7.07.2020

Od Solangelo - Zdobycie Towarzysza

Dzień był spokojny, przyjemny i normalny. Siedziałem w naszej chacie, Eau gdzieś wyszła. Uśmiechnąłem się do Mera i pokręciłem łbem.
- Ty… - Wizja przyszła szybko i nagle.
Byłem w powietrzu i przez moment nie rozumiałem, co widzę. Znałem ten las, znałem sposób, w jaki światło słoneczne padało na drzewa i gałęzie szumiały. Brakowało tylko najbardziej charakterystycznego punktu.
Nie było płomienia. On zawsze tam był, nieważne jak mały, tlił się między gałęziami, gotowy do wystrzału. Zleciałem niżej i zasiadłem na gałęzi. Patrzyłem na ziemię wzrokiem Nevermore. Czekałem w niepokoju, by objął mnie całego znienacka, ale nic takiego się nie stało. Oddech miałem spokojny, ale ciało spięte. Nie niepokoiła się, ale chciała mi to pokazać. Rozejrzałem się wokoło powoli, szukając czegokolwiek. To było bez sensu. To nie mogło się dziać.
Zacisnąłem szpon i uderzyłem o gałęzie raz głośno, ciszej, chwila przerwy. Cicho, cicho, chwila przerwy. Potrzebowałem sekundy, by zrozumieć, że to kod Morse’a. Po skończeniu pierwszego słowa zrozumiałem, co miała mi do przekazania.
N.I.E  M.A  G.O
Wizja zniknęła, a ja zaraz wróciłem do chaty, smrodu stęchlizny i zmartwionego Mera.
- Co tu się stało? - zapytał, a ja nie mogłem mu odpowiedzieć. Gardło znowu mnie paliło, jakby zaraz miał ogień wyzionąć z mojego pyska. - Solangelo? - Pokręciłem łbem. Wstałem na miękkich łapach i podszedłem do drzwi.
- Nic - wyksztusiłem, ale nie wiedziałem, czy mnie usłyszał. Brakowało mi tlenu, potrzebowałem tlenu. Jakby dym mnie otaczał i zabierał każdą drobinkę powietrza, która próbowała dostać się do nozdrzy.
On coś tam wolał, postarałem się machnąć łapą. Nie przejmuj się, nie podchodź, daj spokój. Wiatr uderzył mnie w pysk, ale to nie pomogło.
Mówił, że się nie ruszy. Mówił, że to go osłabi. Gdzie On był? Co On zrobił? Czy Jo żyje? Co ja powiem Fryderykowi? Czy On tu jest? Czy On tu przyjdzie?
Rozejrzałem się. Ogień. Czy jest tu gdzieś ogień? Łapy mnie paliły. Mer mnie wołał. Było jakoś ciemniej. Czy to dym? Nie widziałem słońca. On nas spali. On postanowił się przenieść, żeby mnie spalić. Nas spalić. Wróciła wizja, nie mogłem się teraz utrzymać, ale złapałem kadr. Zgliszcza.
Musiałem iść, gdzieś, nie wiedziałem gdzie. Musiałem iść. Ominąłem chaty i studnie, biegnąc na zachód. Cholera, On zniknął. Czułem, jak Nevermore próbuje mi znowu coś pokazać, ale nie potrafiłem się uspokoić.
Dorwie mnie. On mnie dorwie. Mnie i ich wszystkich. Powinienem być tu bezpieczny. Byłem kilometry od niego, setki kilometrów od niego. Przecież mógł mnie odnaleźć. Czemu myślałem, że nie mógł mnie odnaleźć? Oczywiście, że mógł. Jeszcze bardziej bolały mnie łapy, ale gdzieś w głębi umysłu wiedziałem, że to niemożliwe. To nie była święta ziemia. Nie dam rady ustać na świętej ziemi. Co mnie paliło? Co to było? Czy to ogień?
Zatrzymałem się w lesie, gdy widziałem drzewo i cmentarz. Co ja właściwie robiłem? Bogowie. Nevermore nadal próbowała się do mnie dobić, więc postarałem się oddychać spokojniej. Muszę oddychać spokojniej. To nie działało, ale udało jej się jakoś. Ten sam las, spalony, zniszczony. Wcześniej nie było tego tak dużo. Ale zamek ciągle stał. Wieś pewnie też stała. Jo pewnie żyła. Jeszcze. Tak. Może.
Uderzyłem łbem o drzewo. Oddech. Musiałem się uspokoić, musiałem się nie bać, musiałem… Nevermore. Musiałem znaleźć Nevermore, sprowadzić ją tu. Była tyle kilometrów stąd, nie była bezpieczna. Ja nie byłem bezpieczny, potrzebowałem jej. Walnąłem łbem jeszcze raz.
Panikowałem. Próbowałem oddychać głęboko. Czas jakiś minął, ale nie potrafiłem określić, jak długo siedziałem w miejscu. Powinienem myśleć. Logicznie myśleć. Cholera, jak? Mówił, że stamtąd nie zniknie. Mówił, że jest przywiązany do tego miejsca. Znalazł lepsze? Gdzie? Tu? Ta okolica emanowała magią, wiedziałem o tym. Łapałem tutaj znacznie więcej duchów niż podczas podróży. To był inny rodzaj magii niż w RD, ale ciągle magii. Czemu niby miał tutaj się nie pojawić? Kto mu bronił? Ja? Tylko by się roześmiał.
Ale na razie go nie było. Na razie był nie wiadomo gdzie i robił nie wiadomo co. Trzeba było go odnaleźć, ale nie mogłem tego robić sam. Potrzebowałem Nevermore. Ona z pewnością już zaczęła swoją podróż do mnie, ale to mogło zająć jej miesiące. Coś mogło jej się stać po drodze. Ktoś mógł jej się stać po drodze.
Wróciłem do chaty, gdzie czekał już Mer i jego miliard pytań. Powiedziałem mu jakieś proste kłamstwo, że dostałem załamanie nerwowego, ponieważ przypomniałam sobie jedno z traumatycznych wydarzeń z mojej przeszłości - jak byłem zmuszony żyć bez mięsa przez miesiąc. Nie sądzę, że mi uwierzył, ale to nie było istotne, bo nie pytał o szczegóły, tylko pokiwał łbem i dał mi pójść do pokoju. Zapowiedziałem, że pewnie będę musiał wyjść w nocy i żeby się nie przejmował, jeśli usłyszy jakiś hałas.
Od kiedy przestał być strażnikiem, mogłem używać wciąż pretekstu warty, jeżeli nie chciałem spędzić z nim czasu. Nie, żeby działo się to często, ale nadal pozostawały sprawy, które musiałem załatwić sam i się nie tłumaczyć. To była jedna z nich.
Nie miałem zbyt wielu ziół w moich zapasach, ale na pewno dało się znaleźć część w okolicy albo składzie medyków, plus zawsze mogłem wyprosić od Prestiana parę ziółek. Rytuał przywołania istot w gruncie rzeczy były proste. Należało zapamiętać po prostu parę kroków, a każdy z tych kroków miał parę etapów. Nie było wyjątków, nie trzeba było martwić się, czy fazy księżyca były odpowiednie albo wiatry wiały w dobrą stronę. Jest znaleźć przy sobie strzygę, zrób to i to. Jeżeli potrzebujesz, z jakiegoś nieznanego mi powodu, towarzystwa zjawy, oto plan jak prosto to załatwić. Ze zwierzętami wszelki maści nie było już tak prosto, ale istniały sposoby. Jeden z nich zakładał posiadanie krwi danej osoby i nadal był trudny do wykonania, ale miałem też inny pomysł. Należało stworzyć więź.
Więzi były najróżniejszego rodzaju i zależnie od rytuału, wymagały różnego poziomu zaawansowania wiedzy w tych tematach i dawały różne rezultaty. Wiedziałem, że dało się dosłownie połączyć dwa mózgi w jednym ciele, ale miało to tak małe szanse powodzenia, że prawie nikt nie próbował. Można było też zrobić to, co ja z Nevermore - częściowe połączenie. Jeden zmysł w naszym przypadku albo coś z krótkotrwałym efektem. Nie słyszałem jej myśli, nie czułem jej bólu, nie byłem w stanie powiedzieć, gdzie się znajduje, ale więź istniała. Słaba i delikatna, ale może wystarczyło. Przy tworzeniu jej kropla jej krwi znalazła się w moich żyłach, a moja w jej. Biologicznie nie miało to znaczenia, ale magia miała własne prawa. Tak powinno być nam łatwiej.
Musiałem poczekać do wzejścia księżyca. Potrzebowałem, żeby i na nią i na mnie padało światło tych samych gwiazd. Zabrałem ze sobą notatnik, kawałek węgielka, krzemień ostrze i kości - zabrałem je z kolacji, należały do jakiegoś ptaszyska. Nie kruka, ale powinno to być wystarczające podobieństwo. Tak cholernie nie chciałem używać ognia, ale inaczej się nie dało. Wziąłem wodę na wszelki wypadek, żeby móc ugasić świecę. Miałem racje z tymi medycznymi zapasami. Skład medyczny nie był zamykany, bo nie mieliśmy jak, więc wszedłem do środka i wyszukałem dwa roślinne składniki - żywotnika i jaśminowca. Potrzebowałem jeszcze paprotki, bo nie miałem zamiaru ryzykować całego procesu bez rośliny ochronnej. Rosło wszędzie, nie było z tym problemu.
Udałem się w stronę więzienia. Nad nim wznosił się stromy i płaski na szczycie kawał skały. Ciężko było mi się tam wspiąć, ale nie zrezygnowałem. Inną możliwością było wejście na górę, a nie chciałem przechodzić przez las. Nie lubiłem tego miejsca.
Położyłem rośliny na ziemi i zacząłem rysować symbol. U Sarah zawsze miałem problem z narysowaniem go i męczyła mnie nim w kółko. Był trochę krzywy, ale to nie miało być problemem. Związałem rośliny kępkiem swojej własnej sierści i położyłem na nie kości w stosiku. Wbiłem sztylet w łapę i teraz już nawet mnie to prawie nie bolało. Skropiłem całość swoją krwią, pilnując, by nie zniszczyła ona wzoru.
Podpaliłem strukturę i zacząłem szybko mówić inkantacje, by tylko ogień nie zdążył mi nic zrobić. Nie chciałem powtarzać tego procesu jeszcze raz, jeśli coś nie wyjdzie. Moja krew to prawie jej krew, te kości to prawie jej kości, a niebo jest to samo. Ogień wystrzelił w górę, tak miało być, ale i tak odskoczyłem w tył. Zaraz później zgasł i patrzyłem się na spopieloną kupkę roślin, na której stał i dusił się kruk. Mój kruk.
- Nevermore… - nie wierzyłem, że mi się udało. Spojrzała na mnie, zaczęła oddychać trochę spokojniej i walnęła mnie skrzydłem z całej siły. - Hej. Stop. Co ty robisz? Martwiłem się. Potrzebuję cię.
Odskoczyłem, prawie spadając ze skały. Ciągle wydawała się wkurzona, widziałem to w jej oczach, ale poatrzyła na mnie i pokręciła łbem. Wzleciała w górę i już myślałem, że uderzy mnie szponami, ale zamiast tego wylądowała na moim karku. Strzeliłem stawami. Jak dobrze było czuć ten znany ciężar.
- Dlaczego On zniknął? - zapytałem, patrząc w górę. Pokręciła łbem. - Też nie mam pomysłu. Tęskniłem za tobą, ale muszę pomyśleć co dalej zrobić, a nie mogę zrobić tego bez ciebie.
Jeszcze raz pacnęła mnie, już bez siły i wkurzenia. Wskazała na wioskę.
- Tam mieszkamy. Powiem ci po drodze. - Zacząłem ścierać znak. Nawet powietrze stało się jakieś lepsze do oddychania. Nevermore była obok mnie, miałem komu mówić o Basayarze, miałem kogoś do pomocy. Dwa łby nie jeden przeciwko nieskończonej sile. Dopiero zeskakując na ziemię, zorientowałem się, jak beznadziejne są to wciąż beznadziejne szanse.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz