Ja bym to wszystko naprawdę wytrzymał, gdyby nie cholerny śnieg. Często czułem, jak strach trzyma mnie za gardło, ale ostatnimi czasy po prostu nie puszczał. Na pewno można było się do tego przyzwyczaić, mi się jeszcze nie udało.
Nie potrafiłem określić, która godzina nadchodziła, bo była cholerna zima i przez siedemdziesiąt procent czasu panowała ciemność. Nienawidziłem tej pory roku od lat i wszystko musiało zacząć się pieprzyć akurat podczas niej.
Podskoczyłem, słysząc z boku szelest kroków. Moje ciało spięło się jeszcze bardziej. Nie wiedziałem już nawet, co najbardziej bałem się zobaczyć - Amandę, wilka, bandę kotów? Z kotami jeszcze mógłbym sobie poradzić, wielkościowo byliśmy podobni. Szamotanina może obudzi resztę.
To nie był kot, ani wilk, ani Amanda, tylko suka, jedna z nas, potrzebowałem chwili, żeby przypomnieć sobie imię.
- Rea - skinąłem na nią łbem. - Co ty tutaj robisz? Nie jesteś strażnikiem - pamiętałem tego rodzaju niepotrzebne rzeczy wraz z ulubionymi książkami Tony’ego i co Yowzah lubiła jeść.
- Nie mogłam spać - powiedziała, jakby to był jakiś wstydliwy sekret. Też nie mogłem, tylko dlatego byłem strażnikiem, trzeba było wykorzystać problemy. - Wróciły te dwa psy, które odeszły rano. - Fryderyk i jego cień. Poczułem, jak jeden kamyk spada mi z serca. Waga pozostałych nadal przygniatała.
Miałem wrażenie, jakby w każdej chwili z ciemności miał wyskoczyć wróg. Wiedziałem, że tak nie będzie, ukryliśmy się dobrze, ale oczy wyobraźni widziały co chciały.
- Ile nas jest w sumie? Dwadzieścia trzy, prawda? - zapytałem nawet bardziej siebie, niż jej. - Dobrze.
Czy to rzeczywiście dobrze? To oznacza sto potencjalnych zgonów, może trochę mniej. Dwadzieścia trzy. Miałem ochotę w coś uderzyć, ale alfie nie przystoi, więc zacisnąłem zęby.
- Lepiej idź się połóż. - Miałem nadzieje, że te słowa zabrzmiały w jej uszach mniej sztucznie niż w moich. - Jutro wyruszamy. - Nie było powodu jej o tym przypominać. Wszyscy wiedzieli, data została ustalona i powtarzana raz po raz, jakby nie wspomnienie jej co trzy godziny miało sprawić, że przestanie być prawdziwa. Odchodzimy z Royal Dogs. Zostawiamy wszystko za sobą. Kurwa, to było przerażające.
- Dobrze… ty też odpocznij. - Wiedziałem, że chciała użyć pan, ale zapowiedziałem, że jak ktoś tylko spróbuje, to zostanie rzucony wilkom na pożarcie.
To był zły żart, tak patrząc z perspektywy czasu.
Poczekałem, aż znowu nastanie cisza. Powinienem zapewne oddać warte kolejnej osobie, ale pozwoliłem sobie jeszcze chwile postać. W tym całym przerażeniu, które nie opuszczało mojego umysłu, siedząc po brzuch w śniegu, miałem chociaż odrobinę spokoju. Chociaż każda komórka mojego ciała krzyczała, że powinienem uciekać i znaleźć jakieś światło, tu nareszcie byłem sam. Brakowało mi tego. Minęło zaledwie parę dni, a ja już czułem wykończenie całą tą uwagą.
Dwadzieścia trzy. Łącznie ze sobą, byłem odpowiedzialny za dwadzieścia trzy psy. Wzrok uciekł mi między gałęzie drzew, tam, gdzie znajdował się zamek. Już nie nasz, ale nie mogłem sobie wyobrazić wilków przemierzających jego korytarze. Zamek był moim azylem, niezależnie od prawdy i faktów. Wziąłem głęboki wdech tego obrzydliwego, zimnego powietrza.
- Pies - powiedziałem cicho. Nie powinienem zaczynać, od cholernego towarzysza, ale nie mogłem się powstrzymać. - Tony, Sponge, Pierniś, Harlivy. Solangelo i Sveter. Yowzah, Alicja, Andromeda, Aries, Vergil. Primrose.
Na początku powtarzałem sobie tylko zmarłych, ale moja nadzieja padła. Powtarzałem sobie, że i tak jestem szczęśliwszy niż niektóre psy tutaj - miałem siostrę, miałem ojca, wnuka, bratanice i dwóch synów i Brooklyn. To była cholerna zgraja, olbrzymia wręcz. Prychnąłem śmiechem na myśl, że znowu zajmujemy ponad jedną trzecią populacji. Tylko w tej cholernej zgrai nie było Tony’ego, który leżał gdzieś rozszarpany. Nie było Piernisia, który skończył pewnie tak samo. Nie było Solangelo, Harlivy, Svetera i Yowzah, którzy zapewne dołączyli do tak wielu we wspólnym grobie. Jak mogłem myśleć inaczej? Jak pozwalać sobie na nadzieje, tylko po to, by ona zawodziła mnie dzień za dniem.
Wiedziałem, że nasze ruszenie w drogę nic nie oznacza. Ciągle mogli nas znaleźć, na to zawsze była szansa, powtarzałem to każdemu, kto chciał słuchać, ale Tony nie wstanie już z grobu. Pies w niczym mi nie pomoże. Moje dzieci nie zapukają do komnaty.
Poczułem dreszcz przechodzący przez mój grzbiet na myśl, że któreś mogłoby chcieć mnie odwiedzić. Może Varchie zrobiłaby małą wycieczkę, może Thorin postanowił by znowu powrócić.
Potrząsnąłem łbem. Nie. Nie mogę iść w tą stronę.
Każdemu po kolei kłamałem w pysk mówiąc, że wierzę w bezpieczne powroty. Pozwoliłem swoim ponurym myślom się oswajać, bo one nie mogły uderzyć mnie znienacka, nie teraz.
Uniosłem łeb wysoko. Gdzieś tam głęboko czaił się niebezpieczny optymizm - brak ciała to brak dowodu śmierci - ale wiedziałem, że on będzie z czasem wygasał. Chciałem zakopać się w tym cholernym śniegu, ale zamiast tego wyciągnąłem się jeszcze bardziej w stronę gwiazd.
Nie było na to czasu. Ta krótka lista to jedyne, na co mogłem sobie pozwolić. Przyjdzie czas na żal, kiedyś, jak sytuacja się poprawi. Na razie nie. Na razie miałem za dużo obowiązków i spraw do zrobienia.
Odwróciłem się i poszedłem obudzić Billa. Jeszcze parę godzin mogłem leżeć w ciszy, starając się złapać odrobinę snu.
Zostałem przywódcą, alfą, opiekunem, jak tam chcą to nazwać, nie ma znaczenia. Byłem odpowiedzialny za te psy, za każdy włos na ich skórze i każdą bliznę pod sierścią. Ufali mi. Niektórzy bardziej, niektórzy mniej, ale zgodzili się iść i być posłuszni moim decyzją.
Nie zawiodę ich, nie mogę. Nie wytrzymałbym jeszcze tego kamienia na moim sercu.
Zrobię co trzeba. Dopilnuje ich. Zajmę się wszystkim. Będą szczęśliwi.
Dam radę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz