1.12.2020

Od Brooklyn do Cretchera


    Mróz doskwierał nam wszystkim od początku naszej wędrówki i nie zapowiadało się na to, aby miało być lepiej, z każdym dniem robiło się wręcz coraz gorzej. Patrzyłam nieprzytomnie w przestrzeń. Pergilmes pełnił swoją wartę wraz z jeszcze jednym strażnikiem, którego nie kojarzyłam ze sfory. Dołączył do nas niedługo po wyruszeniu, nie był zbyt rozmowny, a ja nie miałam wielkiego parcia na bycie idealną alfą i poznawanie swoich podopiecznych. Miałam natomiast na zachowanie profesjonalizmu i chyba tylko z tego powodu zgodziłam się wyruszyć, zanim w ogóle odnalazłam jakikolwiek trop Alicji. Mojego niebiologicznego dziecka, którego znalezienia i przyprowadzenia podjęła się Genesis. Z trudem zaufałam białej sznaucerce, od dawien dawna bowiem ważniejsze sprawy brałam we własne łapy. Jednak skoro podjęłam się cholernego przywództwa, w oparciu o bardzo dobrą współpracę z Gilem, musiałam zachowywać się jak dobry przywódca i ruszyć grupę, zanim zrobiło się niebezpiecznie, nim któryś z wilczych barbarzyńców odnalazł nasz obóz niedobitków.
    — Mogę? — wzdrygnęłam się lekko. Odpłynęłam nie zachowując czujności, stąd też nie słyszałam nadchodzącego samca. Skinęłam delikatnie głową, a Cretcher usiadł obok mnie.
    — Nie możesz spać? — spytałam nie patrząc jeszcze na niego. Wzrok skierowałam w niebo. Im dalej od zamku, a zarazem wioski byliśmy, tym lepiej było widać gwiazdy. Tęskniłam za nimi, gdy byłam na misji. W wielkim mieście w ogóle nie mogłam ich dostrzec, dziś natomiast jedynie od czasu do czasu przysłaniały je drobne, sunące leniwie po niebie chmury. Były rzadkie i niewystarczająco duże, aby odebrać nam chociażby światło księżyca.
    — Ciężko przywyknąć. — Odparł krótko, ale tyle wystarczyło mi, abym dokładnie wiedziała, co miał na myśli. Każdy zostawił za sobą nie tylko dom, ale i znaczną część bliskich, poczucie bezpieczeństwa, nadzieję, zdrowie czy siłę do tego, aby przyjąć naszą porażkę i zdać się na ucieczkę wciąż nie mając pewności, czy nie podążą naszymi śladami, aby nas wszystkich wybić.
    — Jak polowania? — tak naprawdę nie musiałam pytać, bardzo dobrze znałam odpowiedź, po prostu potrzebowałam jakiejkolwiek rozmowy, aby nie zwariować. W mojej głowie wciąż tkwił obraz korytarzy usłanych trupami i krwawych śladów łap, wyobraźnia zaś podsuwała mi bliskich, o których wieści nie miałam, widzianych dokładnie w tej sytuacji. Niejednokrotnie budziłam się próbując złapać oddech po koszmarze, który natychmiast przekierowywał mnie do silnych ataków paniki.
    — Ciężko. Mało zwierzyny, zdecydowanie za mało na taką grupę — westchnął. — Przynajmniej pogoda znośna, mogło być gorzej. — Podtrzymał rozmowę ostatnią deską ratunku, chociaż nawet klasyczna gadka nie poprawiła mojego samopoczucia.
    — Prawdę mówiąc wolałabym, aby śnieg znów zaczął padać. Zostawiamy za dużo śladów. — Mruknęłam, prawdopodobnie dobijając również jego nastrój. Kątem oka widziałam, jak pokiwał smętnie głową, zastanawiając się nad moim tokiem rozumowania.
    — Mogliśmy przełożyć tę wojnę na wiosnę — zażartował, a ja nawet się uśmiechnęłam.
    — Byłoby zdecydowanie więcej kwiatów, przyjemniej by się szło. — Podłapałam. — Że też przyszło nam wędrować zimą. Ciężej zakamuflować zapach, mniej zwierzyny, łatwiej wytropić i dogonić, dupa no. — Wyluzowałam się nieznacznie przy przyjacielu, zaraz jednak powaga wróciła na mój pyszczek. — Nie widziałeś Genesis?
    — Niestety. Jeszcze nie wróciły.
    Miło mi się zrobiło, gdy użył liczby mnogiej. Wierzył, że moje dziecko powróci, dodawał otuchy.
     — A ty, wyczekujesz kogoś? — Wreszcie spojrzałam na niego.

Cretcher Angel? || 500 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz