na to. Dlatego też umordowany powłóczyłem się w stronę poludzkich włości, nie znajdując w sobie już nawet siły, aby ubolewać nad stanem własnego futra, boleściami mięśni i rozpoczynającymi żer owadami. Jedyne czego życzyłem sobie w tamtej chwili była możliwość, aby dostać się do swej izby możliwie niezauważonym.
  Istota zaprzestała mi towarzyszyć, kiedy tylko spośród roślinności ujawiły się dachy budynków. Byłem pewien, że nie będę tęsknił.
Czy odnalazłem wenę w wędrówce?
Sam nie jestem pewien.
Może następnym razem dopnę celu.

6.21.2020

Od Fryderyka Wilhelma cd. Timotei'a


https://media.discordapp.net/attachments/690979797706342410/697416947393888307/poprzednie_opowiadanie.png
- Fryderyk Wilhelm. - Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem łapę. - Można powiedzieć, że oboje mamy bardzo specyficzne imiona. Twoi rodzice też mieli sympatię do ludzi? - To było złe pytanie, zrozumiałem to od razu, gdy wyraz jego pyska stał się jeszcze smutniejszy.
- Możliwe. Wydaje mi się, że ustalili to wspólnie, ale nigdy nie pytałem. Mój brat nazywał się Elmex, a siostry Syoss i Sponge.
- Znałem Sponge! - Uniósł łeb. - Zajmowała się mną, gdy byłem młodszy.
- O… wiesz, co się z nią stało? - Mój dobry humor, zniknął równie szybko, jak się pojawił. Pokiwałem łbem. Timotei wpuścił wstrzymywane powietrze. Zapewne cieszył  się, że nie musiał mnie uświadamiać. Biedna Sponge. Nie zasługiwała na los, który ją spotkał. Nie patrzył mi w pysk. Chciałem powiedzieć, że nie musi ciągnąć tematu, jeśli jest za ciężki, ale wtedy zapytał.
- A ty masz…. rodzeństwo?
- Miałem dwóch braci, został mi jeden. Niestety nie mieliśmy kontaktu przed odejściem. - Pokiwał łbem i zamilkł. Wilki wciąż hałasowały, ale postarałem się nie wydawać przestraszonym. Nie pomogłem Timotei’owi w żaden sposób. Przyglądałem mu się, próbując znaleźć drogę, którą powinienem iść. Kwestia rodziny dla nas wszystkich była dość trudna. Chyba nie było osoby, która nie zostawiła za sobą brata czy rodzica, ale nie dało się też wykluczyć tego z codziennych konwersacji.
-  Oddałbym łapę za trochę więcej książek i filiżankę herbaty. - To sprawiło, że uśmiechnął się sztywno, ale delikatnie i prawdziwie.
- Nie mogłem wziąć swoich słuchawek, nie zdążyłem...
- Zaoferowałbym ci, że mogę ci zaśpiewać, ale nie sądzę, że tego byś chciał - zaśmiałem się. - Nie mam zbyt dobrego głosu.
- Ja też nie. - Zastanowiłem się, czy naprawdę tak było. Nie wydawał się mieć zbyt dużej wiary w siebie i swoje umiejętności. Nie wiedziałem, czy miał wielu przyjaciół. Zdawało mi się, że raczej nie rozmawiał ze zbyt wieloma psami. Był na pewno bardzo przyjemnym psem, może powinienem zwracać na niego więcej uwagi? W końcu, był członkiem naszej wielkiej rodziny, powinienem pomagać mu czuć się lepiej w nowym świecie, a nie zostawiać samemu sobie. Byłem zbyt zajęty swoimi własnymi zmartwieniami, by zauważać, że może w naszej niewielkiej grupie istniał ktoś, komu przydałaby się pomocna łapa. W końcu z Timotei’em byliśmy… kuzynami? Mój dziadek i jego ojciec byli półbraćmi? Mona raczej określić nas mianem kuzynostwa.
Coś poruszyło się po naszej lewej. Obróciliśmy się natychmiast, ale nic nie wyszło z krzaków. Nie chciałem sprawdzać, czy ktoś naprawdę tam siedział. Wolałem uznać, że to wiewiórka lub wiatr.
- Nie znoszę wilków - głos Timotei’a, chociaż wciąż cichy, miał w sobie determinację, której wcześniej u niego nie słyszałem. - To potwory.
- Nie powinno się oceniać całej rasy przez postępowanie paru osobników - zacząłem. - Poznałem w swoim życiu wilki, które nigdy nie zrobiły mi żadnej krzywdy. Co prawda byliśmy przez nie nieprzyjemnie doświadczeni, ale przecież sam gatunek…
- Zabiły Sponge. - Zamilkłem. Timotei trząsł się z zamkniętymi oczami. Oh. - Przez nie była ta cała wojna. Przez nie Tiara nie wróciła.  - Zawachałem się przez moment, ale przysunąłem się bliżej i położył łapę na jego grzbiecie. Zadrżał pod nią, ale nie odsunął się, więc uznałem to za dobry znak. - Przep-przepraszm, nie powinienem…
- Powiedziałem, że chętnie z tobą posiedzę, prawda? - Uśmiechnąłem się, chociaż on tego nie dostrzegał. - Możesz mi powiedzieć, co chcesz.
- Moja ukochana, ona… ona nazywała się Tiara. - Pokiwałem łbem, chociaż nie miałem pojęcia o kim mówił. - Bill miał po nią pójść. Powiedział. Po-powiedział, że musiała coś zrobić w mieście. Powiedział, że wróci.
- Nie wróciła - dopowiedziałem cicho.
- ... Nie. Boję się, co mogło jej się stać. Minęło już tyle czasu! Coś mogło jej się stać. Powinienem był po nią pójść.
- Timotei… - Pogłaskałem go. - Mój tata też nie wrócił. Odszedł ze sfory i nikomu nic nie powiedział. Nie wiem czemu to zrobił, ale wierzę, że nic mu nie jest. Wiem, że nie mógłbym normalnie żyć, jeśli byłoby inaczej.
- Nie wiesz tego.
- Nie, nie wiem. - Tak bardzo nie chciałem o tym myśleć. Zostawił nas, ale na pewno miał powód. Musiał mieć i był silny, nic mu nie było. To jedyna opcja, jaką widziałem. - Moja mama została w wiosce. Też nie wiem, czy nic jej nie jest. Mogę mieć tylko nadzieje. Nie sprawdzę tego. Chciałbym, żeby…  - Gardło zaczęło mi się zaciskać, gdy o niej myślałem. - Chciałbym mieć pewność, że wilki nie spróbują podejść do ludzkich domów. Że nie będą uważały tamtejszych psów za zagrożenie. A jeżeli zdarzy się najgorsze, to i tak nie będę mógł nic z tym zrobić.
- Ale dlaczego nie… nie wróciłaby do nas. - Moja pierwsza myśl nie była przyjemna, więc jej nie wypowiedziałem.
- Może musiała tam zostać. Może zadanie jej się przedłużyło. Może jest dwa dni drogi od nas. Nie wiem Timotei, co takiego mogło się zadziać. Jest tak wiele możliwości.
- A jeżeli nie wróci? - Sama ta myśl brzmiała, jakby miał złamać mu serce. Nigdy nie chciałbym kogoś kochać tak mocno, że zabierałoby mi to oddech. Miłość romantyczna była tak fascynująca, ale też przerażająca. Jak przepiękny sztylet, który w każdej chwili może wbić się w serce.
- Jeżeli nie wróci, to zostaje ci żyć dalej. Chciałbym dać ci lepszą odpowiedź.
- Ale jeśli coś jej się stanie?
Chyba to było działanie nocy, które rozwiązywało mi język. A może fakt, że gdzieś tam czaiło się niebezpieczeństwo, które w każdej chwili mogło stać się jeszcze bliższe. A może raczej to przez samego Timotei’a. Nie znał mnie, a ja nie znałem go. Z jakiegoś powodu łatwiej było mi odsłaniać swoje serce, gdy osoba wcześniej go nie widziała.
Słowo tajemnica wybrzmiewało mi w umyśle. Od dzieciństwa miałem wbijaną jedną zasadę do łba - nigdy nie zdradzaj tajemnicy. Nieważne jak bardzo czasami chciałem wykrzyczeć prawdę mamie, a nawet przyznać się Aziraphale’owi, tajemnicy nie można było zdradzać. Nigdy. Nawet jeśli bardzo chciałem, a prawie zawsze chciałem. Nawet w tej sekundzie, z cichym Timotei’em obok mnie, który z pewnością by mnie nie zrozumiał.
- W sforze była suka - zacząłem. - Byłem wtedy jeszcze szczeniakiem, ale powiedziałbym, że się przyjaźniliśmy. Poprosiła mnie, żebym zajął się jej przyjaciółmi. Nie należeli do sfory, byli wi… w wielkich kłopotach. Dałem im swój sztylet, który dostałem od taty. Wiem, że to nie była moja wina, ale… jednemu z nich coś się stało. I umarł. - Został zabity. Zamordowany. I ja wiedziałem przez kogo. Wiedziałem dlaczego, ale przecież nie mogłem tego powiedzieć. To była część tajemnicy. - I chociaż powtarzam sobie, że nie mogłem w żaden sposób powstrzymać tego wydarzenia, to jest mi z tym źle. Nie wiem, czy kiedyś przestanie. Nie mogę ci obiecać, że nie będziesz czuł się z Tiarą tak samo. Chciałbym móc powiedzieć ci, że pójdziemy jej poszukać, ale Timotei, minęło już tak wiele czasu. Wierzę, że wróci do ciebie. I wierzę, że nie możesz nic zrobić, by to przyśpieszyć.

(Timo?)

6.20.2020

Od Prestiana do Senshi

  Stało się. Znaleźliśmy jakieś miejsce do zamieszkania i chociaż cała okolica jest podejrzana, można liczyć, że zostaniemy tutaj i czeka nas adaptacja do nowych warunków. Pozwolę sobie pominąć na razie moje przemyślenia na temat swojego miejsca pracy, a zamiast tego skupię się na miejscu zakwaterowania, jakie zostało mi przydzielone.
  Pomieszczenie wyglądało przeciętnie jak na zastałe realia. Pewien przeciąg, obecność wszelakich małych stworzonek i widok niejednej rzeczy, która stanowczo potrzebowała naprawy. Umeblowanie pozostawało wiele do życzenia, nawet jeżeli nie życzyłem wiele. Prędko okazało się, że w zamian uda mi się odkryć w tym miejscu coś bardziej wartościowego, chociaż dokładniej mówiąc, trudno było mi nazwać odkryciem widok czegoś, co było widoczne w pomieszczeniu na pierwszy rzut oka. Bryła przykryta warstwą wapna - na tyle grubo, że nawet po tylu latach jego większość nie odpadła. Niby kominek, lecz zbudowany tak, aby pomimo nagrzewania się wnętrza, uściślając - jego części, pomieszczenie i jedna z wewnętrznych kwater nie ocieplały się znacznie. Dla przeciętnego chłopa byłoby to marnotrawstwo surowców.
  Przez chwilę oglądałem ten element dokładniej. Nie spotkałem się dotychczas z taką konstrukcją. Zaangażowany w odkrycie jej przeznaczenia, rozglądałem się również po innych kątach. Ostatecznie rozwiązanie przybyło do mnie kilkanaście minut później, kiedy spomiędzy resztek nieokreślonych przeze mnie mebli wyciągnąłem alembik, a przynajmniej jego części. Muszę przyznać, że nawet jeżeli na co dzień trudno wywołać u mnie znaczną ekscytację, teraz znalazłem się jej bliżej niż którymkolwiek innym momencie ostatniego czasu. Włączając w to poruszanie się za wskazówkami Sau i odnalezienie bazyliszka.
  "Mogę destylować alkohol!", powiedziałem radośnie w myślach, oglądając sprzęt. Przez chwilę składałem poszczególne elementy i wyszukiwałem wszelkich usterek, jakie mogły utrudnić mi użytkowanie. Nie było ich dużo. Naczynia były z krzemionkowej gliny, co też sprawiało, że naprawienie ich z moimi umiejętnościami zajęłoby może kilka dni. A z resztą i tak przynajmniej tyle minimum mogłem prawdopodobnie spędzić, aby znaleźć potrzebne mi do reakcji surowce, rozeznać się dokładniej w działaniu kominka i w końcu dać trochę czasu na fermentacje. Już teraz wiedziałem, że na ziemniaki w tym całym procesie liczyć nie mogę, ale pewnie wokół dalej znajdują się zdziczałe zboża czy resztki sadów. Cukier też planowałem zdobyć z okolicznych roślin, ewentualnie musiałem przypomnieć sobie, jak wygląda relacja pomiędzy nim a miodem.
  Inną rzeczą, która zaczęła mnie zastanawiać była skala, na jaką mogło rozwinąć się moje przedsięwzięcie. Alkohol pewnie i tak dystrybuowałbym stosunkowo powszechnie, chociaż nie byłem pewien jeszcze, jak czysty będę w stanie uzyskać i w jakiej ilości, dlatego wolałem na razie się nie ogłaszać. Co prawda liczyłem na jak największą efektywność, lecz zadowolony byłbym nawet z możliwości przygotowywania ilości cieczy starczającej tylko na drobne preparaty.
  Oprócz samego alembiku, wkrótce udało mi się znaleźć także inne ślady po działalności wcześniejszego lokatora. Gliniane naczynia, z czego tylko kilka było niezbitych, pewną ilość pergaminu, typowo północnego, i zadziwiająco zadowalającego w swoim stanie. Bazyli w pogoni za jakimś drobnym ssakiem, którego ciepło musiał wyczuć przez ścianę, odkrył niewielki schowek w podłodze. Pusty, lecz przydatny na przyszłość. Zacząłem się zastanawiać, jakie perspektywy mam na zawłaszczenie sobie jakiejś piwnicy. Przydałaby się może w przyszłości.
  W pewnym momencie przypomniałem sobie, że powinienem poświęcić też trochę uwagi innym rzeczom. Bazyli zdążył już ułożyć w kącie widoczną ilość resztek po złapanych pająkach, a sam nawet jeszcze nie zająłem się przygotowywaniem tego miejsca do życia. Nie spodziewałem się tak szybko dokończyć tego procesu, ale doprowadzenie tego pomieszczenia do stanu pobłażliwej używalności było celem całkiem nadrzędnym. Tym bardziej, jeżeli mogło się nadawać do tego, aby móc przechowywać tutaj mojego towarzysza. Przynajmniej na część czasu. Wymagało to oczywiście zaplanowanie mu tutaj kryjówek czy rzeczy, które mogłoby odwracać jego uwagę na tyle, aby po minucie nie zaczął w bardzo krzywdzący dla uszu sposób usychać z tęsknoty.
 Oceniłem, że kolejną godzinę spędziłem porządkując i gospodarując miejsce, niewiele przejmując się światem zewnętrznym. Co chwilę moje myśli ponownie zwracały się ku kwestii odkrycia alembiku. Samo sfermentowanie nie było problemem, ale destylacja? To już dawało więcej możliwości, nawet niekoniecznie związanych z alkoholem, chociaż to na nim się skupiałem. Preparaty, odkażanie, skuteczna walka z pacjentami, przygotowywanie mikstury dla dziadka Petera, a także, musiałem sam przed sobą przyznać, chociaż jako medyk doskonale wiedziałem, że używki nie są najlepszą rzeczą - osobiście brakowało mi możliwości sączenia napitku z piersiówki.
  Ostatecznie miejsce znalazło się w zauważalnie lepszym stanie niż przedtem. Zdążyło się ściemnić, a Bazyli zwinął się do snu na prowizorycznym posłaniu. Usłyszałem jakiś ruch spoza mojego pokoju, zdecydowanie należący do jednego z moich współlokatorów - bardziej prawdopodobnie spowodowany przez Senshi niż Marsa. Postanowiłem przerwać swoje działania i porozmawiać z nią. Jeżeli mam z kimś żyć w jednym domku, chciałbym chociaż wiedzieć na czym stoję.
 - Nie spodziewam się być kłopotliwym lokatorem. - zwróciłem się do niej już chwilę po tej myśli. - Pozwolę sobie zastrzec, że wysoce cenię poszanowanie własności i prywatność, a także ostrzegam, że ewentualne posiadanie małych towarzyszy wiąże się z pewnym ryzykiem... Oprócz tego jest też inna sprawa, w której się do ciebie zwracam. Czy w swoim pokoju znalazłaś może kolby, retorty albo podobne mniej powszechne naczynia?

Senshi?

6.19.2020

Od Bonnie do Timotei'a

  I wtedy wbijam ja! Cała na... biało? Chyba tylko jeżeli wytarzam się wcześniej w tym białym, co wszędzie jest rozsypane, ale to nie tak istotne, prawne kompletnie. Skupmy się na tym, że wszystkie światła skupiają się na mnie, cisza pełna napięcia przerwana jest upadkiem kieliszka na ziemię, niekoniecznie roztrzaskaniem, w końcu nie chcę, aby ktoś się męczył jego sprzątaniem. Rozglądam się wokół i mówię głosem totalnie głębszym niż zwykle: znam miano podpalacza! Oczywiście to nie będzie tak, że je od razu powiem...
  Kontynuujesz jeszcze to, co powiesz publiczności czy jesteś przy opisywaniu?
  Nie wiem. Może być tak i tak. Zanim je aktorsko wykrzyknę, zacznę przechadzać się pomiędzy psami. Wszystkie drzwi i okna zostały zamknięte, więc jest baaaardzo gorąco. Ale też i przeraźliwie chłodno, bo od kogoś pożerają lodowate kły winy!
  Nie, za ostro. Za ostro. Może nikt nie jest winny? A może nikt pośród widowni?
  I wtedy zaczynam powoli tłumaczyć skąd to wszystko wiem. Jest tam cały proces, wokół mnie migają nieistniejące numerki, a ja jeszcze, aby to wszystko podkreślić, przyciągam na miejsce całkiem fizyczną tablicę z mapą myśli, pełno pinesek, tasiemek i rysunków! Tak to się nazywa? Pewnie tak... A może. A może to byłoby tak, że nie wiadomo, kto jest podpalaczem. Nawet ja nie wiem. Dopiero kiedy wszystkim tłumaczę, co i jak, a mi samej z każdym słowem jest coraz bliżej do połączenia wszystkich faktów. Uśmiecham się szerzej niż zwykle, chociaż tym razem to już nie ze skondensowanej radości, a czegoś innego. Dotąd mi nieznanego. Podchodzę do tego jednego czworonoga... a może i to kilku jest winnych? A może w ogóle nikt nie jest winny? Bo kto by chciał podpalać komnatę i spalić to wszystko? Zabić tatę? Zranić mamę? Czy to ten ktoś też zniknął towarzyszy? A może to jeszcze ktoś inny? Ale po co? Dlaczego ktoś mógłby zrobić coś takiego... No ale już kończę swój monolog. Odwracam się ku winnemu. Nie wiem, co robić. Istnieje możliwość, że to wszystko było przypadkiem. Co jeżeli to moi rodzice przypadkiem podpalili komnatę... Ale przecież oni wtedy spali, a nawet w swojej dżamantowości kojarzyli zasady BHP, ale tak bez P, bo P to praca. Bardziej Ż, bo Życie, więc trzeba coś tutaj pozmieniać.
  Ale mimo wszystko ile psów obchodziłoby, co się stało? Chyba każdy stracił kogoś w powodu tego całego bajzlu.
  Czekaj, czekaj. A tak w ogóle to teraz to ty nawijasz czy ja? Jesteś mną czy jakąś inną mną, ale dalej mną? Mną do kwadratu? Mogę cię zniknąć?
  Tobą, ale nie wiem, czy tak albo tak... a co do tego drugiego to też nie wiem. Możesz spróbować, szyba.
  Lubię siebie. Jak znany żart mówi, czasem czuję potrzebę pogadać z ekspertem... Ale dzięki już. Wracam do tego, co jest wokół, bo co jak co, ale wypada docenić to jak śliczna jest okolica. I to że mam własny domek! Z lokatorami: Aurerereo i Timo, ogółem ekstra. Czas na mroczne historie o północy w nocy, przypalanie jedzenia nad ranem, kiedy zamiast ruszać to stołówki wykorzystamy kominek. Mamy kominek? Zakładam, że tak, ale jeżeli nie - nie szkodzi! Nie po to zostałam budowniczym, aby nie móc sobie pozwolić na przypalenie czegoś na własnym ogniu. Nawet jeżeli gdyby się tak zastanowić to nie jestem pewna, czy ogień jest taki fajny, jaki kiedyś był.
 - Hej, Timo! - wyrwałam się z czystych rozmyślań, pewnie też i samiec musiał wypaść z własnych. Spojrzał się na mnie dosyć zdziwiony. - Co byś powiedział o tym wszystkim? Cieszysz się z domków i ze swoich lokatorów?

Timotei?

6.18.2020

Od Merlaux cd. Solangelo

 - Jesteście pewni, że bestia się podziała? - dokonywałem swych starań, aby oddalić nieoddalające się ode mnie wątpliwości, aczkolwiek moje spojrzenie nie miało sposobności ujrzenia zbyt wiele pośród smolistego mroku. Wstrząsnąłem się, kiedy chłód ponownie przeszył me ciało wraz z kolejną realizacją swojego położenia. Zatroskane oczy Solangelo powiodły za tymże ruchem.
 - Niezbyt. Ale nie możemy przecież czekać w nieskończoność. - rzekł. Przekręciłem nieznacznie głowę i w nieufności ponowiłem próbę odkrycia, czy niedźwiedź nie czai się pośród roślinności. Nie wyczuwałem żadnej obecności, jednak nie byłem kontent z tak niewielkiej pewności.
 - Możemy podjąć próbę... - stwierdziłem w przeciągu najbliższych minut. - Czuję się zobowiązany do wypatrywania zagrożenia, kiedy będziecie schodzić.
 - Jasne. - odpowiedział pies prawie nonszalancko. Jego łapy poczęły wyszukiwać sęki w drewnie. Trwało to znaczną ilość czasu, lecz nie przyprawiało mnie to o zmartwienie. Ostatecznie mojemu druhowi udało się zbliżyć ku ziemi, dodatkowo w większości kontrolowany sposób. Tymczasem sam wywiązywałem się z opartej na słowach umowy i czujnie badałem każdy ruch w okolicy, aż nie dało się posłyszeć szelestu równoznacznego z opadnięciem czterech łap pośród zieleni.
 - Mer, tu jest w porządku. Możesz schodzić. Tylko uważ... nie ważne. Tam na lewo albo mocne prawo jest gałąź, zsuń się jakoś. - instruowany spostrzeżeniami poszukiwałem najefektywniejszej drogi. Zadanie nie przychodziło łatwo czy bezboleśnie, lecz motywacja udania się ku wyraźniej sprzyjającemu mi ulokowaniu była zbyt nęcąca, aby stawiać jej opór. - Tam się nie złapiesz, Mer, lepiej nawet się nie patrz w tamtą stronę. Dobrze, a stąd myślę, że możesz nawet spaść. I już jesteś, nie zabiłeś się. Idziemy.
 - Pojęła bestia, że nie jest możliwe nas pokonać. - stwierdziłem uradowany, kiedy mój oddech nabrał codziennego tempa, a nasza odległość od ewentualnie czającego drapieżcy się drapieżcy spotęgowała się znacznie. - Dzięki naszym zasługom w odwracaniu uwagi członkowie sfory mogą spać bezpiecznie!
 - Zacznijmy od tego, że sami się położymy. Rano pomyślimy, czy mają nam dziękować, czy po prostu nie powinniśmy siedzieć cicho
***
  Zadziwiająco niewielu wykazało chęci do słuchania tej nieprzeciętnej historii. Okazało się też, że właściwie nie powinno się o niej rozmawiać w znacznym stopniu. Nie przyczyniło się to jednak do zapomnienia jej przeze mnie. W dalszym ciągu byłem pewien, że znajdzie się ona w przyszłości w mym niepowtarzalnym autobiograficznym dziele. Podobnie jak niezliczona ilość innych zabierających dech w piersiach opowieści.
  Fazy Księżyca zaczęły się powtarzać, odkąd zadecydowałem piastować rangę członka tej społeczności, lecz pożywienie w dalszym ciągu było dla mojej osoby okropne, a wysiłek nieprzyjemny. Byłem pomimo to w stanie coraz dokładniej poznawać mentalność i zwyczaje tego stada. Okazja do obserwacji arcyciekawych wydarzeń nadarzyła mi się też, kiedy po tych miesiącach sfora odnalazła coś, co niezwykle ją uradowało i czego okazała się szukać przez ten cały czas. Tłumaczyło to mi teraz pewną część motywów poszczególnych jednostek. Odkrycie przez nich sierocej wioski pomiędzy górami wpłynęło również i na moje dalsze poczynania. W formie przykładu mogę podać fakt, że jak po pewnym czasie ogłoszono, że na tych terenach nastąpi osadzenie grupy, podano do informacji, że staniemy się lokatorami pobliskich budynków i to żyjąc w nich kolektywnie, aby nikogo nie musiało spotkać kontynuowanie sypiania pod pod gwiazdami. Powiedziano też, że współdzielę kwaterę wraz z Solangelo i Eau, co ucieszyło mnie, ponieważ utrzymywaliśmy już relację. Niedługo po usłyszeniu tych wieści (a także paru innych), udaliśmy się ku budynkom. Eau jeszcze postanowiła pozostać chwilę przy alfach.
 - ...aczkolwiek sam Jean-Paul Sartre mówił, że piekło wyraża się poprzez mieszkanie z przyjaciółmi. - mówiłem, a zarazem bez pośpiechu przekroczyłem progi. Przymrużyłem oczy, aby uzyskać możliwość chociaż niewielkiego zaskoczenia na widok nowych włości. - Chociaż jest to w pełni zrozumiałe, przecie jego przyjaciele musieli być Francuzami! Kto by miał siłę z nimi ścierpieć? - pozwoliłem sobie na niegłośny śmiech, przebyłem kolejną chwilę drogi, po czym wyprostowałem się i rozejrzałem wokół. Wesołość ustąpiła miejsca konsternacji i zakłopotaniu. Solangelo, ignorując albo nie uchwycając mego stanu, przemieścił się obok mnie. Dopiero po kategorycznie zbyt dłużącym się momencie, odwrócił się z bezgłośnym zapytaniem o powód mego ucichnięcia. Teatralnie wskazałem na otoczenie, ułamek wzburzenia objawił się w mej mimice. - Nie spodziewałem się, że ta cała droga ciernista zaprowadzi moją osobę do takiego... obmierzłego miejsca.
 - Nie przesadzaj. To całkiem przystępny domek. - współlokator zmiótł szarpnięciem kończyny pył z jednej ze spróchniałych desek. - Życie tutaj może być lepsze od, wiesz, spania na ziemi, marznięcia w deszczu, uciekania przed drapieżnikami.
 - Pozornie taaak, lecz... Nie jestem w stanie radować się tym miejscem. Czy tam za żerdzią widzę pająka?
 - Już nie.
 - Pozbawiliście to istności czy strąciliście? - oddaliłem się od miejsca zdarzenia. - Ah, to już nieistotne. Już postrzegam. Ten paproch, wyrażając się klarowniej.
 - Wracając. Mieszkanie w takim domku, odbudowywanie go według potrzeb; musisz przyznać, że jest to nawet takie... - mój druh uczynił niezrozumiały dla mnie gest. - R...? R-o? Dalej nie? To jest takie r-o-m-a...
 - Nie znajduję się w nastroju na te słowa. - mruknąłem nieznacznie. - Znajduję to miejsce nieprzyjemnym. Ten klimat tutaj... Niewykluczone, że zwykle jestem nieprzyzwyczajony.
 - Może i jest tu trochę obco, martwo i nawet nie wiadomo skąd przecieka ta cała woda, ale hej, ogarniemy to. Będzie miło. - zauważył Solangelo. - Patrz, wiesz jak ładnie będą wyglądać góry rano albo przy zachodzie słońca?
 - Okna. Brakuje tu pokaźnych czystych okien. - wymamrotałem. - I kogoś mogącego sprostać ich czyszczeniu...
 - To już jakiś plan. Nie wiem, jak bardzo możliwy, ale to już coś. Może tam pod ścianą będzie kanapa. Lubisz skóry na ścianach? Może być cieplej. Roślinka w doniczce, dwie, trzy.
 - Przepadam za mirtem. - wtrąciłem. - Wzniesiemy tu willę? - zaproponowałem też po chwili półgłosem, mój nastrój poprawił się nieznacznie, lecz w dalszym ciągu wiedziałem, że jest długa droga do ochrzczenia tego miejsca domem.
 - Jak chciałbyś się za to zabrać?
 - Wpierw rozniesiemy to lokum, możliwie poprzez zaawansowaną pirotechnikę, a później zaangażujemy kogoś, aby rozpoczął właściwą budowę.
 - Eau pewnie będzie przeciwko przynajmniej połowie tego planu. Lepiej poczekajmy na nią, ale mimo tego myślę, że gdyby tak nie burzyć tego wszystkiego, a przerobić... perspektywy na willę jakieś są.
  Rozdzieliliśmy się, aby sprawdzić pozostałe części tego miejsca. Niejeden insekt pierzchał spod mych łap, kiedy tak się rozglądałem. Nie budowała się we mnie ufność do tego, co znajduje się pomiędzy tymi ścianami, a tropienie wytłumaczenia tego nie przychodziło mi z łatwością. Miło będzie móc zrezygnować z konieczności tak intensywnej walki z przyrodą, ale to skrzypienie desek? Obecność niezrozumiałych dla mnie ludzkich sprzętów? Te kilka metrów kwadratowych, jakie sobie przywłaszczam w ramach własnej izby?
  Przycupnąłem w jednym z kątów pomieszczenia. W myślach układałem w przestrzeni wszystko, co moim zdaniem powinno zaistnieć w tym miejscu - gobelin nad posłaniem, lampy, półka z niekoniecznie dekoratywnymi tomami, dużo skrzących się kolorowych buteleczek ze spirytualiami, komfortowy fotel, biurko. Będę mógł powracać z pełnienia stanowiska, a potem bez przeszkód siadać tutaj i... pisać swoją książkę. Dzień po dniu. Stworzyć wyborne dzieło, przybliżyć salonom me awanturnicze dzieje, stać się niezapomnianą legendą. Ah. Ale czy to, co już dane mi było przeżyć jest wystarczające, aby oczarować ich wszystkich? Może wędrówka sfory powinna jeszcze trwać, aby ten rozdział zwracał uwagę w większym stopniu?
  Wyszedłem z pokoju, bardziej już świadomy źródła swoich niepokoi. Zaśmiałem się w myślach z trywialności sytuacji, po czym zwróciłem się do Solangelo, obecnie przebywającego niedaleko wejścia do budynku.
 - Czy myślicie, że znalezienie w tych realiach przyborów do pisania, papieru i posłańca sprawiłoby trudność? - zadałem pytanie, nie będąc pewien, czy chciałbym usłyszeć odpowiedź. - Zobowiązałem się napisać do rodziny, kiedy tylko znajdę się zasięg. - uśmiechnąłem się. Przyszło mi to zadziwiająco naturalnie i swobodnie, chociaż dalej nie było mi lekko na duszy.

Solangelo?

Od Beatrycze - Retrospekcja #1

*akcja dzieje się w czasie RD*

Leżałam na łóżku. Spojrzałam na okno; słońce wschodziło. W takim razie musiałam się obudzić wcześniej. Było chłodno, w końcu zima, a raczej końcówka. Zastanawiałam się, czy te początkowe ataki kotów i wilków się skończyły, ale to był tylko początek. Alfy dość nieudolnie prowadziły swoją działalność nie zwracając uwagę na znikających sforzan, grabieże w zamku oraz niszczenie terenów. Nie to co Bety.
Spojrzałam na śpiącego obok Lucyfera, który obrócił się i mnie przytulił. Poczułam się na ten moment bezpieczna, ale mój pokój duszy niedługo trwał. Nike również spała na swoim ulubionym miejscu oparta o sofę stojącą przy ścianie zajmując niecałą połowę środka podłogi. To była ostatnia spokojna noc na terenach Royal Dogs. Nawet nie wiem kiedy zasnęłam ponownie.


~*~

Nad ranem usłyszałam krzyki i warkot wilków. Szybko się zerwałam i zobaczyłam, że nie ma Lucyfera, a Nike stoi i patrzy przez okno.
- Gdzie Lucy? - spytałam zaniepokojona.
Klacz nie ruszając się zarżała cicho i machnęła ogonem niespokojnie. Podeszłam do niej i oparłam łapy o parapet spoglądając na zewnątrz.
Nike patrzyła się na rząd psów stojący naprzeciw młodego Alfy - Humphrey'a. Pies chodził wzdłuż nich najprawdopodobniej wydając rozkazy i zlecenia. Wśród tych psów zauważyłam Lucyfera, który stał sztywno słuchając psa. Po chwili wszyscy się rozbiegli grupowo w różne strony.
- Poszli walczyć - powiedziałam zaniepokojona. - Nike, wychodzimy - powiedziałam do niej, po czym obie zmierzyłyśmy w stronę drzwi. Na korytarzu słyszałyśmy bieg odbijających się pazurów od posadzki.
Po otwarciu zobaczyłyśmy pustkę; wszyscy zbiegli. Wskoczyłam na grzbiet klaczy i kazałam jej biec na schodami na dół. Była trochę przerażona nastałą sytuacją. Gdy szłyśmy korytarzem w stronę holu Nike zatrzymała się nasłuchując; z ciemności zobaczyłyśmy zbliżające się odbijające światło oczy. Kocie oczy. Biegły bardzo szybko. Nike przestraszyła się, podskoczyła kilka razy i zaczęła galopować w stronę wpół otwartych drzwi. Odwróciłam wzrok i zobaczyłam czarno-rudego kota biegnącego w naszym kierunku. Nike zwinnie przebrnęła przez uchylone drzwi zamku i zatrzymała się kilkanaście metrów od nich na zewnątrz; kot nie wychodził.
- Praktycznie mogłabyś go zabić jednym kopnięciem - powiedziałam. Ale cóż, jest dość płochliwa wobec goniących ją istot. Prychnęła.
Krajobraz wokół zamku był zmasakrowany - mury, drzewa i krzki częściowo zniszczone, a gdzieniegdzie leżały zakrwawione sztylaty obok umarłych ciał wrogów i sforzan. Koszmarny widok.
Zaczęła iść na równiny nieopodal zamku. Panowała tu cisza. Większość psów zginęła, zbiegła lub poszła walczyć. Nike szła dalej aż dotarłyśmy na łąkę. Zeskoczyłam z niej i westchnęłam.
- Nie chcę byś się narażała, tak jak Lucyfer...
Dotknęła mnie swoim pyskiem.
- Tak, znajdę go... ale wątpię, że żyje - odparłam chcąc się nie rozkleić. - Będzie mi goo brakować... jak i ciebie - objęłam jej głowę łapami; uniosła mnie, a ja zsunęłam się po jej szyi na grzbiet. Odwróciłam się na plecy, a klacz położyła się na brzuchu.
- Chyba nie chcesz się żegnać... - odparłam. Kiwnęła głową.
Ale musiałam to zrobić. Dla jej bezpieczeństwa, bo ją kocham jak swoją córkę. I tak pewnie nigdy nie będę miała dzieci, ale to takie miłe odczucie mieć Nike przy sobie.
Zeskoczyłam z siwej i usiadłam naprzeciw.
- Znajdź stado jakichś koni i zaprzyjaźnij się z nimi, znajdź przyjaciół i może miłość... obiecuję ci, że cię kiedyś odnajdę, jak będzie po wszystkim.
Położyła głowę przede mną nie chcąc mnie zostawiać.
- Jeden wilk ci nic nie zrobi, ale cała gwardia tak! - krzyknęłam. - Nie chcę podnosić głosu... Nike proszę, posłuchaj się mnie chociaż raz - popłynęła mi łza. 
Przytuliłam znów jej pysio i popatrzyłam na czarne oczy.
- Nic mi nie będzie. Będę uważać na siebie i będę tą samą Lightsaber, co zawsze. Może z inną tożsamością, by się uchronić, ale wygląd i charakter ten sam... kocham cię, Nike.
Obie podniosłyśmy się w tym samym czasie. Siwa zadębowała i zaczęła się oddalać kłusem. W pewnym momencie odwróciła się, by jeszcze na mnie spojrzeć i zagalopowała w głąb lasu. To było moje najgorsze pożegnanie w życiu, podobnie jak z Solisem.

 ~*~

Znów te same szczekanie i krzyki. Usłyszałam od kogoś, że poligon Humphrey'a poległ przez jego nieudolność. Byłam wścieknięta, oburzona, przerażona i smutna. Tam był Lucyfer. A obiecałam Nike, że go odnajdę i ją. Co jeśli go znajdę, tylko że... nieżywego. Szybko jednak odrzuciłam tą myśl. On jest silny. Napewno żyje.
Przechadzałam się teraz w ukryciu patrząc jak wilki pojmują coraz to więcej psów, a wokół nich koty składowały ciała w jedno miejsce. Nie potrafiłam rozpoznać wśród nich zwłok Lucyfera, a więc miał szansę przeżyć. Oczywiście jego ciało nie musiało być tu, a gdzieś daleko, chociażby w lasach. Aż strach o tym myśleć.
Przemknęłam między krzakami poza widoczność wrogów i zniknęłam w gęstwinie łąki. Miałam zamiar opuścić tą krainę na dobre. Wciąż zastanawiałam się, gdzie jest Lucyfer, ale szukanie go w obecnej sytuacji byłoby zbyt ryzykowne. Zrozpaczona przemierzałam większy las w sforze aż dotarłam do widoku na góry. Ta wędrówka bardzo mnie wykończyła, ale na szczęście odnalazłam jakiś potok płynący ze źródła górskiego i usiadłam na kamieniach. Rozglądnęłam się - brak wrogów i cisza. Jeszcze nie dotarli do tej głębi lasu. Między drzewami dostrzegłam szlak prowadzący w góry. Wstałam po chwili i zaczęłam iść tam, gdzie moje oczy mnie niosły.
W moim zamiarze było odnaleźć schronienie, a może i przetrwałych po rewolucji, jaka teraz się działa. Może nie jestem sama tym wyrzutkiem, który odszedł w celu swej obrony.