7.15.2020

Od Beatrycze CD Billa - Zlecenie


Cóż, większośc psów ze straży ma cos do mnie i mojego pilnowania. Przecież jednym z moich głównych zadań, o ile nie najważniejszym jest wyruszanie na przegląd sfory poza jej terenami. To była w miarę ciepła noc, wiał przyjemny, letni wietrzyk, a wokół było już zielono. Zostawiłam Lucyfera typowo w jaskini i wyszłam, nic nowego.
Oczywiście i tej nocy usłyszałam nadchodzącego Billa za mną. Próbował pewnie się skradać, ale nie pykło mu bycie szpiegiem i szybko go usłyszałam. Chwilkę zajęła nam rozmowa odnośnie tego po co tu idę, dlaczego i akurat o tej porze aż zobaczyliśmy znanego nam wcześniej wilka. Ale w tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że... ja go naprawdę znam, nie tylko z widzenia i tego, że wczoraj go załatwiłam z Billem, ale z innych okoliczności. Sam fakt, że w sforze jest pies, co nosi imię upadłego anioła, może mieć związek z tym, że i diabeł miał swych "poddanych" i pomocników. Lucy zawsze miał kilka wilków, na posyłki, albo chociaż na śledzenie mnie w celu "ochrony".
Dromos to czarny wilk z żółtymi oczami. Poprzedniej nocy było naprawdę ciemno i może dlatego go nie poznałam...
- Zgubiłeś się wśród innej  rasy niż ty? - spytałam go, podeszłam bliżej i usiadłam po prostu. Nie chciało mi się już z nim tłuc.
Zdziwił się, gdy spojrzałam na niego.
- Bea... zepsułaś mi wejście - prychnął i usiadł też.
Bill chyba zmieszał się teraz.
- Nie poznałeś mnie ostatnio? - oburzyłam się.
- N... nie... - powiedział i odwrócił wzrok.
Pragnę wspomnieć też, że Dromos nie należał do tych inteligentnych wilków. Razem z Squeezem byli najgłupszym duetem. Dobrze, że go nie ma.
- Chcesz, by Lucy dowiedział się, że zaatakowałeś mnie i psa z jego otoczenia?
- Nie, nie, nie! - wykrzyknął i stanął na równe łapy. - Nie chcę znów jego krzyku i przemocy wobec nas...
- To nie śledź mnie i... wynoś się z terenów Royal Dogs. Inaczej powiem mu to, Dromosie.
Wilk jak stał, tak się odwrócił i szybkim krokiem oddalił się. Nie potrzeba było dużo czasu aż w ciemnościach zniknął nam z oczu.
- Znałaś go?
- Tak... znam kilka wilków. Przez Lucyfera...
Zgorszony Bill dodał:
- Wiesz, że sprowadza niebezpieczeństwo sforze? Skąd wiesz, ile ich może być!
- Cóż znam kilka, ale... tamte nie są bezmyślne i niebezpieczne. Dromos i Squeeze atakują bez powodu i myślą, że siłą wygrają wszystko... Azai, Takuma i Legoshi są ci mądrzejsi.
- Zaraz... znasz pięć wilków?
- Na to wygląda - wzruszyłam ramionami i wstałam. - Błagam, nie komentuj tego i jeśli chcesz, to wracajmy do sfory...
Wstałam i zaczęłam zmierzać w stronę  naszego miejsca, w którym się osiedliliśmy. Bill jak widać nie chciał komentować więcej moich znajomości z byłymi wrogami. Ja uważam, że każdy wilk ma kły ale wie, kiedy je pokazać.

~CZAS, GDY SFORA SIĘ OSIEDLIŁA W WIOSCE~

Mamy swoje domy, karczmę, uprawy oraz miejsce, gdzie nie ma żadnego człowieka i żadnego wroga. Możemy żyć spokojnie, na razie. Jedyne wilki, które spotykałam w okolicy to przyjaciele i przyjaciółki Lucyfera, którzy zapewne łażą tu tylko za jego zleceniem. Poza tym jest tu cicho, a ja wychodzę na patrol w niedalekie zakątki lasów i znajduję nowe miejsca.
Dzisiejszego dnia otrzymałam zlecenie od hierarchii o sprawdzeniu szlaku w górach, który podążał kamienistą dróżką obłożoną mchem. Tegoż samego dnia wzięłam swoją sakiewkę, karambit i chciałam ruszyć w drogę. 
Około południa, gdy pakowałam broń, jakieś zioła lecznicze, kawałek mięsa upolowanego zająca oraz średnich rozmiarów szklaną butelkę niczym po eliksirze, przyłapał mnie na tym Lucyfer w naszym nowym domku.
- Gdzie się wybierasz? - to było jego typowe pytanie.
- Dostałam zlecenie.
Lucyfer usiadł naprzeciw mnie.
- Bea... nie musisz robić wszystkiego, co ci każą...
- Nie robię. Robię co lubię.
- Pracujesz często. I dużo.
- Co z tego? Lubię swoje zajęcie. Ty masz ograniczone zdolności, więc... zadanie pozostaje na jednego psa.
Westchnął i usiadł.
- Jeszcze jedna uwaga... Bill zwracał mi uwagę na wilki, które kręciły się w czasie, gdy sfora wędrowała, ale i teraz. Powiedz swoim małym "demonom", by nie kręciły się wokół sfory. Nie musisz mnie pilnować i chronić, rozumiesz? - powiedziałam i uśmiechnęłam się sarkatycznie. Poklepałam go po ramieniu i wstałam - Dzięki, że zrozumiałeś. 
Nie chciałam robić większej afery i po prostu wyszłam. W środku byłam jednak wściekła za to, że posyła swoich kolegów, by mnie kontrolować.
Gdy z pełnym ekwipunkiem wyszłam z domu, przemierzyłam inne domki i znalazłam się niedaleko targu złapał mnie Bill. Znowu mnie znalazł.
- Gdzie się spieszysz? Znów samotny spacer?
- Zlecenie Bill - powiedziałam. - Idę szlakiem w góry, by odkryć nieznane i zapomniane.
- Iść z tobą dla bezpieczeństwa? - dodał.
- Nie... - powiedziałam i zamyślona spojrzałam w góry. Nie ukrywam, że irytują mnie już wiadomości z wątkiem "bezpieczeństwa".
- Rozumiem... ale jeśli nie będzie ciebie w sforze długo, to wezwę straże.
- Nic mi nie będzie, powtarzam to zawsze i każdemu - powiedziałam i kiwnęłam głową na pożegnanie.
Zmierzyłam w stronę lasu. Była tu trochę błotnista ścieżka ze względu na letnie burze. Drzewa dające cień na ścieżce nie pozwalały na wysuszenie jej przez słońce. Latało tu mnóstwo różnorodnego robactwa, a między krzakami nieraz widziałam zająca, gronostaja lub mniejszego gryzonia. Drzewa przez wilgoć obrosły mchem, a kwiaty na łąkach  były kolorowe. Im bliżej gór, tym krajobraz był coraz to bardziej skąpy w obfitość krzewów owocowych i bujnych, liściastych drzew. Obecnie górowały drzewa iglaste, a ścieżka stała się kamienista; co jakiś czas czułam wzniesienie, a mój oddech był szybszy. Stanęłam na jednej ze skał i popatrzyłam w dół; widziałam las, a w dalekiej odległości małe kropki, czyli nasze siedlisko. Idąc dalej zobaczyłam płynący potok, który spływał w stronę lasu i napełniał naszą studnię. Napiłam się wody i postanowiłam, że wleję ją do szklanej butelki. Napełniłam ją i ruszyłam dalej.
Szlak miejscami był stromy, ale posiadał w sobie dużo pozytywów - piękne widoki na wysokie łąki oraz świerze powietrze, w którym się bardzo dobrze oddychało. Dotarłam do stromego odcinka, na którego końcu usiadłam na skale i patrzyłam na wrzosowisko z zieloną trawą. Możnabyło zauważyć lekką mgłę. Po chwili usłyszałam echo. Beczące echo. Odwróciłam się i popatrzyłam na górę - na półce skalnej stały dwie kozice, ale gdy zobaczyły mój wzrok od razu uciekły. Wyciągnęłam mięso zająca, zjadłam je i zaczęłam iść dalej. W rogu, między kamieniami dostrzegłam chowającego się gronostaja, który szybko skończył swój żywot w moim pysku.
- Nie twój dzień - powiedziałam odkrawając karambitem najsmaczniejsze kąski, dwa zjadłam, a resztę wrzuciłam do torby.
Idąc bokiem, na skraju polany dostrzegłam niewielkie wejście do jaskini, najpewniej należała do małego drapieżnika, takiego jak ryś. Nie chciałam tam wchodzić, by narażać siebie.
Spojrzałam na słońce - zbliżało sie ku zachodowi, a więc musiałam już wracać. Przed moimi oczami było kilka rozwidleń: jedno prowadziło na wyższy masyw górski, inne na polanę, a ostatnie w dół do lasu przez kolejne wrzosowisko. Zaczęłam więc przemierzać piękną, wysoko osadzoną łąkę. Słońce w takiej sytuacji przybrało kolory różu i pomarańczy zachodząc za górskim horyzontem.
Idąc lasem zrobiło się już całkowicie ciemno. Nie bałam się, że jeden z przyjaciół Lucyfera mnie dorwie i będzie śledził, ale w ciemnościach i tak usłyszałam czyjś szmer. Zatrzymałam się, wyciągnęłam karambit i zatrzymałam się. Usłyszałam, że coś stoi pod drzewem i rzuciłam tam precyzyjnie moją broń.
- Aj! - usłyszałam znajomy mi krzyk.
Oczywiście. Bill. To w niego cisnęłam karambit, który był teraz wbity w drzewo i lekko drasnął go w ucho. Pies stał sztywno pod pniem, gdy do niego podeszłam. 
- Mówiłam, że mnie... - wyciągnęłam broń - ...się nie straszy. Poza tym ścieżka jest bezpieczna, można zobaczyć kozice i gronostaje. Przyjemne powietrze i ładne widoki - zraportowałam swoją wycieczkę i przetarłam liściem ranę psa.

Bill?
(1000+)

7.12.2020

Od Petera cd. Prestiana

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/05/od-prestiana-cd-petera.html
Nasz wspaniały plan z eliksirem nie ruszył się potem szczególnie do przodu, bo przydarzały się ważniejsze rzeczy, takie jak zdobycie domu. Mogłem wytrzymać łażenie jak spowolniony pingwin, jeśli przynajmniej nie musiałem pokonywać kilkunastu kilometrów dziennie. Zapomniałem jak przyjemne może być leżenie na grzbiecie i gapienie się w niebo bez myśli “Muszę się wyspać przed następnym dniem” i “Trzeba wstać, oni zaraz zaczną się ruszać”.
Mój własny pokój w chacie miał okna na wschód, jedna rzecz, która była podobna do dawnej komnaty. Nie było różnicy, łóżko, podłoga czy ziemia - jeśli jest płaskie, można spać.
Ten jeden raz naprawdę pamiętałem coś z mojego dziwnego, powtarzalnego snu.
- To magia - powiedział głos, który na pewno znałem, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem przypasować do osoby.
- Co?
- Twoje łapy. To magia.
- Nie rozumiem o co ci chodzi.
- Nie wygrasz z magią, Peter.
- Zobaczymy.
Ta osoba się uśmiechała. Nie potrafiłem nadal zobaczyć jego pyska, ale po prostu to wiedziałem. Wiedziałem, że ominęło mnie coś w tej rozmowie, ale i tak przynajmniej pamiętam coś poza jasnością. Nie byłem osobą, która wierzyła w przepowiednie i sny prorocze. Przeznaczenie to głupota. Jeżeli istniałoby, to byłoby tak niezwykle okrutne. Tyle szczeniąt umierało bez otwarcia oczu, tyle osób umierało w męczarniach albo całe ich życie było beznadzieją. Czemu niektórzy mieli mieć zapisane szczęście a inni nie? Kto niby to wybierał? Psy używały takiego wyjaśnienia tylko wtedy, gdy potrzebowały pocieszenia. Straciłeś partnera? Najwyraźniej nie było przeznaczone, byście byli razem. Zostałeś wygnany ze swojego domu? No najwyraźniej tak miało być. Całkowita głupota, ale przecież nie byłem potworem, nie będę się odzywać, jeżeli komuś to pomaga.
Mimo wszystko, byłem, można powiedzieć, doświadczony przez magię. Zdarzały się bardzo dziwne rzeczy na tym świecie, dziwniejsze niż psy mogły przypuszczać, a ja, jakby nie patrzeć, byłem związany z nią bardziej niż statystyczny mieszkaniec naszego wymiaru. Biegałem po Zaświatach i Pomiędzy, wracałem stamtąd i jeszcze miałem duszę połączoną z demonem. Nie miałem żadnego powodu, by robić z tego snu cokolwiek poza wytworem mojego uśpionego umysłu.
Wstałem rano, jakby nigdy nic i wyszedłem na zewnątrz. Te domy wciąż śmierdziały. Może nie przyzwyczaiłem się jeszcze do spania pod dachem. Dopiero byliśmy tu parę dni, ale mi przejdzie. Póki mogłem zamknąć oczy i nie martwić się, że zostawią mnie za sobą na pożarcie. Teraz, można powiedzieć, mieliśmy pewną sytuacje. Ustalone miejsca zamieszkania, konkretne granice bezpieczeństwa, znajome zwierzęta w najbliższej okolicy. Może to przez pewność wreszcie udało mi się zapamiętać, co działo się w powtarzalnym śnie. Wcześniej mój łeb nie mógł się skupiać na takich informacjach, zbyt dużo się działo, a teraz nareszcie nastał spokój. Mimo to, miałem takie nieprzyjemnie drapanie z tyłu głowy. Jakby coś mówiło mi, żeby nie zapominać tych paru zdań.
Siedziałem przy studni, słuchając ciszy. To była jedna rzecz, która przeszkadzała mi. Tu nie było nawet ptaków o poranku. Zdarzały się szczury albo robale, ale nawet one wydawały się bardzo cicho poruszać. Jakby bały się nawet wydać dźwięki.
Miss Clarice chyba jeszcze spała, gdy wychodziłem, jeszcze został nam czas do śniadania, ale będzie musiała tędy przechodzić. Dość przyjemnie patrzyło się na uśpioną wioskę, wiedząc, że jestem jedynym obudzonym.
- Spodobałoby ci się - powiedział cicho, sam nie wiedziałem nawet do kogo było to skierowane. Verga? Aut? - Jest dziwnie.
Brakowało mi rozmów z psami. W tych pierwszych dniach wszyscy po prostu kładli się do łóżek, tak szybko jak mogli i wysypiali się za wszystkie czasy. Prawie wszyscy wstawali późno, a ja zawsze wstawałem za wcześnie. Przydałyby się w takich chwilach książki, ale w sumie mieliśmy ich z dziesięć. Może ktoś postara się i napisze nowe, ale na to też potrzeba czasu. Na razie pozostawało mi krążenie wokół bezpiecznych rejonów. Dziś jednak coś miłego się przydarzyło. Prest pojawił się na horyzoncie wraz ze swoim dziecko-towarzyszem.
- Co tak wcześnie? - zapytałem.
- Tak się zdarzyło - odpowiedział i przysiadł się do mnie. Bazyli próbował zwrócić na siebie uwagę, dziobaniem Presta po łapie, ale był skutecznie ignorowany.
- Czy coś ciekawego ci się przydarzyło?
- Przez ostatnie dwanaście godzin nieszczególnie. - Pokiwałem łbem. - U ciebie?
- Nie tam, tylko sny mnie dręczą. Nieciekawe szczególnie. - Przymknąłem oczy i wciągnąłem zimne, poranne powietrze. Sen ciągle dudnił mi w uszach, wkurzające przypomnienie. Ten cały nasz plan z eliksirem mógł być absolutnie bezsensowny. I tak miałem zamiar się go trzymać. Najwyżej się zatruje. - Masz torbę, prawda?
- Tak, oczywiście. - Spojrzał na mnie. - Czemu pytasz?
- Moglibyśmy wziąć trochę jedzenia z kuchni i wybrać się w góry po naszego kwiatka.
- Teraz?
- A czemu nie? Jest rano, akurat będziemy mieć dużo czasu, żeby poszukać szarotki. I pogoda wygląda dobrze. Co ty na to?

[Prest? Meh, ale masz, rozruszajmy ich trochę, niech przestaną tylko siedzieć i gadać]

7.07.2020

Nowy towarzysz - Nevermore

 Photo by Vlad Agafontcev
OPIEKUN: Solangelo i to raczej można uznać to współpracą lub partnerstwem.
IMIĘ: Nevermore.
PŁEĆ: Żeńska.
WIEK: Trudno powiedzieć tak właściwie, powyżej dwudziestu zdecydowanie, długowieczność ma w genach po ojcu - słynnym, czterdziestoletnim krukiem z Fort Knox.
GATUNEK: Kruk, niemal zwyczajny.
KATEGORIA: Zwierzęta magiczne niegroźne
OSOBOWOŚĆ: Nevermore jest uznawana za niezwykle posłuszną towarzyszkę, mówi się wręcz wytresowana. Raczej wolałaby określenie pomocna. Nie wydaje żadnego dźwięku, jeśli jest niepotrzebny. Nie sprzeciwia się prośbom Solangelo, jeśli są wypowiadane publicznie. Nie wchodzi, gdzie nie powinna. Zawsze jest gotowa, by użyczyć mu swojego dziobu, pazurów czy skrzydeł. Jej lojalność odnosi się wyłącznie do Solangelo. Nie pomoże innej osobie, jeśli nie będzie miała takiego polecenia. Jest bardzo spokojna, opanowana i pewna swoich działań. Ujawnia emocje jedynie bez obecności psów, a wtedy potrafi zirytowana pacnąć swojego opiekuna. Nie jest bezmyślna, ale nie ma zamiaru myśleć za Sola.
Rozumieją się dosłownie bez słów. Wie, kiedy pragnie on zostać sam, a kiedy potrzebuje towarzystwa. Poleciałaby za nim na drugi koniec świata, ale nie należy do istot lubiących dotyk i okazujących uczucia. Nie przeszkadza do zazwyczaj Solangelo. Są przyzwyczajeni do swojej relacji.
ZDOLNOŚCI: Należy je podzielić na magiczne i niemagiczne. Tych pierwszych nie ma zbyt dużo, należy przyznać. Jej długowieczność zapewne można uznać za fantastyczną, gdyż mimo wielu lat na karku nie czuje starości i nie ma zamiaru odchodzić. Jednak jej podstawowa umiejętność to udostępnianie wzroku Solangelo. Uzyskała ją za pomocą rytuału i może wybierać chwile, gdy pies widzi i czuje to samo co ona. Wymagało to ćwiczeń, jednak udało im się utrzymywać więź przez kilka minut. Z czasem stała się ona nawet mocniejsza, dzięki czemu może ona mniej więcej wyczuwać obecność psa i odnajdywać go bez problemu.
Ze zdolności zwykłych szczyci się wielką wytrzymałością i szybkością. Nie ma problemu z długimi podróżami, nawet jeśli będzie miała tylko krótkie okresy odpoczynku. Jej pazury są szybkie, dziób silny, a umysł ostry. Potrafi czytać psie i ludzkie pismo z paru krajów, a także zna kod Morse’a. Wraz z Solangelo wypracowali system znaków, oznaczający różne komendy. Przykładowo dwa stuknięcia tylną łapą znaczą dla niej odleć, a jedno przednią przeczytaj tekst na głos.
Sama nigdy się nie odzywa.
HISTORIA: Żyła sama na terenach dawnej sfory. Została złapana i podarowana psu, po tym jak został poparzony i miał problemy z mówieniem. Towarzyszyła Solangelo w starym domu, towarzyszyła w podróży do Stanów i towarzyszy teraz.

Od Solangelo - Zdobycie Towarzysza

Dzień był spokojny, przyjemny i normalny. Siedziałem w naszej chacie, Eau gdzieś wyszła. Uśmiechnąłem się do Mera i pokręciłem łbem.
- Ty… - Wizja przyszła szybko i nagle.
Byłem w powietrzu i przez moment nie rozumiałem, co widzę. Znałem ten las, znałem sposób, w jaki światło słoneczne padało na drzewa i gałęzie szumiały. Brakowało tylko najbardziej charakterystycznego punktu.
Nie było płomienia. On zawsze tam był, nieważne jak mały, tlił się między gałęziami, gotowy do wystrzału. Zleciałem niżej i zasiadłem na gałęzi. Patrzyłem na ziemię wzrokiem Nevermore. Czekałem w niepokoju, by objął mnie całego znienacka, ale nic takiego się nie stało. Oddech miałem spokojny, ale ciało spięte. Nie niepokoiła się, ale chciała mi to pokazać. Rozejrzałem się wokoło powoli, szukając czegokolwiek. To było bez sensu. To nie mogło się dziać.
Zacisnąłem szpon i uderzyłem o gałęzie raz głośno, ciszej, chwila przerwy. Cicho, cicho, chwila przerwy. Potrzebowałem sekundy, by zrozumieć, że to kod Morse’a. Po skończeniu pierwszego słowa zrozumiałem, co miała mi do przekazania.
N.I.E  M.A  G.O
Wizja zniknęła, a ja zaraz wróciłem do chaty, smrodu stęchlizny i zmartwionego Mera.
- Co tu się stało? - zapytał, a ja nie mogłem mu odpowiedzieć. Gardło znowu mnie paliło, jakby zaraz miał ogień wyzionąć z mojego pyska. - Solangelo? - Pokręciłem łbem. Wstałem na miękkich łapach i podszedłem do drzwi.
- Nic - wyksztusiłem, ale nie wiedziałem, czy mnie usłyszał. Brakowało mi tlenu, potrzebowałem tlenu. Jakby dym mnie otaczał i zabierał każdą drobinkę powietrza, która próbowała dostać się do nozdrzy.
On coś tam wolał, postarałem się machnąć łapą. Nie przejmuj się, nie podchodź, daj spokój. Wiatr uderzył mnie w pysk, ale to nie pomogło.
Mówił, że się nie ruszy. Mówił, że to go osłabi. Gdzie On był? Co On zrobił? Czy Jo żyje? Co ja powiem Fryderykowi? Czy On tu jest? Czy On tu przyjdzie?
Rozejrzałem się. Ogień. Czy jest tu gdzieś ogień? Łapy mnie paliły. Mer mnie wołał. Było jakoś ciemniej. Czy to dym? Nie widziałem słońca. On nas spali. On postanowił się przenieść, żeby mnie spalić. Nas spalić. Wróciła wizja, nie mogłem się teraz utrzymać, ale złapałem kadr. Zgliszcza.
Musiałem iść, gdzieś, nie wiedziałem gdzie. Musiałem iść. Ominąłem chaty i studnie, biegnąc na zachód. Cholera, On zniknął. Czułem, jak Nevermore próbuje mi znowu coś pokazać, ale nie potrafiłem się uspokoić.
Dorwie mnie. On mnie dorwie. Mnie i ich wszystkich. Powinienem być tu bezpieczny. Byłem kilometry od niego, setki kilometrów od niego. Przecież mógł mnie odnaleźć. Czemu myślałem, że nie mógł mnie odnaleźć? Oczywiście, że mógł. Jeszcze bardziej bolały mnie łapy, ale gdzieś w głębi umysłu wiedziałem, że to niemożliwe. To nie była święta ziemia. Nie dam rady ustać na świętej ziemi. Co mnie paliło? Co to było? Czy to ogień?
Zatrzymałem się w lesie, gdy widziałem drzewo i cmentarz. Co ja właściwie robiłem? Bogowie. Nevermore nadal próbowała się do mnie dobić, więc postarałem się oddychać spokojniej. Muszę oddychać spokojniej. To nie działało, ale udało jej się jakoś. Ten sam las, spalony, zniszczony. Wcześniej nie było tego tak dużo. Ale zamek ciągle stał. Wieś pewnie też stała. Jo pewnie żyła. Jeszcze. Tak. Może.
Uderzyłem łbem o drzewo. Oddech. Musiałem się uspokoić, musiałem się nie bać, musiałem… Nevermore. Musiałem znaleźć Nevermore, sprowadzić ją tu. Była tyle kilometrów stąd, nie była bezpieczna. Ja nie byłem bezpieczny, potrzebowałem jej. Walnąłem łbem jeszcze raz.
Panikowałem. Próbowałem oddychać głęboko. Czas jakiś minął, ale nie potrafiłem określić, jak długo siedziałem w miejscu. Powinienem myśleć. Logicznie myśleć. Cholera, jak? Mówił, że stamtąd nie zniknie. Mówił, że jest przywiązany do tego miejsca. Znalazł lepsze? Gdzie? Tu? Ta okolica emanowała magią, wiedziałem o tym. Łapałem tutaj znacznie więcej duchów niż podczas podróży. To był inny rodzaj magii niż w RD, ale ciągle magii. Czemu niby miał tutaj się nie pojawić? Kto mu bronił? Ja? Tylko by się roześmiał.
Ale na razie go nie było. Na razie był nie wiadomo gdzie i robił nie wiadomo co. Trzeba było go odnaleźć, ale nie mogłem tego robić sam. Potrzebowałem Nevermore. Ona z pewnością już zaczęła swoją podróż do mnie, ale to mogło zająć jej miesiące. Coś mogło jej się stać po drodze. Ktoś mógł jej się stać po drodze.
Wróciłem do chaty, gdzie czekał już Mer i jego miliard pytań. Powiedziałem mu jakieś proste kłamstwo, że dostałem załamanie nerwowego, ponieważ przypomniałam sobie jedno z traumatycznych wydarzeń z mojej przeszłości - jak byłem zmuszony żyć bez mięsa przez miesiąc. Nie sądzę, że mi uwierzył, ale to nie było istotne, bo nie pytał o szczegóły, tylko pokiwał łbem i dał mi pójść do pokoju. Zapowiedziałem, że pewnie będę musiał wyjść w nocy i żeby się nie przejmował, jeśli usłyszy jakiś hałas.
Od kiedy przestał być strażnikiem, mogłem używać wciąż pretekstu warty, jeżeli nie chciałem spędzić z nim czasu. Nie, żeby działo się to często, ale nadal pozostawały sprawy, które musiałem załatwić sam i się nie tłumaczyć. To była jedna z nich.
Nie miałem zbyt wielu ziół w moich zapasach, ale na pewno dało się znaleźć część w okolicy albo składzie medyków, plus zawsze mogłem wyprosić od Prestiana parę ziółek. Rytuał przywołania istot w gruncie rzeczy były proste. Należało zapamiętać po prostu parę kroków, a każdy z tych kroków miał parę etapów. Nie było wyjątków, nie trzeba było martwić się, czy fazy księżyca były odpowiednie albo wiatry wiały w dobrą stronę. Jest znaleźć przy sobie strzygę, zrób to i to. Jeżeli potrzebujesz, z jakiegoś nieznanego mi powodu, towarzystwa zjawy, oto plan jak prosto to załatwić. Ze zwierzętami wszelki maści nie było już tak prosto, ale istniały sposoby. Jeden z nich zakładał posiadanie krwi danej osoby i nadal był trudny do wykonania, ale miałem też inny pomysł. Należało stworzyć więź.
Więzi były najróżniejszego rodzaju i zależnie od rytuału, wymagały różnego poziomu zaawansowania wiedzy w tych tematach i dawały różne rezultaty. Wiedziałem, że dało się dosłownie połączyć dwa mózgi w jednym ciele, ale miało to tak małe szanse powodzenia, że prawie nikt nie próbował. Można było też zrobić to, co ja z Nevermore - częściowe połączenie. Jeden zmysł w naszym przypadku albo coś z krótkotrwałym efektem. Nie słyszałem jej myśli, nie czułem jej bólu, nie byłem w stanie powiedzieć, gdzie się znajduje, ale więź istniała. Słaba i delikatna, ale może wystarczyło. Przy tworzeniu jej kropla jej krwi znalazła się w moich żyłach, a moja w jej. Biologicznie nie miało to znaczenia, ale magia miała własne prawa. Tak powinno być nam łatwiej.
Musiałem poczekać do wzejścia księżyca. Potrzebowałem, żeby i na nią i na mnie padało światło tych samych gwiazd. Zabrałem ze sobą notatnik, kawałek węgielka, krzemień ostrze i kości - zabrałem je z kolacji, należały do jakiegoś ptaszyska. Nie kruka, ale powinno to być wystarczające podobieństwo. Tak cholernie nie chciałem używać ognia, ale inaczej się nie dało. Wziąłem wodę na wszelki wypadek, żeby móc ugasić świecę. Miałem racje z tymi medycznymi zapasami. Skład medyczny nie był zamykany, bo nie mieliśmy jak, więc wszedłem do środka i wyszukałem dwa roślinne składniki - żywotnika i jaśminowca. Potrzebowałem jeszcze paprotki, bo nie miałem zamiaru ryzykować całego procesu bez rośliny ochronnej. Rosło wszędzie, nie było z tym problemu.
Udałem się w stronę więzienia. Nad nim wznosił się stromy i płaski na szczycie kawał skały. Ciężko było mi się tam wspiąć, ale nie zrezygnowałem. Inną możliwością było wejście na górę, a nie chciałem przechodzić przez las. Nie lubiłem tego miejsca.
Położyłem rośliny na ziemi i zacząłem rysować symbol. U Sarah zawsze miałem problem z narysowaniem go i męczyła mnie nim w kółko. Był trochę krzywy, ale to nie miało być problemem. Związałem rośliny kępkiem swojej własnej sierści i położyłem na nie kości w stosiku. Wbiłem sztylet w łapę i teraz już nawet mnie to prawie nie bolało. Skropiłem całość swoją krwią, pilnując, by nie zniszczyła ona wzoru.
Podpaliłem strukturę i zacząłem szybko mówić inkantacje, by tylko ogień nie zdążył mi nic zrobić. Nie chciałem powtarzać tego procesu jeszcze raz, jeśli coś nie wyjdzie. Moja krew to prawie jej krew, te kości to prawie jej kości, a niebo jest to samo. Ogień wystrzelił w górę, tak miało być, ale i tak odskoczyłem w tył. Zaraz później zgasł i patrzyłem się na spopieloną kupkę roślin, na której stał i dusił się kruk. Mój kruk.
- Nevermore… - nie wierzyłem, że mi się udało. Spojrzała na mnie, zaczęła oddychać trochę spokojniej i walnęła mnie skrzydłem z całej siły. - Hej. Stop. Co ty robisz? Martwiłem się. Potrzebuję cię.
Odskoczyłem, prawie spadając ze skały. Ciągle wydawała się wkurzona, widziałem to w jej oczach, ale poatrzyła na mnie i pokręciła łbem. Wzleciała w górę i już myślałem, że uderzy mnie szponami, ale zamiast tego wylądowała na moim karku. Strzeliłem stawami. Jak dobrze było czuć ten znany ciężar.
- Dlaczego On zniknął? - zapytałem, patrząc w górę. Pokręciła łbem. - Też nie mam pomysłu. Tęskniłem za tobą, ale muszę pomyśleć co dalej zrobić, a nie mogę zrobić tego bez ciebie.
Jeszcze raz pacnęła mnie, już bez siły i wkurzenia. Wskazała na wioskę.
- Tam mieszkamy. Powiem ci po drodze. - Zacząłem ścierać znak. Nawet powietrze stało się jakieś lepsze do oddychania. Nevermore była obok mnie, miałem komu mówić o Basayarze, miałem kogoś do pomocy. Dwa łby nie jeden przeciwko nieskończonej sile. Dopiero zeskakując na ziemię, zorientowałem się, jak beznadziejne są to wciąż beznadziejne szanse.

7.05.2020

Od Noirtiera

  Zerwał się spłoszony wraz z pierwszym szelestem. Mój widok sekundę potem spowodował już prawdziwą ucieczkę. Był wolny, zdecydowanie zbyt wolny, aby uciec. Nie musiałem biec oczekując na jego potknięcie. Starczyło wyprężyć się i doskoczyć - prosto ku gardłu. Usłyszałem urwany krzyk, kiedy siła natarcia powaliła go. Wiedziałem, że przewrócenie się wraz z celem w tych warunkach nie jest opłacalne. Rozluźniłem szczęki na tę chwilę, po czym ponownie doskoczyłem. Przyszpilenie osobnika nie sprawiło mi problemów. Dyszał, starał się wywinąć spod nacisku. Przypomniałem sobie, że powinienem warczeć. Samiec zadrżał.
 - Ta niespodzianka odbiera mi oddech niczym widok waszej osoby! - powiedział na jednym tchu. 
 - Merlaux. - stwierdziłem głośno, aby zawiadomić Lynn, z kim mamy do czynienia, jeżeli mogła nie pamiętać. 
 - Czyżbyś właśnie chciał wprowadzić, będący zabójczo w stylu noir, element zemsty?
 - Nie... czuję takiej potrzeby. - oddaliłem pysk od tętnicy samca. Odetchnął z ulgą.
 - Ah. Podobnie niczym ja teraz trwogi. Nie zapowiada się, abyś pachniał zmianą. Te kły wyszczerzasz tak... proceduralnie. W tych oczach, w jakich wyjątkowo wolałbym się nie zatopić, brak satysfakcji czy nawet kropli furii. Mogłem to przewidzieć, chociaż wolałem mieć nadzieję, że odnajdziesz w sobie teatralność...
 - Czyli chcesz, abym cię zabił? - zapytałem się. Nie byłem pewien, czy właśnie nie usłyszałem Rozkazu.
 - Nie pojąłeś chyba, co ci powiedział, nieprawdaż? Nie! Oczywiście, że chcę kontynuować swój żywot! Mam na myśli estetykę momentu. Lecz dla ciebie chyba nie ma już nadziei. Do tego trzeba mieć serce...
 - A nie pompę!! - krzyknął głos tuż obok mnie.
 - Lynn! - Merlaux uśmiechnął się I szarpnął głową ku samicy wychodzącej z krzaków. - Dalej jesteśmy na "ty", nieprawdaż?
 - Jestem stokrotnie obrażona, ale bardziej na ciebie niż na was. Zapowiadała się wtedy tak pełnen wrażeń moment...
 - Nie zawsze są możliwości. - powiedział nieznacznie, jak zakładam, śmiejąc się. Następnie spojrzał się na mnie. - Nie zrozumiesz, to również dla psów z sercem.
 - Ej, ale Noirtiera to zostaw. Przechodzi przez ciężki okres.
 - Sam również jest całkiem... ciężki. W gwoli ścisłości od początku ten konwersacji jestem przyszpilony do podłoża. Noirtier, zejdź mnie. O, jakże miło. - otrzepał się z ziemi. - Co może sprawiać, że on ma "ciężki okres"? Monsieur Mannelig stracił głos i już nie dane jest komukolwiek słyszeć tej fanatycznej doktryny?
 - Nie, wykopał Noir ze swojego kultu.
 - Ah, rzeczywiście to już brzmi na cios mogący stargać pustkę. Cóż w takim razie porabiacie w tych okolicach? I dlaczego zamiast cywilizowanego przywitania, traktuje się mnie niczym zwierzynę?
 - Dłuższa historia, ale w sumie to mamy czas. Hm, pamiętasz egzekucję?
 - Mógłbym poprosić o sprecyzowanie?
 - Najemca się nudził i chciał zbudować dla was wszystkich gilotynę. - Lynn uśmiechnęła się. Nadążanie za ich słowami było dla mnie trudniejsze niż schwycenie Merlaux. Czy nie traciliśmy teraz czasu?
 - Ah! Pamiętam. Pierwszej kaźni się nie jednak nie zapomina. Podobnie jak przechodzącej przez pokolenia urazy wobec dekapitacji...
 - W takim razie pamiętasz też pewnie, jak ten twój znajomy o dziwnym imieniu uciekł, zanim była ta cała akcja z proszeniem o łaskę i oswobodzeniem. Później nie było nic o nim słychać, aż w końcu dało się usłyszeć, że zarobił na koncie kilka morderstw i ogółem mniej sympatycznych rzeczy niż te wasze małe porwania. Zwiewał zaraz potem, a jako że ja i Noirtier obecnie nie mamy jakiegoś grafiku to go zaczęliśmy tropić i tak wyszło, że dotropiliśmy się to tych okolic. A ciebie zaatakowaliśmy, bo jakby nie patrzeć jesteś w tym momencie bardzo podejrzany. Właśnie, a co ty tu robisz i... z kim się bratasz? - zrozumiałem, że jest to moment, w którym moim zadaniem jest przybliżenie się do samca. Ponownie obnażyłem kły. Lynn kiwnięciem głowy potwierdziła, że był to poprawny moment na tę procedurę.
 - Zintegrowałem się z pewną przemiłą sforą i właśnie pełnię służbę strażnika. - odpowiedział Merlaux. - Dopiero od was poznałem, iż mój znajomy o dziwnym imieniu może czaić się gdzieś wokół. Mogę to przyrzec. Podobnie jak to, iż sam nie cieszę się na tę wieść.
 - Mimo wszystko to jednak podejrzane. - Lynn również postanowiła się zbliżyć. - Zbyt podejrzane. Wygarnęłam ci wszystko i pewnie wiesz, że już nie możesz być tak pozostawiony. Hmm... Noir, miałbyś coś przeciwko towarzyszeniu Merowi i tej jego sforze, zanim sprawa się nie wyjaśni? Lepiej wytrzymujesz pośród innych psów niż ja.
  Zrozumiałem, że jest to moment, w którym moim zadaniem jest twierdzące kiwnięcie głową.
 - Cóż w tym wypadku obejmuje słowo "towarzyszenie"?
 - No wiesz. Co jakiś czas sprawdzi, czy nie utrzymujesz kontaktów albo czy sfora nie wpadła na jakiś trop. To dosyć niejasny termin, ale pewnie czaisz. To jak, są jakieś głosy przeciwko? Oprócz twojego Mer, jak dobrze wiadomo, ciebie demokracja nie dotyczy... Podsumowując, jeden głos na tak, jeden wstrzymany, jeden unieważniony. Czeka cię ciekawy czas, Noirtier.
  Przytaknąłem łbem. Nie byłem pewien, co się stało, ale zaakceptowałem sytuację. 

Noirtier

Photo by @thegoodmutt
IMIĘ: Nazywa się Noirtier.
Imię w jego wypadku wymawiane jest w nieintuicyjny (nawet dla francuskojęzycznych) sposób jako [nwɑːtiɛr] Zakończenie go przez znane w języku polskim "r drżące" pozwala na odmianę tej godności przez przypadki.
MOTTO: Executio iuris non habet iniuriam - Egzekwowanie prawa nie jest bezprawiem.
PŁEĆ: Samiec.
WIEK: Nie ma pewności, kiedy dokładnie się urodził, ale rachuba pozwala mu założyć, że ma około czterech lat.
RANGA: Bycie strażnikiem jest pozycją najbliższą zakresowi jego kompetencji, z tego powodu też ją wybrał.
APARYCJA:

  • rasa: Najlepiej założyć, że jest kundlem. Doszukuje się w nim krwi retrievera gładkowłosego (Flat coated retriever), ale trudno to w jakikolwiek sposób potwierdzić.
  • wzrost: 56 centymetrów.
  • waga: 29 kilogramów.
  • wygląd zewnętrzny: Niezbyt rzucający się w oczy. Sierść średniej długości czarna, a jedynie przy podgardlu ma niewielką białą kępkę i przy niektórych oświetleniach widać jasne włosy na pysku. Uszy przyległe, ogon krótszy niż dłuższy, oczy brązowe, a budowa mimo wymagającego wiele wysiłku fizycznego życia nie wygląda na przesadnie muskularną. Oprócz tego wygląda zawsze na poważnego i pomimo płynności jego ruchów - sztywnie wyprostowanego (1234).
  • głos: Alexander Wesselsky | Dla niektórych zwyczajnie nieprzyjemny. Głęboki z wyraźnie słyszalną chrypą. Wydaje się w zasadzie nie zmieniać barwy i być nienaturalnie bezdźwięczny.
  • znaki szczególne: Ślady i blizny po walkach okazują się nie być szczególne w dzikiej sforze, która sformowała się po wojnie. Najbardziej specyficzne jest zdeformowanie poduszki prawej przedniej łapy po przeoraniu się przez nie przez przeciwnika i nieprawidłowemu zrośnięciu (w odpowiednich sytuacjach jest w stanie maskować ten charakterystyczny trop).

INFORMACJE DODATKOWE:
 - Unika muzyki. Nie wpływa na jego uczucia, a uważa, że znacząco obniża jego czujność.
 - Ma monochromację; nie odróżnia od siebie barw, zachowując przy tym stosunkową ostrość wizji i rozpoznawania otoczenia. Można więc powiedzieć, że widziany przez niego świat jest czarno-biały. W dzieciństwie widział kolory tak, jak każdy inny pies. Z nieznanego dla niego powodu z czasem zaczęły blaknąć, aż nie znikły dla niego zupełnie. Bez pretekstu nie mówi otwarcie o swojej przypadłości. Skupiając się na kształtach otaczającej go rzeczywistości, a nie będąc zwodzonym przez barwy, łatwiej rozpoznaje pewne kamuflaże. Jest wrażliwy na jasne światło w znaczniejszym stopniu niż przeciętny pies.
 - Jest bardzo dobrym pływakiem. Nawet uwzględniając to w jak bolesny dla niego sposób może się rozpraszać światło przez wodę.
 - Widać po nim na kogo został wychowany. Ma wiecznie wyprostowaną postawę, mimikę ukazującą poważny wyraz pyska i najczęściej przemieszcza się wręcz marszowo. Po spojrzeniu mu się głębiej w oczy można także odkryć, że ma - dla niektórych wręcz przerażająco - pusty wzrok. Niektórzy przyrównują go do martwego spojrzenia trupa, pozbawionego tej iskry, która nadaje oczom blasku i żywotności.
PIERWSZE WRAŻENIE: Bardzo prawdopodobne, że oglądając okolicę, w pierwszym momencie wzrok obserwatora nawet nie zarejestruje jego obecności w znaczący sposób. Pomimo smolistego futra i sztywnej postawy, wydaje się, jakby kontrast pomiędzy nim, a otoczeniem nie by wystarczający, aby oddzielić go od tła. To wrażenie potęgowane jest przez jego brak nadmiernej ruchliwości czy potrzeby słuchania własnego głosu.
  Bez powodu nie rozpoczyna konwersacji, ale jeżeli nie ma zadania do zrobienia, nie powstrzyma rozmówcy przed zwracaniem się w jego stronę. Dokładnie słucha, odpowiada zwięźle, nie zadaje zbędnych pytań. Dla psów wymagających kontaktu wydaje się być oziębły, inni jednak mogą odbierać za konkretnego sztywniaka stawiającego treść ponad utrzymywanie kontaktu z rozmówcą.
MORALNOŚĆ: Odkąd tylko dostał się pod skrzydła swojego mentora, zostały mu wkute do głowy żelazne zasady. Opiera na nich całe swoje życie i nie przystaje na jakiekolwiek zmiany.
  Jego system moralny zaczyna się od prostego stwierdzenia: Dobro grupy jest ważniejsze od dobra jednostki. Zwykł przyznawać, że to on jest tą jednostką.
  Następnie: Rozkaz ustala prawo. Wypełnianie Rozkazów jest esencją życia, dlatego każdy z osobna powinien zostać wykonany, jakby zależało od niego życie.
  Rozkazy są po to, aby je wypełniać, ale nie wszystkie Rozkazy mają taką taką samą wartość. Tą zasadę musiał dodać sam, aby nie załamać się w świecie bez jasno określonego mistrza. Noirtier zawsze szuka autorytetów i dobiera je poprzez układanie napotkanych psów we własną hierarchię, uznając najwyższy szczebel za absolutnego lidera, a im niżej tym, co prawda, będzie wypełniał ich Rozkazy, ale zaneguje je, jeżeli są sprzeczne z wolą albo ideałami wyżej postawionych. System, za którego pomocą określa zależności pomiędzy psami a ich szczeblami nie został jeszcze przez niego samego jasno określony. Składa się na niego nie tylko oficjalna pozycja społeczna, ile obserwacje czy niewyjaśnione poczucie, że ktoś nadaje się na swoje miejsce. Hierarchia jest dynamiczna i mogąca się zmienić w każdej chwili. Warto też uwzględnić w niej rolę prawa sfory, w której przebywa. W jego systemie jest ono swoiście uosabiane i również stawiane na pewnej, domyślnie trzeciej od góry, pozycji. Jeżeli nie uda mu się znaleźć zajęcia u psów istotnie ważnych, obniża swoje wybory liderów coraz bardziej i bardziej, choćby miał służyć najgorszej szumowinie - i właśnie to czyni go niezwykle niebezpiecznym. Wybiera pracodawców przez pryzmat ich pozycji, więc zawsze będzie gotowy porzucić swojego poprzedniego, jeżeli znajdzie kogoś ważniejszego.
Nie powinno się kiedykolwiek oczekiwać nagrody za służbę.
Cel uświęca środki - dążyć do celu można z pominięciem zasad etycznych. 
Adept nie może sobie pozwolić na tworzenie więzi emocjonalnych.
CHARAKTER: Narzędzie znające swoją rolę. Pies, który na "siad" będzie posłusznie siadał, na "strzeż" będzie strzegł, a na "daj głos" zagłosuje na tego, kto zostanie mu wskazany.
  Jednostka wybitnie zdyscyplinowana, oddana ideałom przywódców oraz pozbawiona instynktu wolności i oporu. Nie ma nic przeciwko temu, aby każda wartość była zrelatywizowana pod kątem interesu przywódcy ani podporządkowaniu swojego życia egzekwowaniu rozkazów. Nawet jeżeli poleci mu się posprzątanie czyjegoś pokoju albo rozkaże krzyknąć "jestem przeciwko" w odpowiednim momencie ślubu - potraktuje zadanie z pełną powagą.
  Zrozumienie sposobu, w jaki Noirtier odbiera świat pod kątem emocjonalnym niekoniecznie jest proste. Podczas radykalnego procesu wychowania stracił w dużym stopniu możliwość przyjmowania świata w tak dynamiczny sposób jakim są emocje. Nie jest jednak zupełnie pozbawiony możliwości czucia - reaguje zdecydowanie spokojniej, mając do czynienia z niewielkimi natężeniami, które wolno przechodzą od stanu do stanu. Najbliższym słowem określającym te procesy są nastroje. Noirtier za ich pomocą doznaje przykładowo poczucia dobrostanu wewnętrznego, niepokoju albo zadowolenia. Nie znajduje w sobie tymczasem miejsca na radość, smutek, wściekłość, wstyd czy inne mocne doznania.
  Jeżeli zdarza się, że przebije się w nim emocja związana z nagłym poruszeniem, dalej będzie niezwykle powściągliwy i potraktuje ją jako możliwie najbardziej negatywny skutek, jaki coś mogło w nim wywołać - chociażby zdecydowanie gorszy niż fizyczna rana. Taki rzadki przypadek może też uwzględniać poinformowanie rozmówcy o swojej przypadłości. Oświadcza wtedy w rzeczowy sposób, że zrobił się emocjonalny, chociaż tego w żaden sposób nie pokaże.
  Bycie szyderczym wobec psa nie wywołuje u niego reakcji. Neguje bodźce nakazujące mu czuć zemstę, nie doskwiera mu sumienie ani nie ma potrzeby popisywania się albo pięcia się w hierarchii społecznej. Nie jest podatny psychicznie na stres, doznając jedynie funkcji cielesnych z nim związanych. Nie można określić go mianem odważnego w ścisłym sensie słowa - po prostu strach mu nie przeszkadza.
  W stosunku do innych psów stara się być możliwie neutralny, a ewentualne tworzone relacje woli trzymać zawsze jako profesjonalne, a nie osobiste. Dokładnie myśli o wszystkim, co ma zamiar powiedzieć, a dopiero w następnej kolejności przekazuje komunikaty, starając się zachować jak największą precyzyjność. Oprócz samych zasad swojego życia asymilację utrudnia mu śmiertelna powaga, wybiórcze rozumienie humoru i nikłe umiejętności wczuwania się w sytuację innych, co skutkuje w jego braku pewnej delikatności podczas obcowania z innymi. Zarówno w sensie dostosowywania słów do czyjegoś stanu psychicznego jak i bardziej dosłownym - brakuje mu czasem wyczucia, z jaką siłą powinien postępować, aby przypadkiem nie spowodować komuś bólu. Jest zdolny do używania sarkazmu i ironii, a także zwykle je rozumie, kiedy używa ich ktoś inny. Ma jednak problemy w rozpoznawaniu ich podczas poważnych albo wymagających dużego skupienia na warunkach zewnętrznych sytuacji.
  Jego "ja" potrafi czasem przemawiać poprzez krótkie refleksje, zwykle ograniczające się do narracji widzianych przez niego wydarzeń albo bardziej lub mniej udanych prób filozofowania. Jest to jedna z nielicznych rzeczy, które lubi robić i nie jest to ten lubienia, do którego został zmuszony podczas procesu wychowawczego. Innymi są niezbyt wygórowane, ale przy jego charakterze dosyć specyficzne, ponieważ zwykle są przeciwstawne jakiejś wyuczonej cesze: lubi pływać i przy regularnym praktykowaniu wpływa to pozytywnie na jego nastrój, nawet jeżeli z praktycznej perspektywy jest to strata energii; przepada za straszeniem innych, chociażby tylko dla efektu wyłaniając się w ciszy z mroku, chociaż sam się do tego nie przyzna, że robi to specjalnie, co przecież byłoby bardzo nieprofesjonalne; upodobaniem darzy też sytuacje, kiedy nawet mimo własnej polityki traktowany jest jako czujące stworzenie albo widzi, jak psy okazują wobec siebie drobne akty empatii.
RODZINA: Nie zna swojej biologicznej, a psy, które go otaczały przez lata trudne są do określenia rodziną. Mianem figury rodzicielskiej mógłby określić swojego mentora, mistrza Manneliga, a za namiastkę rodzeństwa innych jego adeptów. Niegdyś jedna z nich, a później wyklęta za odejście - Lynn, obecnie widuje się z nim raz na jakiś czas, co związane jest z ich wspólnymi celami.
PARTNER: Brak. Przez pewien czas śmiertelnie zakochana w nim samica roztaczała przez nim wizję wspólnego życia. Noitier nie był w stanie się zgodzić i odszedł od niej. Obecnie nie przechodzi mu myśl o związku, z resztą kolidowałby z jego zasadami i trybem życia.
HISTORIA: Nie zna samego początku swojej historii. Obserwował jednak, jak to działo się z innymi adeptami - byli znajdywani jako ledwo żywe szczenięta w rowach, dzieciaki wtulające się z płaczem w martwe ciała bliskich czy sprowadzani pod osłonną nocy przez własnych rodzicieli. Mistrz Mannelig w swej wielkoduszności przyjmował je zawsze pod opiekę i wychowywał zgodnie ze swoją wizją, ucząc adeptów wszystkiego, co ważne i trzebiąc to, co światu niepotrzebne. Podczas wędrówki pokazywał, jak należy walczyć, zabijać i umierać jako wojownik. Latami wychowywał swoich wychowanków, sprawdzając ich podczas całych wojen czy nakazując najmować się im do zadań naprawiających krzywdy tego świata.
  Noitier wyrósł na posłusznego rozkazom, nigdy nie kwestionującego doktryny. Chociaż widział, jak inni adepci uciekali pod namowami psów z zewnątrz albo ginęli w przekonaniu słuszności narzuconego stylu życia, nie zmieniało to jego poglądu na sprawę. Nazywany był urzeczywistnieniem wizji mistrza - a na takich jednostkach można się zawieść najbardziej.
  Pewnego dnia, kiedy leczyli rany po jednej z walk, pojawiła się ona. Była zainteresowana, nie straszne były dla niej długie chwile ciszy, a widok adepta od pierwszego wejrzenia powodował u niej motyle w brzuchu. W ciągu niedługiego czasu zakochała się w spokojnym słuchaczu i opóźniała odejście grupy, chcąc móc spędzić w jego obecności jak najwięcej chwil. Wkrótce zaczęła nawet snuć plany wspólnej przyszłości z Noitierem. Nie zaprzeczał. Mógł, jednak trwał w ciszy. Gdyby to zrobił, pewnego dnia samica nie ogłosiłaby na oficjalnie, że on nie ruszy już dalej z mistrzem i adeptami w dalszą drogę. Mannelig nie przyjął tej wiadomości lekko. Wyklął ucznia pośród wielu niemożliwych do cofnięcia słów.
  Noitier pozostał z rozkochaną w nim sunią. Bez rozkazu, bez celu, bez żadnej wartości, w jakiej był wychowany. Potrzebował iść dalej - nie potrafił ignorować tej potrzeby, a nie mógł zabrać samicy ze sobą. Ostatecznie nadszedł ten moment, kiedy ona już zadała pytanie, a odpowiedź na nie miała sprowadzić ze sobą kolejne zmiany. Zapytała się bezpośrednio, czy pies ją kocha. Odpowiedział wprost: nie.
  Wraz ze świtem ruszył w drogę samotnie. Bez pożegnania czy zbędnego odwracania się. Chciał powrócić do mistrza, lecz wiedząc, że nie jest to możliwe, postanowił chociaż móc dalej wypełniać jego wizję. Chciał zacząć od dokończenia paru spraw, jakie przewinęły się przez wcześniejsze lata. Przemierzając psie osady udało mu się wpaść na trop jednego z przestępców, niegdysiejszego członka organizacji zajmującej się porwaniami i mordercy, a zarazem znalazł inną wyklętą adeptkę, która również miała zamiar wymierzyć sprawiedliwość temu osobnikowi. Ślady sprowadziły ich w odległe góry, jakich jaskinie miały być schronieniem dla zbiega. Okazało się wkrótce, że w tych okolicach znajduje się nieznana nikomu sfora i ukryta przed światem wioska. Dodatkowo w ciągu następnych dni obserwacji okazało się, że zamieszkiwał ją stary znajomy Noitiera - Merlaux. Blisko związany z poszukiwanym osobnikiem, niegdyś działający w tej samej organizacji. Wyklęci adepci uznali, że są bardzo niewielkie szanse, aby ta sytuacja była zbiegiem okoliczności. Postanowili się rozdzielić - Lynn miała poszukać innych tropów poza tymi terenami, a on dołączy do sfory, aby być w stanie pilnować podejrzanego, a zarazem znaleźć utracony sens w służeniu napotkanej grupie.
WAŻNIEJSZE OPOWIADANIA: -
TOWARZYSZ: Brak.
EKWIPUNEK: Brak.
DOŚWIADCZENIE: 20
STATYSTYKI: 41

  • siła: 10
  • zręczność: 8
  • kondycja: 10
  • inteligencja: 5
  • wiedza: 5
  • charyzma: 3

DISCORD: Lori#9219
MAIL: kalipsolori@gmail.com

7.01.2020

Od Merlaux

  Bycie strażnikiem przysporzyło mi parę interesujących przeżyć. Ochrona stada była iście szlachetnym i wymagającym zajęciem. Obligowała do stawiania obowiązku ponad własne życie czy dźwigania się z posłania o najmniej sprzyjających porach, nieistotnie czy zmysły mogły liczyć na wsparcie słońca, czy nakazywały mierzyć się z kryjącą w sobie poczet nieprzyjaznych mi stworzeń ciemnością. Pokładany też był obowiązek, aby pełnić służbę nieistotnie od czynników pogodowych - widok toczących się nad horyzontem burzowych tumanów, na jakie nie spoglądałem po ostatnim czasie już tak samo, nie mogła sprawić, aby strażnik cofnął się ku ciepłemu schronieniu... Innymi słowy: ta wizja cerbera jest niezwykle romantyczna, chociaż sam odniosłem wrażenie, iż pozyskałem z niej tyle, ile tylko było dla mnie możliwe. Zacząłem myśleć nad reorientacją. Zmiana stanowiska nie była dla mnie decyzją w żaden sposób prostą. Wiedziałem, iż będę mierzył się z sentymentem wobec swego niegdysiejszego stanowiska, więc wiedziałem, iż mój nowy wybór będzie musiał mi to wynagrodzić.
  Myślałem długo, analizując wiele poszczególnych możliwych dla mnie posad. Medycy mają gwarantowaną poetyczność w swym pomaganiu i oddaniu, lecz to w nich spoczywa też odpowiedzialność wobec życia. Prócz tego też są tymi, jacy, że tak bym to określił, czasem bezpośrednio głaskają organy albo liczą się z kichnięciami prosto na oblicze. Bycie opiekunem nie widziało mi się w jasnych barwach, a prędzej gamie nie do końca przyjemnych obrazów. 
  Dział gastronomi wydał mi się być nawet atrakcyjny. Przy rozmyślaniu nad stanowiskiem myśliwego, miałem zamiar dopisać do niego wielokrotność nieprzeciętnych wizji, lecz prędko okazałem się być sceptyczny. Byłem świadomy, iż nie sprostam polowaniu i nie miałem zamiaru tego zmieniać w najbliższym czasie. Kucharzem byłbym zdatnym, gdyby zakres tej posady kończył się na degustacji i przyprawianiu, przy innych aspektach, chociażby wliczając patroszenie, pewnie nie sprawdziłbym się. 
  Przeglądając listę natrafiłem następnie na rolnika. Miałem świadomość, iż jest to potrzebny zawód, lecz zarazem byłem pewien, że nie dostąpiłbym zaszczytów, gdybym kiedykolwiek ponownie pojawił się w Genewie. Niby mógłbym powiedzieć dumnie, że wybrałem własną ścieżkę, lecz fetor nawozu sam byłby w stanie zniechęcić mnie do samego siebie. 
  Następna w kolejności była posada architekta - zdecydowanie w większym stopniu mi przychylna, mogąca być wyzwoleniem dla mej wyobraźni i nie nakazująca zbyt wiele pracy fizycznej, w przeciwieństwie do budowniczego. Uznałem, iż ewentualnie na nią bym przystał, chociaż miałem pewne obiekcje, jeżeli przyzwyczajony do dużej ilości zwiedzania, teraz spędzałbym więcej czasu przy wiosce. 
  Stanowiska niezależne. Samo już określenie tych zawodów było w stanie spowodować u mnie nieznaczny uśmiech, chociaż przyblakł, jeżeli pierwszym proponowanym zajęciem był pomocnik. Postanowiłem przejść dalej, ponieważ miałem mieszane odczucia. Zielarz brzmiał intrygująco i nawet przywrócił dla mnie wizje wędrówek, lecz postanowiłem się wstrzymać, gdyż zarazem nie byłem pewien, czy mnogość zapachów nie przyprawi mnie o pewne przytępienie mego zmysłu powonienia. Nie byłem pewien, jak to może działać. Następnie mój wzrok uchwycił stanowisko karczmarza i przyznałem, iż niezwykle chętnie bym nim został... na jesień życia. Obecnie jednak liczyłem się na chociaż pewne przemieszczanie się, więcej swobody i zdecydowanie mniej usługiwania innym. Pozycja kartografa tymczasem przyciągnęła mój wzrok na dłużej. Trochę przemieszczania się w nieznane, trochę spokojnego siedzenia pośród ciepła chatki... a oprócz tego też możliwość poszczycenia się przed rodziną, iż potrafiłem wynieść wystarczająco wiele z nauk, na jakie dobrowolnie uczęszczałem. Uogólniając: propozycja niezwykle kusząca. 
  Postanowiłem jeszcze dać szansę następnym stanowiskom, chociaż zdążyłem już wpaść na trop następnych romantycznych i godnych do opisania w swej autobiografii wizji dotyczących ostatnio wspomnianego zawodu. Mniej dokładnie przyjrzałem się już możliwości objęcia pozycji rzemieślnika czy handlarza - prędzej znalazłem wady niż zalety. Odczekałem jeszcze parę godzin, aby nabrać pewności, czy popełniam poprawną decyzję i po następnej strażniczej warcie udałem się do alf. Myślę, iż warto pominąć już grzeczności, jakimi je uraczyłem, a także wypowiedzianą prośbę o zmianę posady. 
 - Kim chcesz więc zostać? - zapytano się zaraz później, a sam pozwoliłem sobie na kolejny tego urokliwego dnia uśmiech. 
 - Kartografem. Przyjęte przeze mnie nauki obeznały mnie z podstawami fachu. Przeczuwam, że może to być korzystna zmiana.
Zaakceptowano. 

Mer zmienia stanowisko