Milczałam, chociaż przez głowę przeszło mi przynajmniej tysiąc niecenzuralnych myśli, które chciałam z siebie wyrzucić. Z każdą kolejną zaciskałam zęby, aby tylko jej nie wypuszczać. W niczym by nie pomogła. Nie czuł się dobrze z tym, że znowu płaczę, ale kiedy zaczął otwierać buzię, ja także nie wytrzymałam.
— Jesteś dupkiem, Pergilmes. — Warknęłam.
Prychnął. Napięcie między nami narastało. Przynajmniej wciąż patrzył mi w oczy. W Royal Dogs miał z tym większy problem. Po jego spojrzeniu byłam pewna, że tak samo miał miliard rzeczy do powiedzenia, ale tak samo ich nie mówił. Mrugnęłam. Tylko na trochę dłużej. Potrzebowałam trochę ciemności, żeby schować dumę. Zamiast niej narastała histeria.
— Mamusiu, dlaczego mnie zostawiłaś?
Oddech przyspieszył. Płacz zmienił się w szloch. Szloch w łkanie. Chociaż próbowałam udawać, że tego nie robię. Strasznie miękka się zrobiłam. Duszenie w sobie tylko pogarszało sprawę. Każde urywane nabranie powietrza kończyło się kłuciem w bok. Rana. Prowizorycznie zszyta. Prowizorycznie leczona. Zdecydowanie wolniej się goiła. Jeśli w ogóle. Widziałam ją oczami wyobraźni.
— Brooklyn — jego głos wybrzmiewał z oddali, jakbym była w zamkniętym pomieszczeniu, a otaczający mnie świat był tłumiony przez wyimaginowane kraty. Bo pomieszczenie stawało się więzieniem, wokół którego biegało małe, marmurkowe szczenię.
— Mamusiu, czy ty chciałaś się mnie pozbyć?
Dobieranie powietrza przestało dostarczać mi tlenu. Zaczęłam nabierać go jeszcze bardziej łapczywie, lecz i to nie pomagało. Mój własny organizm chciał mnie udusić, a ja nie miałam pojęcia, w jaki sposób oddychać. A ten narastający ból rozerwanego boku tylko dodawał paniki.
— Brooklyn spójrz na mnie! — zadrżałam pod wpływem dotyku. Chyba trzymał mój pysk łapami. Ale to też było jak z innego wymiaru. Niby tuż obok, a jednak z oddali. — Proszę. — Dodał ciszej, spokojniej.
Jak ten Pergilmes, który przyszedł do mojej komnaty ze skruchą. Ten, którego tuliłam do siebie. Który stawał na łapy po załamaniu i którego pocałowałam, gdy myślałam, że śmierć mnie dopadła. Otworzyłam powoli zamglone od łez oczy.
— Nie zabieraj mi tego — załkałam. Nie myślałam wtedy o tym, jak żałośnie to musi brzmieć. — Wiem, że jestem beznadziejna. Ale nie miałam innych dzieci. Chcę żyć nadzieją, że tu wróci. — Płacz nasilił się.
Westchnął.
— Nie będę czuła tego inaczej tylko dlatego, że ty miałeś większą rodzinę i straciłeś więcej osób! — krzyknęłam łapiąc oddech. — Nie potrafię! Dobra?!
Przyciągnął mnie do siebie.
— Wiem. — Starał się zachowywać spokój, więc i ja ugryzłam się w język. To było trudne, ale próbowaliśmy się wyciszyć. Kłótnie w niczym nie pomagały. A już szczególnie z osobą, która była mi teraz najbliższa. Nie. Która od dawna była mi najbliższa, chociaż od dawna nie chciałam tego przyznawać. Czułam przyspieszone bicie jego serca. I to również pomogło mi odeprzeć napad. Bałam się o niego. Nie chciałam, żeby coś mu się stało. Przytuliłam go. Mocno. Często ostatnio to robiłam, ale bardzo tego potrzebowałam.
— Ale ja nie zacznę wierzyć dlatego, że ty to robisz — gładził mnie po plecach uspokajająco.
— W porządku. — Pociągnęłam nosem.
— Brooklyn? — wyprostowałam się słysząc trzeci głos. Pergilmes odsunął się ode mnie, a ja wytarłam mokre policzki łapą. Przekierowałam wzrok na sznaucerkę.
— Tak, Eau?
— Wróciłam ze zwiadu i chciałabym złożyć raport. — Tu zrobiła pauzę, ale ponieważ nic nie mówiłam, kontynuowała swoją wypowiedź. — Przeczesałam teren przed nami, wzdłuż rzeki. Nie napotkałam żadnych większych zgromadzeń. Około tysiąca kroków na północ natknęłam się na samotnego wędrowca. Nie dostrzegł mnie. Zmierzał na zachód, przekroczył rzekę kamieniami, które umożliwiają przedostanie się na drugi brzeg. Dotrzemy tam prawdopodobnie za dwa dni. Obserwowałam go jakiś czas, aczkolwiek nie uznałam za zagrożenie dla sfory. Był psem nieokreślonej rasy o ciemnej sierści i niebieskich oczach, wzrostu średniego. Przechodząc kolejne pięćset kroków dostrzegłam ślady zwierzyny oraz bujniejszej roślinności, która może mieć jakieś zastosowanie medyczne. Ani śladu zagrożenia z tej strony. Wracając również nie spostrzegłam trudności, mimo odejścia kawałek od rzeki.
— To wszystko? — spytałam po dokładnym przeanalizowaniu słów, którymi mnie obdarzyła. Kiwnęła głową. — Wygląda na to, że w przeciągu najbliższych kilku dni będziemy bezpieczni. Dziękuję, Eau. Dobra robota.
Oddaliła się kompletnie ignorując obecność Gila, ale nie drążyłam tematu. On również nie był skory do wyjaśnień, więc przestałam się tym interesować. Będzie chciał, to mi powie.
Wyruszyliśmy dalej następnego dnia o świcie. Mieliśmy dosyć dobre tempo jak na sporej wielkości idącą grupę, a ja nie spowolniałam jej mimo wewnętrznego pragnienia, by dać szansę dogonić nas Alicji i Genesis. Wierzyłam w to, że nas znajdą, chociaż nie chciałam już dzielić się tym z współprzywódcą. Nie miałam zamiaru zmieniać swojego zdania, on natomiast twardo stał przy swoim. Wędrówka robiła się jeszcze bardziej uciążliwa, jeżeli to w ogóle możliwe. Myśliwi dwoili się i troili, aby dostarczać grupie jedzenia, zwiadowcy wyprzedzali nas, by wcześniej dostrzec potencjalne zagrożenie, medycy pomagali najbardziej potrzebującym… W zasadzie każdy miał jakieś zajęcie. Grupa pilnowała siebie nawzajem, chociaż nie wszyscy wcześniej się znali. Jednak Peter miał rację. Potrzeba przetrwania łączyła nas wszystkich, chyba właśnie dzięki niej to wszystko było trochę znośniejsze. Chcąc nie chcąc, zaczęły pojawiać się pierwsze pytania. Co dalej? Jak daleko musimy odejść? Czy znajdziemy bezpieczne miejsce dla sfory? Kiedy dotrzemy? Czy przetrwamy tę wyprawę? Wszyscy byli zmęczeni i zaniepokojeni.
— Słyszałeś wczorajszy raport — zagadałam do Perga. — Zbliżamy się do nieco lepszych warunków.
— Co proponujesz? — spytał wprost. Wiedział, że coś mi chodzi po głowie.
— Sfora jest zmęczona, nie tylko fizycznie. Postoje na noc mogą nie wystarczyć. Mamy rannych, nie mówię tu tylko o sobie, ja sobie radzę. Jeśli natrafimy na dobre miejsce, może powinniśmy się zatrzymać na kilka dni? Dać wszystkim odpocząć, zregenerować siły.
Spojrzał na mnie podejrzliwie. Chyba chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Milczał przez chwilę i dopiero wtedy zabrał głos.
— Nie wierzę, żebyś robiła to ze względu na sforę. — Miałam ochotę go uderzyć. — Ale to dobry pomysł.
— Chcę być dobrą alfą. — Warknęłam.
Nie odpowiedział.
Dalsza podróż była spokojna. Odzywałam się stosunkowo niewiele, prywatnie nie zamieniłam z nikim ani jednego słowa. Odpowiadałam na raporty i zażalenia, szukałam rozwiązań na pojawiające się problemy. Musieliśmy zrobić krótki postój, aby ranni odpoczęli. Prestian zajął się moim przypadkiem, a ja uważnie przyglądałam się temu, co robi. Nie wydarzyło się w tym czasie nic niezwykłego, wróciliśmy do dalszej wędrówki.
Eau miała rację. Kolejni zwiadowcy donosili o ruchomym stadzie zwierzyny, kilkaset kroków od nas. Podróżowało wolniej, niż my, do tego stopnia, aby Mars na swoim zwiadzie dostrzegł więcej, niż silny trop. Bonnie natomiast zwróciła uwagę na pojawiające się pokrzywy i coś tam jeszcze, co mi mówiło niewiele, aczkolwiek Alegrii zaświeciły się oczy. A skoro medyczka się ucieszyła, to zapewne było to istotne zielsko.
— Odpowiednio przyrządzona zupa z pokrzyw może załatwić sprawę posiłków. — Odparł Prestian. — Jednak odpowiednie przyrządzenie wymaga trochę czasu i zasobów.
I w ten oto sposób postój przy najbliższej możliwej okazji stał się rzeczywistością. Ogłoszony grupie spotkał się ze stuprocentową aprobatą, a we mnie pojawiła się nadzieja, że moja córka będzie w stanie nas dogonić. Sfora nabrała motywacji do wędrówki wiedząc, że niebawem zatrzymamy się na kilka dni. Atmosfera zrobiła się przyjemniejsza, praktycznie wszystkim poprawiły się nastroje. Mimowolnie i na mój pyszczek wdarł się cień uśmiechu. W ten sposób dotrwaliśmy do nocy. Wraz z Pergilmesem rozdzieliliśmy zadania pośród członków, którzy rozbijali obóz. Z powodu swojej rany wciąż nie mogłam czynnie uczestniczyć w zwiadach, aczkolwiek kierowałam zwiadowcami. Roboty było dużo, zaczęłam powoli zastanawiać się nad doborem swojej pierwszej bety. Wybór był dla mnie dość oczywisty, lecz chciałam skonsultować się jeszcze z Gilem. Rozejrzałam się po obozie i zmarszczyłam brwi nie dostrzegając nigdzie czarnego sznaucera, zaraz jednak domyśliłam się, że odszedł kawałek pełnić wartę.
Noc była ładna. Ciemne, bezchmurne niebo rozścielone gwiazdami i delikatna łuna księżyca w całej swojej okazałości. A wokół cisza, zakłócana jedynie szemraniem wiatru i spokojnym szumem rzeki. Udało mi się odnaleźć samca. Nie zakradałam się. Szłam w taki sposób, aby zdawał sobie sprawę z tego, że nadchodzę. Położyłam się wokół niego tak, aby owinąć go swoim ciałem.
— Co robisz? — zapytał.
Nie mówił tego w sposób pretensjonalny, brzmiał raczej na zaskoczonego.
— Dotrzymuję ci towarzystwa podczas samotnej, nocnej warty bez światła. — Odparłam spokojnie.
Czy był mi wdzięczny? Trudno stwierdzić. Gil nie należał do osób wylewnych. Przyjął do wiadomości i poprawił swoją pozycję, aby większa powierzchnia jego ciała stykała się z moją. Wiedziałam, że w jakiś sposób doceniał moją obecność. Spojrzałam w niebo i odechciało mi się rozmowy na tematy czysto służbowe. Westchnęłam.
— Nie musisz tego robić. — Stwierdził.
Przewróciłam oczami.
— Wiem, Gil. Jeśli nie możesz ścierpieć tego, że chcę coś dla ciebie zrobić, uznaj to za moją ogromną potrzebę spędzenia z tobą czasu poza ciągłym marszem i sprawami sfory. — Mruknęłam. — Może być?
Teraz to on przewrócił oczami. Nie potrafiłam całkowicie wyzbyć się złośliwości, ale on również bywał nieprzyjemny w stosunku do mnie. Nasza relacja była… dziwna.
— Miło by było, gdyby śnieg przestał padać. — Stwierdził zerkając na niebo.
— Kiedyś przestanie — przerzuciłam wzrok na niego.
Wydał z siebie nieartykułowany pomruk.
— Chciałbym... — wyraźnie się zawahał. — Chciałbym, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Żeby skończyła się ta cholerna zima.
Przeżywał tę sytuację dużo bardziej, niż ja.
— Nie przyspieszę ci tego. — Wzruszyłam barkami i delikatnie się przeciągnęłam. — Musimy to przetrwać.
— Wiem. — Westchnął. — Cholera wiem.
Podłamany Gil był ostatnią wersją, którą chciałam widzieć. Może poza znerwicowanym, ale o tym wyjątkowym stanie nie chciałam myśleć. Wzdrygnęłam się. Chciałam go jakoś podnieść na duchu.
— Ej. Przetrwamy. — Starałam się brzmieć tak pogodnie, jak to tylko możliwe. Ostrożnie trąciłam go nosem. — Przetrwaliśmy cholerny najazd wrogów. — Uśmiechnęłam się delikatnie.
Nie było to prawdą, o czym przypomniały mi przebłyski z chwili, w której trójka rosłych basiorów rozrywała mi bok.
— Ty przetrwałeś. — Poprawiłam się. — I uratowałeś mi życie. Dziękuję, Gil.
Nie wiem, czy wcześniej już mu to mówiłam. Zerknął na mnie.
— Uratowaliśmy. Nie przeniósłbym cię sam.
Zmarszczyłam brwi.
— Nie pamiętam nikogo innego. — Przyznałam. — Pamiętam, jak mnie znalazłeś i… — "i cię pocałowałam" — ...i no.
Skromny rumieniec przybarwił moje policzki.
— Nawijałaś bez ładu i składu — zażartował.
Parsknęłam śmiechem.
— Bo ty byś nawijał z ładem i składem w takiej sytuacji. — Szturchnęłam go zaczepnie w bok.
— No cóż. Starałem się utrzymać cię przy świadomości. — Był zestresowany, o czym świadczyła jego postawa. Nie mam pojęcia co mogłabym zrobić, żeby chociaż trochę go pod tym względem odciążyć.
— Utrzymałeś. Pamiętam chyba wszystko do omdlenia. — Rozbiegany wzrok, próby skupienia na nim uwagi i ten cholerny moment, o którym i on wciąż pamiętał.
— Straciłaś dużo krwi. Zawsze wtedy zachowujemy się durnie.
Auć.
Zamknęłam oczy i wzięłam głębszy oddech.
— Pergilmes. Nie uważam, żeby pocałowanie ciebie było durne. — Mówiłam pewnym, w miarę możliwości spokojnym głosem. I mimo otworzenia oczu, bałam się na niego spojrzeć.
— Byłaś zmęczona, pozbawiona znacznej ilości krwi i zestresowana. Działałaś impulsywnie, to nigdy nie jest sensowne.
Dlaczego on nie dopuszcza do siebie tej myśli?
Podniosłam się do siadu.
— Byłam pewna, że umrę. Chciałam przekazać ci gestem wszystko to, czego nie zdążyłabym słowami.
Chciałam mu to teraz powiedzieć, naprawdę chciałam, ale strach wygrał. Nie odpowiedziałby tego samego. Nie dopuszczał mnie do siebie.
— Brooklyn...
I milczał. Mętlik w jego głowie wyczuwalny był i dla mnie. Co, jeśli tego nie czuł? Nie chciałam o tym myśleć. On może i miał wątpliwości, ale ja nie. Wiedziałam, co czuję, jakkolwiek nie chciałam tego maskować, wracało ze zdwojoną siłą. Nie patrzył na mnie, więc obróciłam jego pysk w moim kierunku, a następnie pocałowałam. Nie spodziewałam się, że to odwzajemni.
To było zupełnie inaczej, niż za każdym pocałunkiem w moim życiu. Dłużej. Czulej. Lepiej. Dopóki nie odsunął się z nieznanych mi powodów.
— Gil… — zaczęłam ostrożnie.
Przesadziłam?
— Powinienem być uważny. Coś może nadchodzić ze wschodu. — Głos mu drżał, gdy to mówił.
Przesadziłam.
Znów położyłam się owijając go swoim ciałem. Nie chciałam go zostawiać samego na nocnej warcie. Dopóki nie mówił, że mam odejść, wolałam przy nim zostać. Nie mówiłam już nic. Wsłuchiwałam się w otoczenie, ale przede wszystkim jego oddech.
Nie pamiętałam momentu, w którym zasnęłam. Przyszedł nieoczekiwanie. Nie było jednak ciężko dostrzec momentu pobudki.
— Śnieg przestał padać. — Jego głos był pierwszym, co usłyszałam.
Otworzyłam zaspane oczy.
— Co? — wymamrotałam. Mój umysł wciąż połowicznie śnił.
— Nie pada. Śnieg. — Powtórzył z delikatnym uśmiechem.
Pergilmes i uśmiech. Ciekawa kompilacja. Nieczęsto byłam w stanie ją dostrzegać.
— To dobry znak. — Odparłam, a on kiwnął głową. — Powinniśmy ruszać. — Dodałam.
Podniosłam się i przeciągnęłam. Zaczęłam kierować się w stronę obozu.
— Brooklyn?
Spojrzałam na niego pytająco. Odkaszlnął.
— Powinniśmy porozmawiać.
Miał rację. Powinniśmy. Ale po wczorajszej nocy miałam złe przeczucia i naprawdę wolałam tego nie robić. Czułam, jak mój organizm zaczyna się spinać.
— Wieczorem. Nie ma sensu opóźniać wędrówki przed postojem. Im szybciej zbliżymy się do korzystniejszych warunków, tym szybciej odpoczniemy.
— Dobrze. — Powiedział spokojnie.
Sforę zbudziliśmy razem. Wczorajsze dobre wieści musiały dać im niesamowicie wiele radości, bo zebrali się szybko i sprawnie. Nikt też nie narzekał zbytnio na kolejny dzień marszu. I dobrze. Nie mieliśmy wyboru.
— Chciałabym dobrać swoją betę. — Odparłam podczas wędrówki.
Nie mogłam go unikać. Mieliśmy ścisłą współpracę, decydowaliśmy o losach sfory. Mogłam jednak poruszać jedynie tematy służbowe. Przynajmniej do wieczora. Bo miał rację. Powinniśmy porozmawiać.
— Wiesz już kogo? — podjął temat.
Dobrze, bardzo dobrze.
— Tak. — Odparłam.
Nie było to wielką tajemnicą. Nie był zaskoczony, gdy mu wyjawiłam. Pokiwał jedynie głową, nie miał żadnych przeciwwskazań. Ulżyło mi. Prawdę mówiąc i tak bym postawiła na swoim, ale zawsze lepiej było mieć aprobatę współprzywódcy. Wyjawił mi swoją propozycję, również uznałam to za dobrą decyzję. Myślałam co prawda o kim innym, ale bety mogliśmy mieć dwie. Pewnie miał pomysł na wykorzystanie tego faktu. Byłam przekonana, że jeszcze wrócimy do tego tematu, chociażby na wyczekiwanym postoju.
Zwiadowcy wracali ze swoich zwiadów. Oszacowali, że do najlepszego miejsca na dłuższy postój dotrzemy w przeciągu dwóch dni. W najlepszym przypadku. W najgorszym — czterech. Była to dobra informacja, ogłosiliśmy ją grupie, która ruszyła żwawiej wprzód. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie.
Wieczór, który odwlekałam niesłychanie, przyszedł dużo szybciej niż chciałam. Nawet tradycyjny postój w środku dnia przebiegł niezwykle sprawnie i szybko docierały do nas prośby o wyruszenie dalej. Kiedy za naszymi plecami zachodziło słońce, pokonaliśmy zdecydowanie większą odległość, niż zazwyczaj. A może tak mi się tylko wydawało?
Wzięłam głębszy oddech, gdy dostrzegłam Pergilmesa idącego w moim kierunku.
— Nie masz dziś warty? — mruknęłam złośliwie, nim zdążyłam ugryźć się w język.
— Zastąpi mnie Bill. — Nie dał się sprowokować. — Odejdźmy kawałek. — Poprosił.
I odeszliśmy. Lecz kiedy pierwsze zalążki rozmowy wydobyły się z jego ust, zaczęłam tego żałować. To nie zapowiadało się dobrze.
— Chciałem porozmawiać o nas. — Spoglądał na mnie kątem oka.
Powstrzymałam się od złośliwych komentarzy. Wiedziałam natomiast, że jeśli otworzę pysk, nie będzie ratunku i same wypłyną na światło dzienne. Milczałam więc wpatrując się w niego wyczekująco.
— Co do mnie czujesz? — zapytał.
Naprawdę, Gil?
Wzięłam głębszy oddech i na spokojnie wypuściłam powietrze. Usiłowałam panować nad swoimi nerwami. To przecież była zwykła, kulturalna rozmowa.
— Czuję, że jesteś mi bliski. — Zaczęłam ostrożnie. Tak, można było wyrazić to prościej. Szybciej. Ale starałam się opóźnić nadchodzący zawód. Kiwnął łbem.
— Dobrze, ty mi też. — Brzmiał, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie. — Ale nie wiem wiele więcej. — Spojrzał mi prosto w oczy. — Nie wiem, czy cię kocham.
To nie tak, że się tego nie spodziewałam. Bo spodziewałam. I wiedziałam, że zaboli. Ale czy byłabym w stanie kompletnie zapobiec swoim odczuciom? I co z tego, że wiedziałam, że tak będzie, skoro tak czy siak docierały do mnie negatywne emocje. W przeciągu mrugnięcia zniknęło całe ciepło, które biło z moich oczu, zastąpione chłodem.
— Nie miałbyś wątpliwości, jakbyś kochał. — Odparłam bezemocjonalnie.
— Nieprawda. — Wciąż pozostawał spokojny. — Skąd miałbym to wiedzieć? Nigdy nie byłem zakochany. Nie byłem pewien nawet swojej miłości do rodziny, a ona jest niejako wrodzona.
Nie mówiłam nic. Starałam się zachować pozorny spokój. Wnętrza nie mogłam uspokoić. Burzy myśli i emocji, które swoją siłą mogłyby rozsadzić całą sforę. Również poprzednią.
— Nie chcę dawać ci nadziei, nie chcę ci jej psuć. Tak po prostu jest Brooklyn, nie zmuszę się do odpowiedzi, nie będzie ona szczera. — Odparł z powagą, a ja tylko pokiwałam głową.
— W porządku. — Rzuciłam oshle.
Wcale nie było.
— Nie prawda, nie jest — prychnął.
Powstrzymałam przewrócenie oczami. No nie pierdol, Pergilmes. No nie pierdol.
— Dobrze, że mi powiedziałeś. — Sprecyzowałam. Niby zawsze lepiej znać prawdę.
— Mam… — zrobił pauzę. — ...nadzieję, że za bardzo nie niszczę ci serca. — Cały czas spoglądał na mnie, co paradoksalnie sprawiało, że czułam się tylko gorzej.
— Nie wiem, czy da się mnie zniszczyć bardziej, niż zniszczyłam się sama na misji. — Odwróciłam wzrok. — Także nie bierz sobie tego do głowy, masz większe problemy. Na przykład śnieg. — Nie powstrzymałam zgryźliwego komentarza.
Czułam na sobie jego spojrzenie.
— Tak, śnieg to moje największe zmartwienie — mruknął.
Napięcie wzrastało. Kurwa. Czemu to nie może być takie proste?
— Co robimy w związku z tym? — spytałam wreszcie. Nienawidziłam tkwić w niewiadomej. Chciałam dokładnie wiedzieć, czego oczekuje.
— Wiesz jak to się robi? Bycie razem i tak dalej?
Trochę mnie zaskoczył, przyznam. Najpierw nie kocha, potem porusza temat związku. Cudownie.
— Nie byłam nigdy z nikim. — Przyznałam. Szok zabrał trochę chłodu z mojego głosu.
— Ja byłem jedynie w partnerstwie wizerunkowym, mój ojciec był za bardzo przykładem, rodzeństwo też niezbyt. Nie wiem co powinienem, czego nie powinienem, nawet inaczej, co działa, a co nie? Na czym polega całe... partnerowanie.
Partnerstwo wizerunkowe. Svetlana. I dzieci wizerunkowe? Co za kretynizm.
— Moja matka zabiła się, zanim udało mi się ją zapamiętać. Ale ojciec był potem w relacji. Dopóki drugi nie zniknął. Też nie mam dobrego wzorca. Ale czy to nie partnerstwo powinno ustalać, jak ma wyglądać ich związek?
Przyznaję, trochę złagodniałam. Nie potrafiłam długo pluć na niego jadem. Chociaż w tej sytuacji bardzo chciałam. Uśmiechnął się nieznacznie, ledwo to wyłapałem.
— Nie wiem Brooklyn, to jest właśnie pytanie. Skąd wiedzieć, czy to nie zacznie się pieprzyć, a my nawet nie zauważymy, póki nie będzie za późno?
— W dostrzeganiu problemów nie ma lepszych od ciebie — mruknęłam żartem, nawet na moim pysku pojawił się cień uśmiechu. Zniknęła też chęć mordu z oczu. — Nie mam pojęcia, Gil. — Spoważniałam, zanim uraził by się tymi słowami. Nie miały go urazić.
— Nawet jeżeli rzeczy nie są... najlepsze — bawił mnie jego ostrożny dobór słownictwa. — ...to wolałbym, żeby nie pogorszyły się jeszcze bardziej.
— Nie zacznę się do ciebie rzucać tylko dlatego, że nie czujesz tego samego — parsknęłam.
Skrzywił się.
— Zobaczymy, jak będziesz musiała wytrzymywać z moim niezrozumiałym umysłem przez jeszcze przez miesiące w podróży — zażartował.
— Może mnie to nie wykończy — podłapałam.
— Mam nadzieję.
Przez chwilę pozostała między nami cisza, którą przerwałam.
— Przez następnych kilka dni skupie się bardziej na pracy. Nie bierz tego do siebie. — Potrzebowałam tego. Zająć myśli. I chociaż rana wciąż nie wyglądała najlepiej, miałam zamiar wyruszyć jutro na swój pierwszy zwiad. I nie obchodziło mnie już zdanie żadnego cholernego medyka, czy kogokolwiek, kto powtarzał by, że to nie jest dobry pomysł.
— Rozumiem. — Pokiwał głową. Dobrze. Jakby próbował mnie powstrzymywać, sytuacja mogłaby zrobić się nieprzyjemna.
— Czy... — Ucięłam. Zawahałam się. Ostatecznie stwierdziłam, że skoro zaczęłam, nie ma już odwrotu. — Towarzyszyć ci przy nocnych zmianach?
Jakimkolwiek dupkiem by nie był, bał się tej cholernej ciemności. I to nie z błahego powodu.
— Czasami? — odchrząknął. — Czasami. Lubię być w nich sam. Potrzebuje tego raz na jakiś czas.
Być może znałam go słabiej, niż mi się wydawało.
— Dobrze. Mów kiedy nie. — Ale to żałośnie brzmiało. Przecież on nawet mnie nie potrzebował. Po co ja to robiłam? I co z tego, że ja potrzebowałam jego? Wielokrotnie radziłam sobie w samotności.
— Będę. Postaram się. — Oznajmił.
— To wszystko, co masz mi do powiedzenia? — spytałam.
— Myślę, że tak.
Pokiwałam głową. Odwróciłam się z zamiarem odejścia, ale zatrzymał mnie.
— Brooklyn — Odwrócił łeb w moją stronę. Spojrzałam na niego wyczekująco. — Mam nadzieje, dla twojego dobra, że Alicja się znajdzie.
Pierwszy raz szczerze uśmiechnęłam się tak szeroko, odkąd wyruszyliśmy. Dobra, to było miłe. Bardzo.
— Ja też, Gil. Dziękuję.
Może dzięki temu ta rozmowa wcale nie kojarzyła mi się tak paskudnie następnego dnia? I jeszcze kolejnego, kiedy całą sforą stanęliśmy nad brzegiem jeziora?
— Tu zatrzymamy się na dłużej. — Ogłosiliśmy wszystkim, co spotkało się z wiwatami.
Pergilmes? || 3230 słów