6.30.2020

Od Autumn — Retrospekcja #1 — Zdobycie Towarzysza

   Rozglądałam się niespokojnie w ciemnościach, chociaż widziałam tak naprawdę niewiele. Gdziekolwiek się nie ruszyłam, czułam niepokojący zapach krwi. Od razu przypominał mi się jej metaliczny posmak. Ilekroć tak się działo, na moim pysku ukazywał się grymas niezadowolenia, a po grzbiecie przebiegał dreszcz. Również i tym razem.
    — Wszystko w porządku? — rozbrzmiał w ciszy głos Petera.
    Nie mówił tego niesamowicie głośno, wręcz przeciwnie, prawie szeptem, aczkolwiek ze względu na niewiele dźwięków otoczenia było go bardzo dobrze słychać obok mnie.
    — Niezupełnie. — Przyznałam. — Dlaczego nie śpisz?
    — Prawdopodobnie z tego samego powodu, co ty. — Odparł.
    Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Bezsenność dopadła sporą część ocalałych. W każdej chwili nieprzyjaciele mogli odkryć nasze niewielkie, przetrwańcze społeczeństwo.
    — Nie mogę uwierzyć, jak lata spokojnego życia gwałtownie zmieniły się w koszmar — zerknęłam na starego przyjaciela, który uśmiechnął się niewyraźnie.
    — Nie wiem, czy można je nazwać tak znowu spokojnym.
    Parsknęłam śmiechem. Miał rację. Spotkało nas tu tak wiele dziwnych, niezrozumiałych, magicznych przygód, że głowa mała. Na samo ich wspomnienie mój pyszczek mimowolnie uformował nostalgiczny, może nawet spełniony wyraz. Zerknęłam w górę. Rozgwieżdżone niebo zapierało dech. Jak na złość, natura ukazywała nam swoją najpiękniejszą odsłonę w momencie, w którym nikomu na myśl nie przychodziło się nią delektować.
    — Powinnaś odpocząć, jutro ruszamy. To będzie długa wędrówka dla naszych starych kości — ponownie przerwał ciszę, a ja przewróciłam oczami.
    — Peter, zwolennik odpoczynku? — uniosłam brew, ton zaś zmieniłam na udawany szok. — Poza tym mów za siebie, dziadygo. Jestem w kwiecie wieku — zażartowałam.
    — Brzmi prawie tak irracjonalnie, jak Peter, zwolennik racjonalności — dołączył się.
    — Niemniej jednak masz rację, trzeba będzie… — wytężyłam słuch, urywając zdanie.
    Coś usłyszałam, byłam tego pewna. Nie wroga. Nie szelest, który mógł spowodować wilk czy też kot. Bardziej trzepot skrzydeł. Zamarłam na moment. Samiec najwyraźniej także usłyszał ten dźwięk. Zagwizdałam, na co biała sowa zniżyła lot i wylądowała naprzeciw nas. Na drżących łapach podeszłam do niej, by odebrać list.

“Kochana mamo!
Wyobraź sobie, że natrafiłam na statek płynący w stronę Royal Dogs, cóż za zbieg okoliczności! Wpadnę na kilka dni z wizytą, przygotuj herbatę!

~Twoja Prince"

    Spojrzałam na Petera ze łzami w oczach. Sam sobie wziął karteczkę. Zapadła cisza przerywana łopoczeniem mojego serca, które w tej chwili miało ochotę wyfrunąć jak najdalej od tego koszmaru.
    — To niebezpieczne — stwierdził sznaucer przyglądając mi się uważnie.
    Wiedział, co chcę zrobić. Nie musiałam mu o tym opowiadać, aby się domyślił.
    — Jeśli tu przyjedzie, umrze. — Odpowiedziałam łamiącym się głosem.
    — Może ktoś inny…
    — Nie. To moje dziecko. Ja powinnam się tym zająć.
    — Uważaj na siebie.
    — Będę. Dogonię was, jak tylko odeślę wiadomość.
    Taką przynajmniej miałam nadzieję. Nie musiałam nikogo więcej powiadamiać, aczkolwiek tak czy siak to zrobiłam. Pergilmes kiwnął jedynie łbem, nie mówiąc nic. Zdawałam sobie sprawę z niewielkich szans na powodzenie mojej misji. Tej nocy już nie spałam. Tak czy siak nie dałabym rady. Poczekałam jedynie, aż będzie widno, aby łatwiej mi było unikać wszelkich starć. Nie żegnałam się z ocalałymi. Nie chciałam, aby moje odłączenie się miało znaczyć, że więcej się nie zobaczymy. Rzuciłam krótkie “do zobaczenia wszystkim” i tyle mnie widzieli.
    Przeciwnicy mieli przewagę liczebną, ale ja miałam coś, czego ilością zastąpić nie mogli. Żyłam tam przez zdecydowaną większość swoich dni. Znałam ten zamek wzdłuż i wszerz. Tajemne przejścia, niewyjaśnione tunele, dziwne zakamarki, które ciężko było sobie chociażby wyobrazić, zanim się je zobaczyło, bowiem wyobraźnia nie byłaby w stanie wytworzyć takich załamań czasoprzestrzennych. Przynajmniej większość tego typu miejsc kojarzyłam. Odwiedzałam, widziałam na mapach, słyszałam o nich… Wersje były różne. Obecnie przedzierałam się przez swojego rodzaju katakumby, których wejście dawno temu odkryłam na bagnach. Niesamowite, jak daleko rozpościerał się zamek. Nie miałam pojęcia, jak ludzie tego dokonali, o ile faktycznie to oni odpowiadali za stworzenie tego miejsca, w co szczerze powątpiewałam. To nie tak, że miałam o nich złe zdanie, mój żywot rozpoczął się u naprawdę niesamowitych przedstawicieli tego gatunku, ale nie sądziłam, aby mogli sami z siebie wymyślić tak niesamowitą sieć dziwnych, często magicznych przejść do jednego obiektu. Nie słynęli z tego. Starałam się zachować ostrożność, ale byłam też zmęczona. Adrenalina utrzymywała mnie w pionie i znacznie przyspieszała bicie mojego serca, ale nie sprawiała, że mój umysł działał doskonale.
    O tym, że mam kłopoty zorientowałam się, kiedy stanęłam łapą na luźniejszej płytce, która zrobiła “wziuuum” i coś obok mnie zgrzytnęło. Przełknęłam ślinę, zamierając na moment. Coś kliknęło, słyszałam też dźwięk przesuwania czegoś naprawdę ciężkiego, tarcia o podłoże. W ścianach pootwierało się kilka klap, z których zaczęła lać się woda. Chyba woda. Pachniała dziwnie. Z dwóch stron natomiast ściany zaczęły się przesuwać. Ruszyłam pędem takim, jak nigdy wcześniej. Potykając się o własne łapy, mając coraz więcej cieszy, która zaskakująco szybko wypełniała pomieszczenie, leciałam przed siebie, aby w ostatniej sekundzie przecisnąć się przez bardzo niewielki otwór. Upadłam, dysząc ciężko i zaczęłam kaszleć przypadkowo pochłoniętą wodą. Nie wiem, ile czasu zajęło mi powrócenie do normalności. Zwymiotowałam dwukrotnie, organizm nie był przyzwyczajony do takiego biegu. Kręciło mi się w głowie, przymknęłam więc na moment oczy. Nie spałam, byłam tego niemalże pewna. W takiej chwili nie śmiałabym pozwolić sobie na odpoczynek.
    Po jakimś czasie wstałam o chwiejnych łapach. W końcu nie przyszłam tu się wylegiwać. Idąc przed siebie musiałam co jakiś czas podeprzeć się o ścianę. I za którymś takim runęłam razem z nią, a raczej z czymś, co nią być powinno. Podniosłam się kompletnie zbita z tropu. Byłam absolutnie pewna, że nie próbowałam oprzeć się o powietrze. Znalazłam się w jakimś mniejszym pomieszczeniu, którego kompletnie nie znałam. Za mną była… ściana. Nie, no przecież dopiero co tędy wpadłam. Bardzo ostrożnie zbliżyłam do niej łapę, która ot tak przeszła sobie przez nią.
    — Iluzja? — wymamrotałam, kilkakrotnie jeszcze badając właściwości przejścia. Owszem, za każdym razem moje ciało przez nie przechodziło, co za każdym razem spotykało się z takim samym zaskoczeniem. Wreszcie otrząsnęłam się. Nie po to tu przyszłam.
    Pomieszczenie było niewielkie, aczkolwiek zupełnie odstawało od katakumbowego wystroju. Ściany i sufit były z ciemnego drewna, podłoga zaś pokryta była całkiem przyjemną wykładziną. Żyrandol oświetlał delikatnie pokój blaskiem zapalonych w nim świec, co już wzmożyło moją czujność. Nie mogły przecież płonąć wiecznie, prawda? Ktoś musiał niedawno tu być i je zapalić. Podeszłam szybkim krokiem do sekretarzyka, który stał naprzeciw tajemnego przejścia, którym dostałam się do środka. Eleganckie krzesło samo prosiło się, abym na nim usiadła. Zarówno półki po prawej, jak i te po lewej, wypełnione były księgami. Prawdopodobnie starymi, ale nie wiedziałam, czy w ogóle będę miała czas to sprawdzić. Na wierzchu leżały czyste pergaminy, obok pióro i atrament. Świeży, jakby dopiero co otwarty. Wyglądało to wszystko niezwykle podejrzanie. Może ktoś dokładnie wiedział, czego potrzebuję? Ale przecież mało kto znał te przejścia… Niemniej jednak nie wahałam się ani nie zastanawiałam nad tym teraz. Moim priorytetem było wysłanie Prince wiadomości, którą właśnie zaczynałam pisać. Przyłożyłam pióro do nieskażonej niczym kartki. Łapa mi drżała, gdy słowa powoli nań spływały.

“Droga Prince,
Royal Dogs nie istnieje. Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie. Niewielka grupa ocalałych wyrusza w siną dal. Nie będę pisać trasy, w razie przechwycenia listu. Odezwę się do ciebie, kiedy znajdziemy nowy dom. Uważaj na siebie i pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do tych terenów. Wszystko będzie dobrze, nie martw się o mnie.


~Kocham Cię,
Mama."

Otworzyłam jedną z szufladek. Ku mojemu zaskoczeniu, była w niej dokładnie taka wstęga, jaką zazwyczaj związywałam listy. Zwinęłam kartkę w rulonik i dokładnie obwiązałam, chociaż starałam się zagęszczać ruchy. To, czego wcześniej nie widziałam, to skórzana torba pod sekretarzykiem. Dziwnie znajoma, skórzana torba. Pachniała mną. I była moja. Zamrugałam kilkukrotnie. Nie przypominam sobie, abym brała ją ze sobą. Otworzyłam ją ostrożnie. Mój szkicownik, moje węgle, kilka monet… Schowałam w niej list i założyłam pospiesznie. Nie podobało mi się to wszystko. Czerwona lampka z tyłu głowy świeciła coraz mocniej. Coś było nie w porządku. O tym co właściwie przekonałam się, kiedy z impetem wleciałam w ścianę, która jeszcze moment temu była przejściem. Zamroczyło mnie.
    — Halo? — spytałam drżącym głosem, kiedy moment otępienia minął.
    Co innego miałam powiedzieć? Ewidentnie była to zasadzka. Albo ktoś czegoś ode mnie chciał. Może uda mi się czymś wytargować? Tylko czym? Przed oczami miałam już wizję lochów i wiecznego żywota na łasce nieprzyjaciół, bo przecież nie wydałabym sfory. Rozejrzałam się panicznie chcąc dostrzec osobę, która przyczyniła się do takiego rozwoju sytuacji. Zamiast tego przyuważyłam księgę na środku wykładziny, a na niej niewielką karteczkę.

“Przysługa za przysługę, droga Autumn. Przeczytaj na głos pierwsze zdanie, a będziesz mogła wyjść bezpiecznie z listem.”

   Okładka wyglądała na starą. Nie widziałam jej tytułu, ale miała wyżłobione dziwne znaczki. Może runy? Nie zastanawiałam się długo. Nie chciałam pytać. Nie chciałam wnikać. Zaczynałam już panikować. Chciałam tylko się stąd wydostać. Nie szukałam innego rozwiązania. Ostrożnie otworzyłam księgę. Bezmyślnie przeczytałam pierwsze słowa. Kiedy dotarłam do kropki, stało się coś dziwnego. Litery z niej oderwały się od papieru i otoczyły mnie, wchłaniając się we mnie. Czułam silny ból w każdym miejscu, do którego docierały. Krzyczałam, a kolejne strony przewracały się w szaleńczym tempie, wciskając we mnie na siłę swą zawartość. Nie mogłam utrzymać się na nogach. Wiłam się na ziemi i nie płakałam, lecz wyłam błagając, aby to się skończyło. I skończyło. Książka zamknęła się z hukiem, przewracając znów tak, by okładka była na górze. Dziwne znaczki ułożyły się w tytuł, który głosił “Temerari”. Ale nie to mną wstrząsnęło najbardziej. Pod spodem, niewielką czcionką odnalazłam dopisek “Księga Zerefa”. Kiedy drżącą łapą szturchnęłam książkę, a ona otworzyła się na przypadkowej stronie, była pusta. Lecz nie tylko ta strona. Cała zawartość przeniknęła do mojego umysłu. Moje ciało zrobiło się niezwykle ciasne, a w głowie miałam głuchy warkot.

Ciąg Dalszy Nastąpi || 1555

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz