2.29.2020

Od Brooklyn cd Pergilmesa

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/02/od-pergilmesa-do-brooklyn.htmlhttps://dogs-republic.blogspot.com/2020/04/od-pergilmesa-cd-brooklyn.html
  — Mamusiu, zrobimy herbatkę? — niemalże słyszałam ten głos, a łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Wiedziałam, że jej nie było, ale ten dźwięk był tak realistyczny…
    Milczałam, chociaż przez głowę przeszło mi przynajmniej tysiąc niecenzuralnych myśli, które chciałam z siebie wyrzucić. Z każdą kolejną zaciskałam zęby, aby tylko jej nie wypuszczać. W niczym by nie pomogła. Nie czuł się dobrze z tym, że znowu płaczę, ale kiedy zaczął otwierać buzię, ja także nie wytrzymałam.
    — Jesteś dupkiem, Pergilmes. — Warknęłam.
    Prychnął. Napięcie między nami narastało. Przynajmniej wciąż patrzył mi w oczy. W Royal Dogs miał z tym większy problem. Po jego spojrzeniu byłam pewna, że tak samo miał miliard rzeczy do powiedzenia, ale tak samo ich nie mówił. Mrugnęłam. Tylko na trochę dłużej. Potrzebowałam trochę ciemności, żeby schować dumę. Zamiast niej narastała histeria.
    — Mamusiu, dlaczego mnie zostawiłaś?
    Oddech przyspieszył. Płacz zmienił się w szloch. Szloch w łkanie. Chociaż próbowałam udawać, że tego nie robię. Strasznie miękka się zrobiłam. Duszenie w sobie tylko pogarszało sprawę. Każde urywane nabranie powietrza kończyło się kłuciem w bok. Rana. Prowizorycznie zszyta. Prowizorycznie leczona. Zdecydowanie wolniej się goiła. Jeśli w ogóle. Widziałam ją oczami wyobraźni.
    — Brooklyn — jego głos wybrzmiewał z oddali, jakbym była w zamkniętym pomieszczeniu, a otaczający mnie świat był tłumiony przez wyimaginowane kraty. Bo pomieszczenie stawało się więzieniem, wokół którego biegało małe, marmurkowe szczenię.
    — Mamusiu, czy ty chciałaś się mnie pozbyć?
    Dobieranie powietrza przestało dostarczać mi tlenu. Zaczęłam nabierać go jeszcze bardziej łapczywie, lecz i to nie pomagało. Mój własny organizm chciał mnie udusić, a ja nie miałam pojęcia, w jaki sposób oddychać. A ten narastający ból rozerwanego boku tylko dodawał paniki.
    — Brooklyn spójrz na mnie! — zadrżałam pod wpływem dotyku. Chyba trzymał mój pysk łapami. Ale to też było jak z innego wymiaru. Niby tuż obok, a jednak z oddali. — Proszę. — Dodał ciszej, spokojniej.
    Jak ten Pergilmes, który przyszedł do mojej komnaty ze skruchą. Ten, którego tuliłam do siebie. Który stawał na łapy po załamaniu i którego pocałowałam, gdy myślałam, że śmierć mnie dopadła. Otworzyłam powoli zamglone od łez oczy.
    — Nie zabieraj mi tego — załkałam. Nie myślałam wtedy o tym, jak żałośnie to musi brzmieć. — Wiem, że jestem beznadziejna. Ale nie miałam innych dzieci. Chcę żyć nadzieją, że tu wróci. — Płacz nasilił się.
    Westchnął.
    — Nie będę czuła tego inaczej tylko dlatego, że ty miałeś większą rodzinę i straciłeś więcej osób! — krzyknęłam łapiąc oddech. — Nie potrafię! Dobra?!
    Przyciągnął mnie do siebie.
    — Wiem. — Starał się zachowywać spokój, więc i ja ugryzłam się w język. To było trudne, ale próbowaliśmy się wyciszyć. Kłótnie w niczym nie pomagały. A już szczególnie z osobą, która była mi teraz najbliższa. Nie. Która od dawna była mi najbliższa, chociaż od dawna nie chciałam tego przyznawać. Czułam przyspieszone bicie jego serca. I to również pomogło mi odeprzeć napad. Bałam się o niego. Nie chciałam, żeby coś mu się stało. Przytuliłam go. Mocno. Często ostatnio to robiłam, ale bardzo tego potrzebowałam.
    — Ale ja nie zacznę wierzyć dlatego, że ty to robisz — gładził mnie po plecach uspokajająco.
    — W porządku. — Pociągnęłam nosem.
    — Brooklyn? — wyprostowałam się słysząc trzeci głos. Pergilmes odsunął się ode mnie, a ja wytarłam mokre policzki łapą. Przekierowałam wzrok na sznaucerkę.
    — Tak, Eau?
    — Wróciłam ze zwiadu i chciałabym złożyć raport. — Tu zrobiła pauzę, ale ponieważ nic nie mówiłam, kontynuowała swoją wypowiedź. — Przeczesałam teren przed nami, wzdłuż rzeki. Nie napotkałam żadnych większych zgromadzeń. Około tysiąca kroków na północ natknęłam się na samotnego wędrowca. Nie dostrzegł mnie. Zmierzał na zachód, przekroczył rzekę kamieniami, które umożliwiają przedostanie się na drugi brzeg. Dotrzemy tam prawdopodobnie za dwa dni. Obserwowałam go jakiś czas, aczkolwiek nie uznałam za zagrożenie dla sfory. Był psem nieokreślonej rasy o ciemnej sierści i niebieskich oczach, wzrostu średniego. Przechodząc kolejne pięćset kroków dostrzegłam ślady zwierzyny oraz bujniejszej roślinności, która może mieć jakieś zastosowanie medyczne. Ani śladu zagrożenia z tej strony. Wracając również nie spostrzegłam trudności, mimo odejścia kawałek od rzeki.
    — To wszystko? — spytałam po dokładnym przeanalizowaniu słów, którymi mnie obdarzyła. Kiwnęła głową. — Wygląda na to, że w przeciągu najbliższych kilku dni będziemy bezpieczni. Dziękuję, Eau. Dobra robota.
    Oddaliła się kompletnie ignorując obecność Gila, ale nie drążyłam tematu. On również nie był skory do wyjaśnień, więc przestałam się tym interesować. Będzie chciał, to mi powie.
    Wyruszyliśmy dalej następnego dnia o świcie. Mieliśmy dosyć dobre tempo jak na sporej wielkości idącą grupę, a ja nie spowolniałam jej mimo wewnętrznego pragnienia, by dać szansę dogonić nas Alicji i Genesis. Wierzyłam w to, że nas znajdą, chociaż nie chciałam już dzielić się tym z współprzywódcą. Nie miałam zamiaru zmieniać swojego zdania, on natomiast twardo stał przy swoim. Wędrówka robiła się jeszcze bardziej uciążliwa, jeżeli to w ogóle możliwe. Myśliwi dwoili się i troili, aby dostarczać grupie jedzenia, zwiadowcy wyprzedzali nas, by wcześniej dostrzec potencjalne zagrożenie, medycy pomagali najbardziej potrzebującym… W zasadzie każdy miał jakieś zajęcie. Grupa pilnowała siebie nawzajem, chociaż nie wszyscy wcześniej się znali. Jednak Peter miał rację. Potrzeba przetrwania łączyła nas wszystkich, chyba właśnie dzięki niej to wszystko było trochę znośniejsze. Chcąc nie chcąc, zaczęły pojawiać się pierwsze pytania. Co dalej? Jak daleko musimy odejść? Czy znajdziemy bezpieczne miejsce dla sfory? Kiedy dotrzemy? Czy przetrwamy tę wyprawę? Wszyscy byli zmęczeni i zaniepokojeni.
    — Słyszałeś wczorajszy raport — zagadałam do Perga. — Zbliżamy się do nieco lepszych warunków.
    — Co proponujesz? — spytał wprost. Wiedział, że coś mi chodzi po głowie.
    — Sfora jest zmęczona, nie tylko fizycznie. Postoje na noc mogą nie wystarczyć. Mamy rannych, nie mówię tu tylko o sobie, ja sobie radzę. Jeśli natrafimy na dobre miejsce, może powinniśmy się zatrzymać na kilka dni? Dać wszystkim odpocząć, zregenerować siły.
    Spojrzał na mnie podejrzliwie. Chyba chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Milczał przez chwilę i dopiero wtedy zabrał głos.
    — Nie wierzę, żebyś robiła to ze względu na sforę. — Miałam ochotę go uderzyć. — Ale to dobry pomysł.
    — Chcę być dobrą alfą. — Warknęłam.
    Nie odpowiedział.
    Dalsza podróż była spokojna. Odzywałam się stosunkowo niewiele, prywatnie nie zamieniłam z nikim ani jednego słowa. Odpowiadałam na raporty i zażalenia, szukałam rozwiązań na pojawiające się problemy. Musieliśmy zrobić krótki postój, aby ranni odpoczęli. Prestian zajął się moim przypadkiem, a ja uważnie przyglądałam się temu, co robi. Nie wydarzyło się w tym czasie nic niezwykłego, wróciliśmy do dalszej wędrówki.
    Eau miała rację. Kolejni zwiadowcy donosili o ruchomym stadzie zwierzyny, kilkaset kroków od nas. Podróżowało wolniej, niż my, do tego stopnia, aby Mars na swoim zwiadzie dostrzegł więcej, niż silny trop. Bonnie natomiast zwróciła uwagę na pojawiające się pokrzywy i coś tam jeszcze, co mi mówiło niewiele, aczkolwiek Alegrii zaświeciły się oczy. A skoro medyczka się ucieszyła, to zapewne było to istotne zielsko.
    — Odpowiednio przyrządzona zupa z pokrzyw może załatwić sprawę posiłków. — Odparł Prestian. — Jednak odpowiednie przyrządzenie wymaga trochę czasu i zasobów.
    I w ten oto sposób postój przy najbliższej możliwej okazji stał się rzeczywistością. Ogłoszony grupie spotkał się ze stuprocentową aprobatą, a we mnie pojawiła się nadzieja, że moja córka będzie w stanie nas dogonić. Sfora nabrała motywacji do wędrówki wiedząc, że niebawem zatrzymamy się na kilka dni. Atmosfera zrobiła się przyjemniejsza, praktycznie wszystkim poprawiły się nastroje. Mimowolnie i na mój pyszczek wdarł się cień uśmiechu. W ten sposób dotrwaliśmy do nocy. Wraz z Pergilmesem rozdzieliliśmy zadania pośród członków, którzy rozbijali obóz. Z powodu swojej rany wciąż nie mogłam czynnie uczestniczyć w zwiadach, aczkolwiek kierowałam zwiadowcami. Roboty było dużo, zaczęłam powoli zastanawiać się nad doborem swojej pierwszej bety. Wybór był dla mnie dość oczywisty, lecz chciałam skonsultować się jeszcze z Gilem. Rozejrzałam się po obozie i zmarszczyłam brwi nie dostrzegając nigdzie czarnego sznaucera, zaraz jednak domyśliłam się, że odszedł kawałek pełnić wartę.
    Noc była ładna. Ciemne, bezchmurne niebo rozścielone gwiazdami i delikatna łuna księżyca w całej swojej okazałości. A wokół cisza, zakłócana jedynie szemraniem wiatru i spokojnym szumem rzeki. Udało mi się odnaleźć samca. Nie zakradałam się. Szłam w taki sposób, aby zdawał sobie sprawę z tego, że nadchodzę. Położyłam się wokół niego tak, aby owinąć go swoim ciałem.
    — Co robisz? — zapytał.
    Nie mówił tego w sposób pretensjonalny, brzmiał raczej na zaskoczonego.
    — Dotrzymuję ci towarzystwa podczas samotnej, nocnej warty bez światła. — Odparłam spokojnie.
    Czy był mi wdzięczny? Trudno stwierdzić. Gil nie należał do osób wylewnych. Przyjął do wiadomości i poprawił swoją pozycję, aby większa powierzchnia jego ciała stykała się z moją. Wiedziałam, że w jakiś sposób doceniał moją obecność. Spojrzałam w niebo i odechciało mi się rozmowy na tematy czysto służbowe. Westchnęłam.
    — Nie musisz tego robić. — Stwierdził.
    Przewróciłam oczami.
    — Wiem, Gil. Jeśli nie możesz ścierpieć tego, że chcę coś dla ciebie zrobić, uznaj to za moją ogromną potrzebę spędzenia z tobą czasu poza ciągłym marszem i sprawami sfory. — Mruknęłam. — Może być?
    Teraz to on przewrócił oczami. Nie potrafiłam całkowicie wyzbyć się złośliwości, ale on również bywał nieprzyjemny w stosunku do mnie. Nasza relacja była… dziwna.
    — Miło by było, gdyby śnieg przestał padać. — Stwierdził zerkając na niebo.
    — Kiedyś przestanie — przerzuciłam wzrok na niego.
    Wydał z siebie nieartykułowany pomruk.
    — Chciałbym... — wyraźnie się zawahał. — Chciałbym, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Żeby skończyła się ta cholerna zima.
    Przeżywał tę sytuację dużo bardziej, niż ja.
    — Nie przyspieszę ci tego. — Wzruszyłam barkami i delikatnie się przeciągnęłam. — Musimy to przetrwać.
    — Wiem. — Westchnął. — Cholera wiem.
    Podłamany Gil był ostatnią wersją, którą chciałam widzieć. Może poza znerwicowanym, ale o tym wyjątkowym stanie nie chciałam myśleć. Wzdrygnęłam się. Chciałam go jakoś podnieść na duchu.
    — Ej. Przetrwamy. — Starałam się brzmieć tak pogodnie, jak to tylko możliwe. Ostrożnie trąciłam go nosem. — Przetrwaliśmy cholerny najazd wrogów. — Uśmiechnęłam się delikatnie.
    Nie było to prawdą, o czym przypomniały mi przebłyski z chwili, w której trójka rosłych basiorów rozrywała mi bok.
    — Ty przetrwałeś. — Poprawiłam się. — I uratowałeś mi życie. Dziękuję, Gil.
    Nie wiem, czy wcześniej już mu to mówiłam. Zerknął na mnie.
    — Uratowaliśmy. Nie przeniósłbym cię sam.
    Zmarszczyłam brwi.
    — Nie pamiętam nikogo innego. — Przyznałam. — Pamiętam, jak mnie znalazłeś i… — "i cię pocałowałam" — ...i no.
    Skromny rumieniec przybarwił moje policzki.
    — Nawijałaś bez ładu i składu — zażartował.
    Parsknęłam śmiechem.
    — Bo ty byś nawijał z ładem i składem w takiej sytuacji. — Szturchnęłam go zaczepnie w bok.
    — No cóż. Starałem się utrzymać cię przy świadomości. — Był zestresowany, o czym świadczyła jego postawa. Nie mam pojęcia co mogłabym zrobić, żeby chociaż trochę go pod tym względem odciążyć.
    — Utrzymałeś. Pamiętam chyba wszystko do omdlenia. — Rozbiegany wzrok, próby skupienia na nim uwagi i ten cholerny moment, o którym i on wciąż pamiętał.
    — Straciłaś dużo krwi. Zawsze wtedy zachowujemy się durnie.
    Auć.
    Zamknęłam oczy i wzięłam głębszy oddech.
    — Pergilmes. Nie uważam, żeby pocałowanie ciebie było durne. — Mówiłam pewnym, w miarę możliwości spokojnym głosem. I mimo otworzenia oczu, bałam się na niego spojrzeć.
    — Byłaś zmęczona, pozbawiona znacznej ilości krwi i zestresowana. Działałaś impulsywnie, to nigdy nie jest sensowne.
    Dlaczego on nie dopuszcza do siebie tej myśli?
    Podniosłam się do siadu.
    — Byłam pewna, że umrę. Chciałam przekazać ci gestem wszystko to, czego nie zdążyłabym słowami.
    Chciałam mu to teraz powiedzieć, naprawdę chciałam, ale strach wygrał. Nie odpowiedziałby tego samego. Nie dopuszczał mnie do siebie.
    — Brooklyn...
    I milczał. Mętlik w jego głowie wyczuwalny był i dla mnie. Co, jeśli tego nie czuł? Nie chciałam o tym myśleć. On może i miał wątpliwości, ale ja nie. Wiedziałam, co czuję, jakkolwiek nie chciałam tego maskować, wracało ze zdwojoną siłą. Nie patrzył na mnie, więc obróciłam jego pysk w moim kierunku, a następnie pocałowałam. Nie spodziewałam się, że to odwzajemni.
    To było zupełnie inaczej, niż za każdym pocałunkiem w moim życiu. Dłużej. Czulej. Lepiej. Dopóki nie odsunął się z nieznanych mi powodów.
    — Gil… — zaczęłam ostrożnie.
    Przesadziłam? 
    — Powinienem być uważny. Coś może nadchodzić ze wschodu. — Głos mu drżał, gdy to mówił.
    Przesadziłam.
    Znów położyłam się owijając go swoim ciałem. Nie chciałam go zostawiać samego na nocnej warcie. Dopóki nie mówił, że mam odejść, wolałam przy nim zostać. Nie mówiłam już nic. Wsłuchiwałam się w otoczenie, ale przede wszystkim jego oddech.
    Nie pamiętałam momentu, w którym zasnęłam. Przyszedł nieoczekiwanie. Nie było jednak ciężko dostrzec momentu pobudki.
    — Śnieg przestał padać. — Jego głos był pierwszym, co usłyszałam.
    Otworzyłam zaspane oczy.
    — Co? — wymamrotałam. Mój umysł wciąż połowicznie śnił.
    — Nie pada. Śnieg. — Powtórzył z delikatnym uśmiechem.
    Pergilmes i uśmiech. Ciekawa kompilacja. Nieczęsto byłam w stanie ją dostrzegać.
    — To dobry znak. — Odparłam, a on kiwnął głową. — Powinniśmy ruszać. — Dodałam.
    Podniosłam się i przeciągnęłam. Zaczęłam kierować się w stronę obozu.
    — Brooklyn?
    Spojrzałam na niego pytająco. Odkaszlnął.
    — Powinniśmy porozmawiać.
    Miał rację. Powinniśmy. Ale po wczorajszej nocy miałam złe przeczucia i naprawdę wolałam tego nie robić. Czułam, jak mój organizm zaczyna się spinać.
    — Wieczorem. Nie ma sensu opóźniać wędrówki przed postojem. Im szybciej zbliżymy się do korzystniejszych warunków, tym szybciej odpoczniemy.
    — Dobrze. — Powiedział spokojnie.
    Sforę zbudziliśmy razem. Wczorajsze dobre wieści musiały dać im niesamowicie wiele radości, bo zebrali się szybko i sprawnie. Nikt też nie narzekał zbytnio na kolejny dzień marszu. I dobrze. Nie mieliśmy wyboru.
    — Chciałabym dobrać swoją betę. — Odparłam podczas wędrówki.
    Nie mogłam go unikać. Mieliśmy ścisłą współpracę, decydowaliśmy o losach sfory. Mogłam jednak poruszać jedynie tematy służbowe. Przynajmniej do wieczora. Bo miał rację. Powinniśmy porozmawiać.
    — Wiesz już kogo? — podjął temat.
    Dobrze, bardzo dobrze.
    — Tak. — Odparłam.
    Nie było to wielką tajemnicą. Nie był zaskoczony, gdy mu wyjawiłam. Pokiwał jedynie głową, nie miał żadnych przeciwwskazań. Ulżyło mi. Prawdę mówiąc i tak bym postawiła na swoim, ale zawsze lepiej było mieć aprobatę współprzywódcy. Wyjawił mi swoją propozycję, również uznałam to za dobrą decyzję. Myślałam co prawda o kim innym, ale bety mogliśmy mieć dwie. Pewnie miał pomysł na wykorzystanie tego faktu. Byłam przekonana, że jeszcze wrócimy do tego tematu, chociażby na wyczekiwanym postoju.
    Zwiadowcy wracali ze swoich zwiadów. Oszacowali, że do najlepszego miejsca na dłuższy postój dotrzemy w przeciągu dwóch dni. W najlepszym przypadku. W najgorszym — czterech. Była to dobra informacja, ogłosiliśmy ją grupie, która ruszyła żwawiej wprzód. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie.
    Wieczór, który odwlekałam niesłychanie, przyszedł dużo szybciej niż chciałam. Nawet tradycyjny postój w środku dnia przebiegł niezwykle sprawnie i szybko docierały do nas prośby o wyruszenie dalej. Kiedy za naszymi plecami zachodziło słońce, pokonaliśmy zdecydowanie większą odległość, niż zazwyczaj. A może tak mi się tylko wydawało?
    Wzięłam głębszy oddech, gdy dostrzegłam Pergilmesa idącego w moim kierunku.
    — Nie masz dziś warty? — mruknęłam złośliwie, nim zdążyłam ugryźć się w język.
    — Zastąpi mnie Bill. — Nie dał się sprowokować. — Odejdźmy kawałek. — Poprosił.
    I odeszliśmy. Lecz kiedy pierwsze zalążki rozmowy wydobyły się z jego ust, zaczęłam tego żałować. To nie zapowiadało się dobrze.
    — Chciałem porozmawiać o nas. — Spoglądał na mnie kątem oka.
    Powstrzymałam się od złośliwych komentarzy. Wiedziałam natomiast, że jeśli otworzę pysk, nie będzie ratunku i same wypłyną na światło dzienne. Milczałam więc wpatrując się w niego wyczekująco.
    — Co do mnie czujesz? — zapytał.
    Naprawdę, Gil? 
    Wzięłam głębszy oddech i na spokojnie wypuściłam powietrze. Usiłowałam panować nad swoimi nerwami. To przecież była zwykła, kulturalna rozmowa.
    — Czuję, że jesteś mi bliski. — Zaczęłam ostrożnie. Tak, można było wyrazić to prościej. Szybciej. Ale starałam się opóźnić nadchodzący zawód. Kiwnął łbem.
    — Dobrze, ty mi też. — Brzmiał, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie. — Ale nie wiem wiele więcej. — Spojrzał mi prosto w oczy. — Nie wiem, czy cię kocham.
    To nie tak, że się tego nie spodziewałam. Bo spodziewałam. I wiedziałam, że zaboli. Ale czy byłabym w stanie kompletnie zapobiec swoim odczuciom? I co z tego, że wiedziałam, że tak będzie, skoro tak czy siak docierały do mnie negatywne emocje. W przeciągu mrugnięcia zniknęło całe ciepło, które biło z moich oczu, zastąpione chłodem.
    — Nie miałbyś wątpliwości, jakbyś kochał. — Odparłam bezemocjonalnie.
    — Nieprawda. — Wciąż pozostawał spokojny. — Skąd miałbym to wiedzieć? Nigdy nie byłem zakochany. Nie byłem pewien nawet swojej miłości do rodziny, a ona jest niejako wrodzona.
    Nie mówiłam nic. Starałam się zachować pozorny spokój. Wnętrza nie mogłam uspokoić. Burzy myśli i emocji, które swoją siłą mogłyby rozsadzić całą sforę. Również poprzednią.
     — Nie chcę dawać ci nadziei, nie chcę ci jej psuć. Tak po prostu jest Brooklyn, nie zmuszę się do odpowiedzi, nie będzie ona szczera. — Odparł z powagą, a ja tylko pokiwałam głową.
    — W porządku. — Rzuciłam oshle.
    Wcale nie było.
    — Nie prawda, nie jest — prychnął.
    Powstrzymałam przewrócenie oczami. No nie pierdol, Pergilmes. No nie pierdol.
    — Dobrze, że mi powiedziałeś. — Sprecyzowałam. Niby zawsze lepiej znać prawdę.
    — Mam… — zrobił pauzę. — ...nadzieję, że za bardzo nie niszczę ci serca. — Cały czas spoglądał na mnie, co paradoksalnie sprawiało, że czułam się tylko gorzej.
    — Nie wiem, czy da się mnie zniszczyć bardziej, niż zniszczyłam się sama na misji. — Odwróciłam wzrok. — Także nie bierz sobie tego do głowy, masz większe problemy. Na przykład śnieg. — Nie powstrzymałam zgryźliwego komentarza.
    Czułam na sobie jego spojrzenie.
    — Tak, śnieg to moje największe zmartwienie — mruknął.
    Napięcie wzrastało. Kurwa. Czemu to nie może być takie proste?
    — Co robimy w związku z tym? — spytałam wreszcie. Nienawidziłam tkwić w niewiadomej. Chciałam dokładnie wiedzieć, czego oczekuje.
    — Wiesz jak to się robi? Bycie razem i tak dalej?
    Trochę mnie zaskoczył, przyznam. Najpierw nie kocha, potem porusza temat związku. Cudownie.
    — Nie byłam nigdy z nikim. — Przyznałam. Szok zabrał trochę chłodu z mojego głosu.
    — Ja byłem jedynie w partnerstwie wizerunkowym, mój ojciec był za bardzo przykładem, rodzeństwo też niezbyt. Nie wiem co powinienem, czego nie powinienem, nawet inaczej, co działa, a co nie? Na czym polega całe... partnerowanie.
    Partnerstwo wizerunkowe. Svetlana. I dzieci wizerunkowe? Co za kretynizm.
    — Moja matka zabiła się, zanim udało mi się ją zapamiętać. Ale ojciec był potem w relacji. Dopóki drugi nie zniknął. Też nie mam dobrego wzorca. Ale czy to nie partnerstwo powinno ustalać, jak ma wyglądać ich związek?
    Przyznaję, trochę złagodniałam. Nie potrafiłam długo pluć na niego jadem. Chociaż w tej sytuacji bardzo chciałam. Uśmiechnął się nieznacznie, ledwo to wyłapałem.
    — Nie wiem Brooklyn, to jest właśnie pytanie. Skąd wiedzieć, czy to nie zacznie się pieprzyć, a my nawet nie zauważymy, póki nie będzie za późno?
    — W dostrzeganiu problemów nie ma lepszych od ciebie — mruknęłam żartem, nawet na moim pysku pojawił się cień uśmiechu. Zniknęła też chęć mordu z oczu. — Nie mam pojęcia, Gil. — Spoważniałam, zanim uraził by się tymi słowami. Nie miały go urazić.
    — Nawet jeżeli rzeczy nie są... najlepsze — bawił mnie jego ostrożny dobór słownictwa. — ...to wolałbym, żeby nie pogorszyły się jeszcze bardziej.
    — Nie zacznę się do ciebie rzucać tylko dlatego, że nie czujesz tego samego — parsknęłam.
    Skrzywił się.
    — Zobaczymy, jak będziesz musiała wytrzymywać z moim niezrozumiałym umysłem przez jeszcze przez miesiące w podróży — zażartował.
    — Może mnie to nie wykończy — podłapałam.
    — Mam nadzieję.
    Przez chwilę pozostała między nami cisza, którą przerwałam.
    — Przez następnych kilka dni skupie się bardziej na pracy. Nie bierz tego do siebie. — Potrzebowałam tego. Zająć myśli. I chociaż rana wciąż nie wyglądała najlepiej, miałam zamiar wyruszyć jutro na swój pierwszy zwiad. I nie obchodziło mnie już zdanie żadnego cholernego medyka, czy kogokolwiek, kto powtarzał by, że to nie jest dobry pomysł.
    — Rozumiem. — Pokiwał głową. Dobrze. Jakby próbował mnie powstrzymywać, sytuacja mogłaby zrobić się nieprzyjemna.
    — Czy... — Ucięłam. Zawahałam się. Ostatecznie stwierdziłam, że skoro zaczęłam, nie ma już odwrotu. — Towarzyszyć ci przy nocnych zmianach?
    Jakimkolwiek dupkiem by nie był, bał się tej cholernej ciemności. I to nie z błahego powodu.
    — Czasami? — odchrząknął. — Czasami. Lubię być w nich sam. Potrzebuje tego raz na jakiś czas.
    Być może znałam go słabiej, niż mi się wydawało.
    — Dobrze. Mów kiedy nie. — Ale to żałośnie brzmiało. Przecież on nawet mnie nie potrzebował. Po co ja to robiłam? I co z tego, że ja potrzebowałam jego? Wielokrotnie radziłam sobie w samotności.
    — Będę. Postaram się. — Oznajmił.
    — To wszystko, co masz mi do powiedzenia? — spytałam.
    — Myślę, że tak.
    Pokiwałam głową. Odwróciłam się z zamiarem odejścia, ale zatrzymał mnie.
    —  Brooklyn —  Odwrócił łeb w moją stronę. Spojrzałam na niego wyczekująco. — Mam nadzieje, dla twojego dobra, że Alicja się znajdzie.
    Pierwszy raz szczerze uśmiechnęłam się tak szeroko, odkąd wyruszyliśmy. Dobra, to było miłe. Bardzo.
    — Ja też, Gil. Dziękuję.
    Może dzięki temu ta rozmowa wcale nie kojarzyła mi się tak paskudnie następnego dnia? I jeszcze kolejnego, kiedy całą sforą stanęliśmy nad brzegiem jeziora?
    — Tu zatrzymamy się na dłużej. — Ogłosiliśmy wszystkim, co spotkało się z wiwatami.

Pergilmes? || 3230 słów

2.28.2020

Czystka

Republikanie!
Z radością ogłaszamy, że w lutowej czystce nie odpadł nikt. Wszyscy zostali uratowani, tym samym autorzy zostają nagrodzeni dodatkowym punktem do statystyk dla każdej swojej postaci.
Zgłoszenia której postaci przyznać punkt do czego prosimy kierować do Adiego (Adolf#1014 na Discordzie), najlepiej na priv, żeby się nie zgubiło.
Jeszcze raz gratulujemy i życzymy powtórzenia się takiej sytuacji przy każdej następnej czystce!
~ Administracja

Od Marsa - Retrospekcja#1


(jeśli kogoś interesują losy Effy, powinien przeczytać wszystkie retrospekcje od Marsa) 

Wszystko zaczęło się od odejścia mojej przyszywanej mamy, Ivy. Nikt nie spodziewał się jej odejścia, bo nic nie wskazywało na to, że zamierza to zrobić, że w ogóle coś takiego rozważa. Jej odejście wstrząsnęło naszą całą rodziną, ale najbardziej odbiło się ono na mojej biologicznej mamie, Effy. Razem z rodzeństwem z bólem patrzyliśmy na jej cierpienie, którego nie dało się złagodzić. Nawet jej lecznicze zioła nie pomagały jej pogodzić się z odejściem Ivy, miała złamane serce. Była na skraju załamania  często płakała, miała wiecznie załzawione oczy, nie wychodziła z komnaty, całkowicie straciła apetyt. Mama stała się cieniem samej siebie. Szybko schudła, na dobre zmarkotniała i przestała dbać o swój wygląd, o czym świadczyły jej kudły na jej nierozczesanej długiej sierści, które ciągnęły ze sobą kłęby szarego kurzu. Nic nie mogliśmy na to poradzić, bo jak poskładać czyjeś złamane serce?
Byłem tak bardzo zły na moją przybraną mamę, Ivy. Nie byłem w stanie zrozumieć jej postępowania. Jak mogła tak bardzo skrzywdzić osobę, którą  podobno  tak bardzo kochała? Podobno jak się kogoś kocha, to się tej osoby nie zostawia, choćby nie wiadomo co, prawda? A ona to zrobiła. Chociaż co ja tam wiem o miłości. Pewnego dnia po prostu zniknęła, zostawiając po sobie tylko list, w którym stwierdziła, że jest dla nas zagrożeniem i – żeby nas chronić – musi odejść ze sfory. Głupota, a jednak tak bardzo boli. Nikt nie rozumiał, o jakie dokładnie zagrożenie z jej strony jej chodziło. Prawdopodobnie już nigdy się tego nie dowiemy.
Na naszą rodzinę spadła kolejna tragedia, kiedy dowiedzieliśmy się, że Mae została brutalnie zamordowana. Nie mogliśmy uwierzyć, że Alfa w ogóle nie przejął się tą sprawą i szybko postanowił zamknąć dochodzenie w sprawie jej tragicznej śmierci, która wstrząsnęła nie tylko nami, ale i całą sforą. Tak po prostu, jakby Mae nic nie znaczyła; jakby jej śmierć nic nie znaczyła; jakby jeden członek sfory wcale nie był taki ważny. Byłem wkurzony. Nie, wkurwiony. Mae nie żyła, a morderca chodził sobie bezkarnie po świecie, może i nawet wśród sforzan. Obiecałem sobie, że kiedyś go znajdę, a wtedy sprawiedliwość dosięgnie i jego. Najpierw jednak musiałem pomóc mamie, która potrzebowała swoich dzieci w tamtym okresie mocniej niż kogokolwiek innego.
Śmierć Mae była ciosem w nasze już wystarczająco podziurawione serca. Tragedia po raz kolejny dotknęła naszą rodzinę. Effy, mimo że straciła już wcześniej dzieci, nie mogła pogodzić się ze stratą kolejnego, zwłaszcza, gdy przy jej boku nie było Ivy, która na pewno pomogłaby jej pogodzić się z kolejną stratą i złagodzić ból. Wkrótce mama zachorowała. Straszne było patrzeć na nią w tym stanie. Wyglądała jakby odeszła od zmysłów. Miała gorączkę i koszmary, a przez sen ciągle majaczyła, że musi iść szukać Ivy, że musi ją znaleźć.
— Dobrze, mamo, dobrze  — próbowałem ją wtedy uspokoić. — Ale najpierw się prześpij, dobrze? Musisz odpoczywać...
Stan ten utrzymywał się gdzieś z trzy dni od śmierci mojej siostry, a w tym czasie w naszej sforze zaczęły dziać się niepokojące wybuchy agresji wśród sforzan, które jak najbardziej rozumiałem – sam pełny byłem nienawiści do Alf ze względu na niedokończoną sprawę dotyczącą śmierci mojej siostry – ale nie mogłem popierać ich buntów ze względu na stan mamy. Ciągle ktoś musiał przy niej być. Baliśmy się, że może sobie coś zrobić, bo zrobiła się nieprzewidywalna. Starałem przesiadywać u niej najwięcej jak mogłem. Treningi wojowników zostały wstrzymane, dlatego miałem więcej czasu dla rodziny, a w tym dla jedynej mamy, która mi została.
Po tych trzech dniach mama zniknęła z komnaty. Tego dnia obudziłem się u niej na kanapie – nocowałem u niej. Od razu poszedłem do jej sypialni, chcąc upewnić się, czy jeszcze śpi. Ogarnęła mnie panika, kiedy zobaczyłem, że jej wymiętolone łóżko jest puste. Instynktownie, ale z łomotającym sercem, wyjrzałem przez wszystkie okna, bojąc się, że może z któregoś wyskoczyła. Na szczęście nie zobaczyłem jej leżącego ciała. Zastanawiałem się, gdzie mogła pójść i choć na chwilę poczułem ulgę, to i tak byłem zaniepokojony. Dopiero wtedy zauważyłem wygniecioną kartkę na stole w salonie.

Dzieci,
Idę szukać Ivy. Wrócę z nią, obiecuję.
Mama


Jej pismo było niestaranne, widać, że się naprawdę spieszyła. Pismo mamy zawsze było staranne i dokładne. Teraz wyglądało jakby te bohomazy napisał jakiś szczeniak, który dopiero co uczy się pisać.
Poczułem gule w gardle. Wciągnąłem powietrze, szukając jej zapachu. Był dość świeży, prowadził prosto do drzwi. Prawdopodobnie wyszła z komnaty, musi być niedaleko – uspokoiłem się nieco.
Gdy moja łapa postawiła krok na korytarzu, o mało co nie oberwałem od jakiegoś szaleńca. W ostatnim momencie zrobiłem unik i powaliłem śmiałka, dziękując w myślach Billowi, który najwidoczniej dobrze mnie wyszkolił. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Warczał i próbował się wyrwać, ale przyszpiliłem go do posadzki, uniemożliwiając mu wyswobodzenie się spod moich silnych łap. Rozejrzałem się po korytarzu, otwierając szerzej oczy, gdy zobaczyłem, że sforzanie walczyli między sobą, ujadając i gryząc siebie nawzajem. Oszaleli – pomyślałem w pierwszej chwili, a wtedy zdałem sobie sprawę w jak wielkim niebezpieczeństwie jest teraz moja mama. Próbowałem wyczuć jej zapach, co nie było takie łatwe, kiedy na korytarzu było pełno psów, których zapach zlewał się z jej zapachem, a w tle słychać było odgłosy walki, ale w końcu udało mi się wywęszyć jej zapach wśród pozostałych. Prowadził w stronę schodów. Wyszła z zamku? – zastanawiałem się, mając nadzieję, że jednak nie, ale prawdopodobieństwo było wysokie.
Odepchnąłem od siebie psa, dając sobie tym samym więcej czasu na ucieczkę. Nie mogłem tracić sił w bezsensownych walkach, bo mogły mi się przydać później. Pies oczywiście rzucił się na mnie, ale nie zdążył mnie dosięgnąć, bo rzucił się na niego jakiś inny pies. Starałem omijać się walczące psy, które były zbyt pochłonięte walką, aby zwrócić na mnie uwagę, dlatego udało mi się swobodnie zejść na parter, gdzie też odbywała się walka. Zapach krwi w powietrzu rozpraszał mnie, kiedy starałem się znaleźć zapach mamy. W końcu wyczułem, że prowadził on do wyjścia z zamku. Przekląłem w myślach. Gdy przedzierałem się przez psy zauważyłem, że na zimnej posadzce leżały już pierwsze trupy. Nikt oprócz mnie nie zwracał na nich uwagi. Oszaleli – powtórzyłem po raz drugi.
Wychodząc z zamku, uderzyło mnie zimne powietrze. Na dworze trwała zawierucha. Wiatr był ostry i silny, zmierzwił mi sierść, a gęsty śnieg zmniejszył widoczność. Mimo tego na śniegu dostrzegłem ślady łap, które prowadziły do lasu. Schyliłem się, aby wyczuć zapach, który umykał mi sprzed nosa, a panujące zimno kłuło moje zatoki. Zapach był słaby, ze względu na silny wiatr, ale udało mi się ustalić, że były to odciski łap mojej mamy. Zmrużyłem brwi, martwiąc się o jej bezpieczeństwo. Ostatni raz spojrzałem na zamek, zastanawiając się czy powiedzieć rodzeństwu o zaistniałej sytuacji, ale nie miałem na to czasu – zapach był słaby, a ślady łap coraz bardziej przykrywał śnieg, którego z każdą minutą przybywało i nic nie wskazywało na to, że ma to się wkrótce zmienić.
Ruszyłem biegiem za śladami łap. Cały czas myślałem o mamie. Jak daleko się znajduje? Czy coś jej się stało? Moje myśli zaczęły mnie denerwować, dlatego starałem skupiłem się na biegu. Czułem moje bijące serce, które w szybkim tempie pompowało krew w moich żyłach. Huczało mi od niej w głowie, ale nie zwalniałem. Pilnowałem swojego oddechu, starając się dostarczyć odpowiedniej ilości tlenu do płuc. Moje masywne łapy zostawiały moje ślady w gęstym puchu, wydając przy tym charakterystyczne dźwięki, które towarzyszyły mi oprócz ciszy.
W lesie było ciemno i ponuro, jakby panujący klimat zwiastywał następne wydarzenia, których nawet nie podejrzewałem, że nadejdą. Nie czułem żadnej zwierzyny, a zapach mamy w dalszym ciągu był słaby. Zwolniłem do truchtu chcąc nabrać więcej siły przed dalszą podróżą.
Mama dotarła dalej niż sądziłem.


Cdn.
+1000

Awans!

Republikanie!
Z radością informujemy, że po podszytych tylko odrobiną nepotyzmu działaniach naszych Alf, każda z nich wybrała sobie Betę! Betą Brooklyn został Cretcher Angel, a Betą Pergilmesa Hana Solo – Peter. Gratulujemy!

https://i.imgur.com/pESpJ3r.jpg

O prośbach i zgodach można przeczytać tu i tam
~ Administracja

Od Miss Clarice - Retrospekcja #1

“Twoje milczenie nie pozostaje niezauważone. Radzę ci się określić.”
Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałam nim chaos nabrał tempa wtedy, w Royal Dogs. Nie był mi do niczego potrzebny, prawdę mówiąc zdecydowanie nie na łapę mi było wywlekanie na wierzch tajemniczych odejść, zniknięć i morderstw. w mojej komnacie nadal znajdował się jeden ze skalpeli ojca, a jego ciało gdzieś w morskich odmętach u podnóża klifów. Wystarczyłoby tylko, gdyby ktoś ruszył głową, połączył nieco więcej kropek, zrobił małe przeszukanie. Wtedy, gdy mięso naszego psiego społeczeństwa zaczynało się pomału psuć - gdy co drugi pies patrzył podejrzliwie na każdego mijanego i mało kto wychodził z komnaty w pojedynkę - spędzałam więcej czasu w skrzydle szpitalnym, niż wcześniej, nawet gdy jeszcze oficjalnie tam pracowałam. Czy się ukrywałam? Myślę o tym raczej jako o zwyczajnym przeczekaniu i zabezpieczeniu na przyszłość. W Kronice nikt nigdy nie znajdzie wzmianki o ponownej zmianie stanowiska, formalnie pozostałam nauczycielem. Ale nie było kogo uczyć. Natomiast w szpitalu zawsze znalazło się coś do roboty. Czy to schowanie narzędzia, czy ponowne przeliczenie opatrunków, spakowanie apteczki i ukrycie jej za szafką, drobna kradzież rzadko używanych ostrych przedmiotów. Wiedziałam, że prędzej czy później, grunt osunie się sforze pod łapami. Niewiadomą pozostawało jedynie kiedy i z jaką intensywnością.
Ten dzień nadszedł szybciej, niż przewidywały moje kalkulacje, szepty zmieniły się w krzyki, a do zamku przyszli prawdziwi wrogowie. A nie, jeszcze wcześniej nastąpił odstrzał naszej hierarchii. To wtedy usłyszałam te słowa. “Twoje milczenie nie pozostaje niezauważone. Radzę ci się określić.” Nie pamiętam, kto ośmielił się wypowiedzieć mi je prosto w pysk, tej osoby już dawno nie ma. Nie odpowiedziałam jej wtedy. Nawet nie mrugnęłam. Nigdy się nie określiłam, i to trzeba zapamiętać.
Narzędzia ojca zostały w zamku, są schowane pod deską mojej komnaty. Zgniją i przepadną razem z poprzednim właścicielem i tym starym stosem cegieł.
Jeśli ktoś liczy na rozwlekły i szczegółowy opis tego, co robiłam w trakcie wojny, zawiedzie się. Nie będę nadstawiać karku. Nie byłam jedną z tych pierwszych uciekających, zostałam jeszcze długo po pierwszych ucieczkach i barykadowaniu się w komnatach.
Odeszłam, kiedy poczułam pierwszą nutę wilczego zapachu. Słyszałam ich wycie, a ono stanowiło sygnał do odwrotu dla wszystkich szanujących swoją egzystencję. Odeszłam. Skryłam się w lesie. Dla kogoś moich rozmiarów i umiejętności, ukrywanie się przez jakiś czas nie stanowi problemu. Jedynym moim zadaniem było obserwowanie poczynań sfory. A przynajmniej jej resztek. Widziałam zwłoki. Widziałam walczące oddziały. Słyszałam krzyki. A spomiędzy krzyków wydobył się też głos mówiący o odejściu. I odgłos łap stawiających kroki w lesie. Nic prostszego niż tylko ruszyć za nimi. Dołączyłam do grupy na granicy. I wtedy już żadne moje kradzieże, żaden brak stanowiska ani opinii, żaden brak pomocy, żadne usunięcie się w cień i bezpieczne leśne ostępy nie miały znaczenia.
Koniec zeznań.
“Twoje milczenie nie pozostaje niezauważone. Radzę ci się określić.”
Bez komentarza.
(462)

Od Fobosa cd. Wegi

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/02/od-wegi-do-fobosa.html
Lubię samotność. Czasami potrzebuję chwili prywatności, mimo tego, że również lubię przebywać wśród innych psów; pobyć trochę sam ze sobą, wsłuchując się w ciszę, która mnie wtedy otacza. Relaksuje mnie, jest kojąca, uspokaja. Często denerwuję się, gdy ktoś znienacka ją zakłóci. Taką osobą był najczęściej tata. Wpadał do sali medycznej jak gdyby nigdy nic, za każdym razem mówiąc to samo: ''Hejka, Fobos. Co tam?''. Czasami, nie spodziewając się jego wizyty, mimo tego, że często mnie odwiedzał, upuszczałem różne przedmioty albo się wzdrygałem. Śmiał się wtedy, podając mi rzecz, którą dopiero co upuściłem lub klepał mnie po łapie, bo do grzbietu nie dosięgał, a następnie rzucał jednym ze swoich żartów, których nigdy nie było nikomu mało. Nie potrafiłem się na niego gniewać.
Śmierć taty mocno na mnie wpłynęła. Po nocach nie mogłem spać, widząc przed oczami czerwone ślepia demonicznego wilka, z którym tata przegrał walkę na śmierć i życie, a ból po jego stracie nie minął mimo upływu wielu tygodni, choć wiele osób powtarzało mi w kółko, że czas leczy ran. Najwidoczniej nie w tym przypadku. Walczył dzielnie, ale Chara – bo tak na imię miała wadera, morderczyni taty  przechytrzyła go. Nie miał szans, mimo bardzo wysokich umiejętności walki, o które nawet bym go nie podejrzewał. Szkoda, że nigdy mnie ich nie nauczył.
Od jego śmierci czułem się nadto samotny, mimo obecności Prestiana, z którym może i nawet udało mi się zaprzyjaźnić, po tym, co obaj przeżyliśmy w trakcie wojny oraz innych medyków. W ostatnim czasie to właśnie z nimi miałem najlepsze relacje, a nie z rodziną. Z powodu stanowiska, jakie pełniłem, większość czasu spędzałem wśród nich lub osób, które potrzebowały mojej pomocy. W trakcie podróży było ich znacznie mniej niż podczas wojny, gdzie nie mieliśmy czasu na przerwę, nie wspominając o odpoczynku, ale zawsze były.
Jaka była moja radość, gdy dowiedziałem się, że Wega, jedna z moich sióstr dołączyła do naszej odbudowującej się sfory. Niestety nie mogłem z nią dłużej porozmawiać, gdyż wraz z nią przybyły ranne psy, które potrzebowały natychmiastowej opieki medyka.
Chciałem spędzić z nią więcej czasu, ale nie sądziłem, że stanie się to w takich okolicznościach.
Któregoś dnia Eter przyprowadził do nas, medyków, Wegę.
— Byliśmy na polowaniu — zaczął wyjaśniać Eter. — W którymś momencie pościgu zwierzyna kopnęła ją w bok. Nie było to mocne uderzenie, ale z pewnością ją boli.
— Rozumiem. Dziękuję, że ją przyprowadziłeś. — Eter skromnie skinął głową. Oboje podeszliśmy do mojej siostry. — Cześć, siostro — przywitałem się, delikatnie ocierając swój pysk o jej. — Dobrze cię widzieć, choć nie w takich okolicznościach... Eter wszystko mi opowiedział.
— Głupio wyszło... — przyznała, wzruszając łopatkami.
— Czasem takie przypadki zdarzają się przy pracy. Następnym razem będziesz na to przygotowana.
— Masz rację. Następnym razem nie dam się pobić jakiemuś tam jeleniowi!
Zaśmieliśmy się oboje jak za dawnych dobrych czasów. Eter się uśmiechnął.
— Zostawię was samych — oznajmił.
— Dobrze.
— Dziękuję za pomoc — podziękowała mu Wega.
Gdy Eter oddalił się, pomogłem jej podejść do posłania z mchu. Był wygodniejszy i cieplejszy niż śnieg.
— Połóż się, zobaczymy twój bok.
Po kilku minutach dotykaniu bolącego boku Wegi mogłem stwierdzić, że to tylko stłuczenie, żadna z żeber nie została złamana, a organy wewnętrzne były nienaruszone.
— Na szczęście to nic poważnego, tylko stłuczenie. Będziesz mieć niezłego siniaka.
— Dobrze, że to tylko stłuczenie.
Pokiwałem głową.
— Poczekaj, przyniosę ci maść. Posmarujemy nią twój bok.

Wega?

Od Aziraphale'a cd. Fryderyka Wilhelma

Aziraphale nie był złośliwy, “bo to leżało w jego naturze”. Aziraphale był złośliwy, bo należał do tej większej niż by się mogło zdawać grupy tych, którzy z desperacji próbują poprawić sobie humor czymkolwiek. Był złośliwy z nudów, ale też z wrodzonej skłonności do dźgania patykiem wszystkiego, co mogło w odpowiedzi rzucić się na niego z paszczą pełną ostrych kłów. Co prawda groźba kuksańca ze strony przemoczonego kolegi nijak się do tego miała, ale nadal widok złego Fryderyka przyniósł Aziraphale’owi odrobinę radości. Skupianie uwagi na innych skutecznie odwracało ją od faktu, że on sam nic nie robił. Dosłownie nic. Wszędzie go widziano, każdemu coś świtało, że to tu to tam, ale w praktyce? Ten pies nie zrobił – i nie robił – absolutnie nic. Z jednym drobnym wyjątkiem.
♦♦♦
Skrzywiłem się, kiedy zimne krople doleciały do mnie po tym, jak Fryderyk się otrzepał.
— Nuda — odparłem zgodnie z prawdą. — Cholernie mi się nudzi.
— Mógłbyś coś zrobić.
— Niby tak. Ale po co?
— Żeby się przydać na coś, a nie stać i kpić sobie z tych, którzy autentycznie próbują coś zdziałać.
— Nadal, po co? Inni to zrobią.
Popatrzył na mnie z wyrzutem i dezaprobatą. — Naprawdę, jak możesz.
Prychnęłam. — Normalnie. Ot, robię i nie robię. Mogę. Spróbowałbyś czasem.
— Nie, dziękuję.
— Jak wolisz. Możesz też ty spróbować mnie ruszyć do roboty, na przykład. Hm? Jestem pomocnikiem, zawsze możesz, nie wiem, poprosić mnie o pomoc. To się robi z pomocnikami. Ja pomagam. Ale nikt mnie o pomoc nie prosi, to i nic nie robię.
— Bez łaski — prychnął.
— Szkoda. Bo widzisz. — Sięgnąłem pod drzewo, którego kawałek zasłaniałem swoim ciałem. — Właśnie miałem ci jej trochę dać. — Rzuciłem mu do łap sześć upolowanych przeze mnie zająców, po czym odwróciłem się i ruszyłem w głąb lasu. — Ale jak chcesz. Nie ma za co!
(290)

Angel?

Od Brooklyn cd. Cretchera

    — Nie wiem. — Odparłam krótko. — Nie zastanawiam się nad tym, nie mam na to ochoty ani czasu.
    Samiec pokiwał głową ze zrozumieniem.
    — Ciężka robota alfy?
    Wzdrygnęłam się. Sama używałam tego słowa, owszem, ale wciąż nie byłam przyzwyczajona do tego, że ktoś mnie tak nazywał. Źle mi się kojarzyło. Ze znikającymi, nie robiącymi nic władzami Royal Dogs, na które tak często marudziliśmy wraz z Pergilmesem. Szczególnie, że mało kiedy starali się chociażby rozpatrywać cokolwiek. Podejmowali pochopne, nieprzemyślane i nieprzedyskutowane z jakimkolwiek innym członkiem hierarchii decyzje. Odwlekali istotne sprawy i doprowadzali do nieścisłości. Miałam im wiele za złe, zresztą jak spora część wędrującej z nami sfory. Pewnie byli wśród nas ci bezstronni lub kompletnie przeciwni władzom, ale tak czy siak przyłączyli się do nas, prawdopodobnie z potrzeby przetrwania. Nie miałabym im za złe, gdyby po udaniu się na bezpieczną odległość od murów Royadellu postanowili odejść. Wątpiłam w obecność zwolenników Arthurka, który zniknął, wszak nienawidzili Pergilmesa i oskarżali mnie o pozbycie się go. Czasem natomiast zastanawiałam się, czy w ogóle zdołamy przywrócić temu nazewnictwu dobry wydźwięk.
    — O dziwo jest jej dużo. Nie spodziewaliśmy się tak wielu przetrwałych. Co nie zmienia faktu, że jest to raczej dobrze. — Odpowiedziałam.
    — Więcej pysków do wykarmienia. — Stwierdził.
    — Otóż to. — Przytaknęłam. — Wolniejsze tempo chodu. Ale mniej potencjalnych trupów i snucia czarnych scenariuszy dotyczących tych, których los jest nam nieznany.
    Przyniesiony przez Cretchera posiłek spotkał się z aprobatą grupy. Spory rozmiar zwierzyny faktycznie wystarczył całej sforze. Może nie do syta, ale każdy miał szansę coś zjeść. Nie zawsze tak było.
    — Dobra robota raz jeszcze. — Zagaiłam przy wieczornym rozbijaniu obozu. Samiec uśmiechnął się szeroko.
    — Dziękuję. Mam nadzieję, że będzie więcej takich. — Odparł, a ja pokiwałam głową.
    Rozejrzałam się. Pergilmes był dosyć daleko, jeśli można tak określić zasięg wzroku i słuchu przy podniesieniu głosu. Był chyba czymś zajęty, wokół niego byli strażnicy. Więc rozdziela zadania.
    — Cretcher? — zeszłam prawie do szeptu.
    — Tak? — również ściszył głos.
    — Jakbyś przy którymś polowaniu dostrzegł jakikolwiek trop Genesis Nemesis Nightshade bądź Alicji, powiadom mnie niezwłocznie.
    Samiec pokiwał głową.
    — Taki miałem zamiar.
    — Nie jestem pewna jak zareagowałby Pergilmes, czy w ogóle przekazały mi wiadomość. Nie chcę, żeby wiedział o tej rozmowie.
    Zdawałam sobie sprawę z tego, że proszę o coś nieszczególnie uczciwego, ale znałam już podejście Gila do moich poszukiwań. Nie miałam ochoty znów słuchać o tym, że żadna z nich nie uszła z życiem, kiedy wcale nie miał takiej pewności. Była szansa, że późno ruszyły. Albo napotkały coś na swojej drodze. Albo…
    — Dobrze. — Przerwał moje rozmyślenia. — Mam nadzieję, że wiesz co robisz. — Dodał po chwili.
    Miał rację. Był to poniekąd rozkaz za plecami współwładcy.
    — Wiem. — Musiałam brzmieć pewnie, przynajmniej bardzo się starałam. — I nie bez powodu proszę o to ciebie.
    Ufałam Cretcherowi, nie powiem, że nie. Odwiódł mnie od samobójstwa, wzorowo spisywał się na misjach, które mu zlecałam, a po zniesieniu oddziału assasynów oraz morderców, gdy pierwszy został skrytobójcą, stanowił doskonałe wsparcie przy mojej misji. Miałam zamiar zapytać go o zostanie moim partnerem w pracy. Dogadywaliśmy się dobrze, mogliśmy na sobie polegać. Wojna mnie uprzedziła. Stanowiska się pozmieniały, otoczenie się pozmieniało. Wszystko się pozmieniało.
    — Cretcher? — zatrzymałam go jeszcze na chwilę.
    — Tak?
    — Potrzebuję pomocy przy sforze. Kogoś, kto podpowie mi przy ważniejszych decyzjach, przejmie część obowiązków i będzie na tyle rozsądny, aby pomóc mi nie spierniczyć całej roboty. — Uśmiechnęłam się słabo.
    — Do czego zmierzasz? — zapytał spokojnie.
    — Chciałabym, abyś został moim betą. — Oznajmiłam. — Jeśli oczywiście zgodzisz się wziąć na siebie taką odpowiedzialność.
    Na początku milczał, ale byłam cierpliwa. W końcu jednak skinął głową.
    — Tak — odparł krótko.
    Uśmiechnęłam się lekko.
Cretcher? || 578 słów

Od Petera

To się działo w nocy, bo jeżeli coś ma się pierdolić, to oczywiście w nocy. Nieistotne, jakie relacje panowały między psami w sforze, spać musieliśmy w kupię, jak jedna, wielka, szczęśliwa rodzina. Nie było żadnej określonej zasady, ale na przykład Pergilmes zwykle lądował niedaleko pozostałych strażników, Rea przy Eterze, a ja często sypiałem niedaleko Millenium, który wstając nigdy nie zawrzał, na niebudzenie innych. Niemal każdej nocy, gdy miał warte, obrywałem w łeb łapą.
Zazwyczaj spisałem się i otwierałem oczy, ale wokół nie było niebezpieczeństwa, mogłem wracać do snu. Czasami wtedy próbowałem jeszcze wyczuć obecność Vergila, jakby miał wrócić bez powitania, co oczywiście nigdy się nie działo. Zamiast tego zostawałem z wkurzeniem i zmartwieniem. Autumn powinna już nas dogonić.
Tym razem coś wybudziło mnie jeszcze przed kopnięciem, więc zdążyłem się uchylić. Może wyjątkowo głośno narzekał na nocną wartę. Było jeszcze zimniej niż zwykle, pewnie niedługo zacznie świtać. Skuliłem się jeszcze bardziej, chcąc zachować nieco ciepła w organizmie, ale brakowało mi ciepła za grzbietem. Przewróciłem się na drugą stronę i uchyliłem oko. Nad górą futra widziałem drzewa, a wśród nich…
- Nie…  - wyszeptałem, patrząc na uśmiechnięty pysk, majaczący się między pniami. Wstałem i łapy dawno tak mi się nie trzęsły.
Przeszedłem między śpiącymi sforzanami, a za każdym razem, gdy odrywałem wzrok od śpiących ciał pod moimi łapami, on ciągle tam stał, nieważne jak bardzo chciałbym, by było inaczej. Ruszał delikatnie swoimi ogonami, a ja nagle poczułem ucisk w sercu. Rozejrzałem, się za strażnikami. Nie mogą go zobaczyć, nie mogą mieć pytań. Bill krążył i jego wzrok na chwile się na mnie zatrzymał, ale nie na Razjelu. Musiał go widzieć, co najwyżej nie zdawać sobie z tego sprawy.
- Cześć Pete - uśmiechnął się do mnie radośnie.
- Chodź głębiej w las, nie chcę, żeby mnie widzieli - powiedziałem, mijając go.
- Nie martw się, sprawię, że nie będą.
- Nie chcę, chodź. - Nie byłem pewien, czy to zrobi, nie słyszałem żadnych kroków, ale gdy się odwróciłem, stał tuż za mną.
- Więc..
- Gdzie jest Vergil? - przerwałem mu, zanim na dobre się rozkręcił.
- A czemu ja miałbym wiedzieć? - Wydawało się, jakby błyszczał, w słabym, nocnym świetle.
- Zniknął. Oni wszyscy poznikali, nie powiesz mi chyba, że zupełnym przypadkiem? Gdzie Verg? - Przechylił łeb i uśmiech się zmienił, na niemal ojcowski, gdyby nie tak kpiący.
- Oczywiście, że nie. Odesłałem ich wszystkich.
- Gdzie? - Zbliżamy się do sedna.
- Gdzie ich miejsce. Nie będzie kolejnych podpowiedzi, Pete, starczy tej rozmowy. - Pacnął mnie w nos jednym ze swoich ogonów.
Gdzie ich miejsce…
- Nie - wymsknęło mi się. Cholera jasna, jak go wydostać? Jak samemu się tam dostać i wrócić?
- Ale, ale, to nie koniec fascynujących informacji. Obgadywanie zwierzątek to nie powód mojego przybycia.
- Znudziła ci się śmierć i zniszczenie, Kyuujou? - Aż się skrzywił, słysząc jak kaleczę jego imię.
- Wręcz przeciwnie, daje mi tyle radości co wcześniej, ale za to wasze tereny przestały mi jej dostarczać. Sytuacja się ustabilizowała i nikt nie ginie.
- Autumn… - Cholera jasna, czemu w ogóle z nim rozmawiałem.
- Ha! Ty jeszcze nie wiesz, ile zabawy cię czeka, ale nie, ona nie leży na zbiorowym stosie.
- Dobra, to przejdź do sedna i znikaj, bo ja tu zamarzam. - Potrząsnąłem łbem, by zrzucić z niego śnieg, który dostał się przez gałęzie. Na niego nic nie spadło, nawet nie było blisko.
- Ranisz moje uczucia. - Przyłożył łapę do piersi, wygięła się tak, że wyglądało to niemal jak ludzki gest. - Chciałem dać ci tylko trochę informacji, na przykład, co Vergil…
- Nie. - Uniósł brew. - Sam mi powie.
- Ha! No dobrze, to i tak mniej interesująca część.
Jego uśmiech, nie, cały pysk, zaczął się zmieniać, przekształcać. Ciężko było na to patrzeć, ale nie odwróciłem wzroku. Już jako człowiek, zmienił pozycje na kucającą i sięgnął do swojej kieszeni.
- Wiesz co to jest? - zapytał, wskazując na fiolkę. Widziałem w takiej Vergila.
- Szkło.
- Uroczy jesteś, taki bezmyślny. W środku. - Dopiero wtedy zauważyłem, że buteleczka nie była wcale pusta. Wyglądało to, niczym wiatr, delikatnie miotający drobinki po zamkniętej przestrzeni. - Dziś rano musiałem udać się w odwiedziny do pewnego miejsca, bardzo ładne, dawno nie widziałem tylu dzikich krokusów, a tam pewna suczka przeżywała swoje ostatnie chwile.
Moje serce na moment zapomniało, że musi bić. Zobaczył to. Uśmiechnął się tam szeroko, że widziałem wszystkie jego nieludzkie zęby.
- Mam Pepper, Pete.
Wyciągnął rękę błyskawicznie, nie zdążyłem nawet zareagować, gdy chwycił mnie mocno za pysk.
- Powiedziałem jej dokładnie, co zrobiłeś. Ostatnia rzecz, o jakiej myślała, to, że ojciec ją zdradził.
Upadłem, gdy mnie odepchnął.
- Mam nadzieje, że dobrze się z tym czujesz, bo przed tobą jeszcze długie lata na tej ziemi i chcę, żebyś nigdy nie zapomniał, że ona jest moja. Będą moi na wieki.
Oddychałem ciężko, jeszcze chwile po tym, jak zniknął. Uderzyłem w ziemię raz i drugi, Razjelowi i tak żadnej krzywdy zrobić nie mogłem. Chciałem spojrzeć Pepper w pysk i powiedzieć jej, że… że…
- Peter?
- Już wracam - zawołałem, nie odwracając się. Strażnik poszedł dalej.
- Razjel, ty…
Co ja mogłem powiedzieć? Co zrobić?
No co?

Od Petera do Fobosa

Dzieciak Tony’ego był drugim, który pomagał mi uczyć się medycyny. Nie chciałem oczywiście się chwalić, ale poza oczywistymi ograniczeniami fizycznymi, radziłem sobie całkiem całkiem.
Osoby ranne po wojnie praktycznie były już wyleczone, ale trwała zima i z pewnością w podróży, ktoś w końcu się zrani. Czekałem na moment, by być bardziej przydatnym i mieć coś do zajęcia myśli. Pergilmes zrzucił mi trochę ciężaru na barki, ale i tak zbyt wiele energii zostawało mi na zastanawianie się nad tym, gdzie podziali się moi przyjaciele, cała żywa dwójka. Zapewne powinienem bardziej skupiać się na tym, co przede mną, ale trudno było mi zgodzić się na przyszłość bez nich.
Zioła przeciwbólowe były błogosławieństwem, ale już i ich brakowało. Umiałem zacisnąć zęby i iść przed siebie, nie było ze mną jeszcze tak źle, ale nie miałem już takich możliwości manewrowanie ciężarem. Jeżeli gdzieś szedłem, potrzebowałem wszystkich czterech łap, nie trzech i pół, więc stare rany odzywały się.
Tak jak nie lubiłem być noszony, nie protestowałem, w końcu musiałem zgadzać się na swoje ograniczenia. Vergil by mi kazał. Większość dzieciaków starała się być jak najmilsza i nawet, jeśli były już zmęczone, kontynuowały konwersacje i starały się nie opuszczać łba. Przynajmniej ten jeden raz mój wzrost i waga były przydatne, chociaż dzieciaki przykładowo mogłyby mieć problem z targaniem mojego zadu, nie żebym któreś z nich o to poprosił, łatwiej się znajdowało wsparcie u nieznajomych, jeżeli mogłem nazwać tak kogokolwiek w sforze.
Tym razem Fobos miał wybuch bycia miłym i zaproponował mi podwózkę, zanim sam zdążyłem zapytać go o pomoc.
- To nie będzie żaden problem - powiedział radośnie, kładąc się obok mnie. Doceniałem, że nie brał mnie za kark, teoretycznie powinniśmy mieć wrodzoną umiejętność unoszenia szczeniaków za skórę, ale większość wkładała w to za dużo siły. Mogłem pozwolić sobie na takie narzekania starca, bo nikt ich nie słyszał.
- Powiedz, gdy będzie ci za ciężko - powiedziałem, jak zresztą za każdym razem, tak by być miłym i uprzejmym.
- Pewnie, pewnie. - Położyłem się tak, że moje łapy zwisały po jego bokach. - Słyszałem, jak zwiadowcy mówili, że wyczuli ludzi.
- Ludzi? - To jest coś, czego nie chciałem słyszeć. - Ilu?
- Stare tropy, musieli opuścić te tereny jeszcze zanim w ogóle znaleźliśmy się w pobliżu, ale mówili chyba o dwóch czy trzech osobach, ale s
- E tam - prychnąłem. - To nie populacja nawet. Pewnie zrobili sobie wakacje od życia w lesie.
- Tak jak my teraz - zażartował Fobos.
- Dokładnie - Uśmiechnąłem się. - Camping.
Przyjemnie się z dzieciakiem rozmawiało, kiedy rzeczywiście miał na to humor. Dopiero zaczynaliśmy dzień, może nie zdążyło go jeszcze nic zirytować. Nieustanne przebywanie w tym samym towarzystwie mogło nadwyrężyć nerwy nawet najsilniejszych.
Byliśmy nieco na lewo od reszty, ale nie miało to specjalnie znaczenia, gdyż nasz zapach unosił się wszędzie wokoło. W pewnym momencie dzieciak zatrzymał się.
- Czujesz to? - Uniosłem łeb i wziąłem głębszy wdech. - Pies.
- Nie nasz - stwierdziłem.
- Czujesz krew?
- Nie jestem pewien - przyznałem. - Może. - Fobos wygiął się, by spojrzeć mi w oczy. Wybrał lewą stronę, więc też musiałem zastosować gimnastykę.
- Chcesz zejść, dziadku?
- Zwariowałeś dzieciaku? Tam jest pies we krwi, idziemy zobaczyć.
Wszyscy stresowali się wszystkim, więc nie było co dodawać im powodów. To mógł być po prostu jakiś nieszczęśnik, który sam od nas ucieknie. Przedzieraliśmy się przez krzaki, a właściwie ja przeszkadzałem w przedzieraniu się Fobosa.
Pies na którego trafiliśmy wyraźnie nie miał szczęścia w życiu. Leżał na ziemi, oddychał, ale akurat brak tlenu nie miał być powodem jego ewentualnego zgonu. W boku ziała mu rana, zadana jakimś ostrym przedmiotem - rogiem zwierzęcia może - a on sam pozostawał na tyle nieświadomy, że nawet nie zarejestrował naszego przyjścia, miał za to obroże. Zwierzak domowy.
- Trzeba go zabrać do reszty - stwierdził Fobos.
- Co? Nie!
- Musimy mu pomóc.
- Brakuje nam już ziółek na nas samych, a co dopiero na pomóc obcemu. Pewnie został ranny w polowaniu i ludzie zostawili go, żeby skonał. Już lepiej ukrócić mu cierpienie.
(Foboś?)

Od Pergilmesa do Etera

Etera zauważyłem głównie dlatego, że nie chciał ze mną rozmawiać. Nie było to zimne milczenie, które niemal kulo, gdy o nim pomyślałem, tylko zwyczajne, naturalne. Wykonywał swoje zadania, przynosił jedzenie, czasem też krzątał się przy obróbce, ale głównie wracał z lasu z zakrwawionym pyskiem. Była ich tu trójka, ale ani Rea ani Eter nie wydawali się być szczególnie blisko z Persefoną. Chyba jej to za bardzo nie przeszkadzało, ale nie wiedziałem, nigdy nie byłem zbyt dobry w czytaniu psów.
Spóźnił się na drugi posiłek, tłumacząc, że nie chciało mu się wstać. Ja męczyłem się z kosteczkami, gdy pomocnicy kończyli zakopywać resztki.
- … więcej mięsa?
- Hm? - Nie spodziewałem się usłyszeć nic od niego. - Nie, dzięki. - Popatrzyłem na samca, który wrócił do jedzenia.
- Co u ciebie? - Tak, to był dobry początek rozmowy, ale postanowiłem i tak rozpocząć rozmowę. Taki oto mały obowiązek.
- Emm, dobrze. Rea jest jeszcze na zwiadzie - odpowiedział radośnie, unosząc łeb.
- A twoja druga siostra? Persefona? Polujesz razem z nią. - Eter wydał się trochę zmieszany.
- No tak. Nie jestem z nią tak blisko, jak z Reą. A pan… - Poczułem, jak nagle irytacja mi wzrasta.
- Żaden pan. - Myślałem, że udało mi się to wyplenić w normalnych rozmowach. Jeszcze brakowało, żeby po tym nastąpiło znienawidzone słowo alfa. - Co ja? - zapytałem, wracając do tematu.
- Też ma dwie siostry. Bądź miał.
- Miał raczej, Genesis postanowiła zostać na terenach i szukać ewentualnych ocalałych. - To brzmiało znacznie lepiej, niż prawda. - I raczej nie można stwierdzić, że ja i Eau jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, jak ty i Rea. Wiesz jak to jest, kontakty się rozchodzą. - Eter pokiwał łbem. To też było lepsze niż prawda.
Skończyłem jeść, ale jeszcze nie musiałem nigdzie się ruszać. Siedziałem tak, że wiatr nie wiał na mnie zbyt mocno, więc, jak na aktualne warunki, mogłem niemal uznać, że było ciepło.
Cisza zaczęła mnie niepokoić. Nadal ją lubiłem, uspokajała, oznaczała brak niebezpieczeństwa, ale dobra cisza cieszyła tylko, gdy łączyła się z samotnością. Jeżeli przebywałem z innymi psami, zacząłem w końcu rozumieć, dlaczego psy potrafią tak dużo mówić. Starałem się mieć dobry wizerunek, a najlepiej wychodziło mi to przez rozmowy. Nie byłem ani najbardziej cierpliwy, ani najmilszy, ale starałem się, jak mogłem, by nie wydawać się sztywnym. Arthur był sztywny, nie chciałem być jak tchórz Arthur.
- Ty to upolowałeś? - Wskazałem na mięso przed jego łapami.
- Nie, moje zające czekają na zjedzenie. - Wydawał się dumny ze swoich ofiar.
- Przyjemne to jest? Polowanie - uściśliłem. Nigdy nie byłem dobry w łowach. Umiałem to robić, oczywiście, ale nie wyciągałem specjalnie przyjemności z tego.
- Tak, ale potrzebowałem czasu, by się przekonać, a ty? - spodziewałem się nieco dłuższej wypowiedzi. Zdawał się niezbyt zainteresowany konwersacją.
- Bycie strażnikiem pomaga na bezsenność - stwierdziłem. - Przynajmniej mam co robić po nocach - wysiliłem się, by zabrzmiało to jak żart, niezbyt dobry, musiałem przyznać, nawet Tony by się nie zaśmiał.
- Chodziło mi bardziej o przywództwo.
- O… nie. Przywództwo jest… po prostu nie. - Nie chciałem w to wchodzić. Zobaczyłem, że przed nim nie zostało też zbyt wiele mięsa, ani też zainteresowania na pysku.
- Zaniosę gnaty do Aziraphale’a, idź odpoczywaj - stwierdziłem, że uwolnię go od rozmowy ze mną, która najwyraźniej była niezwykle nudząca.
(Eter?)

Od Pergilmesa do Millenium Falcona

Pogoda była zła. Jedna z takich, gdy nie wychodziłbym z zamku, gdybym jeszcze w nim mieszkał. Zarządziłem przedwczesne zatrzymanie się, bo nie było co przedzierać się w zawierusze, która mogła przejść jeszcze w śnieżyce. Oznaczało to zmianę szeregu wart i stanąłem na granicy naszego niewielkiego obozu, od wschodniej strony. Dość szybko wiatr się odwrócił i moja, nie najgorsza pozycja, nagle była zasypywana od prawej lub przodu. Co jakiś czas musiałem otrzepywać się lub robić niewielkie rundki.
Zwykle służyłem z Billem po drugiej stronie obozu lub Aureonem, ale pogoda była gorsza, widoczność paskudna, więc należało rozmieścić więcej strażników niż zwykle i skrócić warty, tak, by każdy zdążył przebyć dwie do rana. Kilmi i Bill spali, mimo słońca nad ziemią. Aureon nie protestował, gdy powiedziałem, że będzie miał dwie z rzędu. To było egocentryczne, ale wizja nie siedzenia w nocy, wydawała mi się porażką.
Wiedziałem, że Millenium krąży niedaleko, słyszałem jego kroki na śniegu, a Aureon pilnował drugiego krańca. Od jednej strony mieliśmy szczęście być chronieni przez sporej wielkości głaz, którego obecność pozostawała dla mnie tajemnicą, ale jej nie kwestionowałem.
Miałem jedenastkę. Jedenastkę szczeniąt, które
dożyły dorosłości i przeżyły, kto mógł to powiedzieć? Nawet nie ojciec, a ja tak. Nie byłem dobrym ojcem, ale daliśmy radę. A teraz została mi dwójka. Mill i Prest, tylko dwójka, z tej całej gromady, jedynie oni byli przy mnie, jeżeli w ogóle mogłem użyć tego słowa. Tylko Prest patrzył na mnie znajomymi, ale niepodobnymi oczami, a my rozmawialiśmy głównie o ziołach, których potrzebowaliśmy, a nie mogliśmy zdobyć, a Mill nie znosił mnie równie mocno co wcześniej, tylko tak jak umiałem zachować profesjonalne zachowania, to trudniej było mi to robić, gdy miałem poczucie winy, patrząc w czyjś pysk, czułem złość i poczucie winy. Nie miałem nawet sił sobie wypominać wszystkich błędów rodzicielstwa.
Usłyszałem coś po mojej prawej, nie brzmiało jak nic groźnego, ale i tak nie stałbym spokojnie, gdybym tego nie sprawdził. Chmury zasłaniały niebo, blokując wszelkie światło, które mogło polepszać mi wizje i samopoczucie.
Najciszej jak umiałem, krok za krokiem, szedłem po śniegu, który sięgał mi do brzucha i starałem się strząsnąć z siebie nieprzyjemne wspomnienia. Wiatr zmienił swój kierunek, posyłając mój zapach w kierunku stworzenia, jeżeli w ogóle jakieś tam siedziało. Przynajmniej wiatr nie huczał mi w uszach i nie atakował oczu. W krzakach znalazłem tylko jakieś małe zwierze, które czmychnęło, gdy tylko poruszyłem gałązkami. Z tego mógłby być posiłek dla dwóch niewielkich psów w gorszy dzień. Większość dni była gorsza.
Prychnąłem i postałem chwile w plątaninie gałęzi, zanim ruszyłem na swoje miejsce. Moment spokoju, jeżeli nie chłód, byłoby nawet przyjemnie, ale parę liści nie mogło mnie przed nim obronić. Zamarłem, gdy na tle prześwitu zobaczyłem sylwetkę psa, ale oddech wrócił mi w piersi, gdy rozpoznałem w nim Millenium.
- Mill - musiał mnie wcześniej nie zauważyć, przez wiatr wiejący w oczy.
- Gdzie ty polazłeś? - warknął, już się przyzwyczaiłem do tego tonu.
- Sprawdzić hałas, co się dzieje?
- Strażnik zszedł ze stanowiska. - Miałem wielką ochotę odpowiedzieć mu w sposób, który nie był ani ojcowski ani profesjonalny, ale się powstrzymałem.
- Jestem z powrotem. Nie musisz się martwić. - Nie ruszył się. - Mill? Co jeszcze?
(Syn?)

Od Pergilmesa do Wegi

Tony umarł. Na początku, kiedy jeszcze chciałem mieć nadzieje, mogłem w to wątpić. Mogłem udawać i wierzyć w cud, ale potem przyszła informacja, nawet nie wiem od kogo, a potem potwierdził to mój Prest. Tony nie żył, Isobelle zapewne też, nikt o niej przecież nie słyszał, został za to szczeniaki. Połowa właściwie.
Wiedziałem, że nie były moją odpowiedzialnością, dorosły już, ojciec mógł służyć im pomocą albo Eau, ale oni nie znali Tony’ego, nie tej brzydkiej części, która nie mogła wytrzymać po śmierci Konstantego i która też za dorosłego, nie pozwalała mu spać przez okrutne sny.
Nie miałem zamiaru udawać, że jestem ekspertem w sprawie brata, może Isobelle mogła przyjąć to miano, ale znałem go, lubiłem, nie wiem czy się przyjaźniliśmy, ale chyba mogłem tak założyć. A teraz nie żył i zostawił za sobą córkę z synem. Wiedziałem, że moje dorosłe potomstwo raczej by po mnie nie rozpaczało, ale i tak lepiej leżałoby mi się zdychając, gdybym miał pewność, że ktoś czasem zainteresuje się, jak radzą sobie moje dzieci.
O Wege niepokoiłem się nieco bardziej. Fobos zdawał się przyjaźnić z Prestianem, ale jego siostra, chociaż starała się z nikim nie mieć na pieńku, nie wydawała się być z nikim szczególnie blisko.
- Dzień dobry - przywitała się, a ja uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Miałem wrażenie, że przez ten czas w dziczy uśmiechałem się więcej niż przez ostatnie pół roku w sforze. Nieważne, że niemal zawsze były to uśmiechy sztuczne lub wymuszone, działały jak powinny.
- Wega. Co tam u ciebie? - To zabrzmiało… źle, nieprawdziwie, ale już wyszło z mojego pyska.
- Dziś mam wolne - odpowiedziała. Pokiwałem łbem, jakbym doskonale o tym pamiętam. Zostawiałem takie rzeczy Peterowi. Ustalałem plan, kto kiedy wychodzi na zwiad, polowanie bądź pełni wartę, ale od kiedy miałem go za betę, nie zaprzestałem sobie łba pamiętaniem o tym, miał dobry łeb do takich rzeczy, mógł się przydać. Musiałem tylko zawsze widzieć, ile osób aktualnie powinno iść w grupie, nie jakie.
- A tak poza tym? Czy… - W jaki sposób zapytać delikatnie „Wiem, że już sporo czasu minęło, ale jak ci z faktem, że prawie cała twoja najbliższa rodzina jest martwa lub prawdopodobnie martwa?”. - Czy trzymasz się?
- Tak, tak, to zranienie nie było wcale jakieś bardzo poważne - zapewniła mnie, a ja patrzyłem na nią jak głupi.
- Emmm, tak, to dobrze. A co tam robisz? - Czułem, jak dosłownie rośnie wokół nas niezręczność.
- Myślałam, czy nie iść nad jeziorko?
- Jeziorko? - Rzeczywiście, zwiadowcy donosili, że znajdowało się kawałek od nas, ale nie wiedziałem co to zmieniało.
- Chciałam sprawdzić, czy są ryby, może nawet jakieś złowić. Jeżeli byłyby duże, można powiedzieć myśliwym.
- Umiesz łowić? - Które z rodziców mogło ją tego uczyć? Tony nigdy nie był najlepszy we wszelkich polowaniach.
- Uda mi się - powiedziała to z taką pewnością, że nawet jej uwierzyłem.
- Nie chcesz może towarzystwa? - zapytałem. Wega popatrzyła na mnie, przechylając łeb.
- Na pewno masz coś ważnego do zrobienia - powiedziała ostrożnie.
- To nie jest nacisk - zapewniłem. - Możesz powiedzieć mi prosto w pysk, że wolisz pójść sama, uwierz mi, zrozumiem akurat tę potrzebę. - Uśmiechnąłem się do niej.
- Nie, nie o to chodzi. Po prostu myślałam, że masz ważniejsze zajęcia niż łowienie.
Teoretycznie mogła mieć rację . Na pewno było coś do zrobienia, zawsze było, ale sfora szła wolno przez gęsty las, zwiadowcy nie skarżyli się na żadne niebezpieczeństwa w okolicy, Brooklyn nie miała teraz żadnej misji, a w razie czego zostawał jeszcze mój beta.
- Nie zajmie nam to chyba całego dnia. Poinformuję tylko o tym, że znikamy.
Brooklyn popatrzyła na mnie dziwnie, ale nic nie powiedziała, jedynie, bym uważał. Jakbym nie wiedział.
Przedzierając się przez ten cholerny śnieg, zastanawiałem się, jak poruszyć temat Tony’ego i wytłumaczyć, czemu tak długo zajęło mi zebranie się do tego.
(Bratanico?)

Od Fryderyka Wilhelma do Aziraphale'a

Zadecydowałem, że zostanę myśliwym. Miałem pewne problemy z wyborem stanowiska, ponieważ nie byłem największym siłaczem, ale musiałem być przydatny, a ani medyk, ani pomocnik nie wydawały się odpowiednie dla mnie.
Strażnik, zwiadowca lub myśliwy. Obserwowanie bezustannie poruszających się leci, bieganie samotnie godzinami lub polowanie na mniejsze zwierzęta. W dzieciństwie tropienie wydawało mi się interesujące, mój węch był dobry, a ja co prawda nie miałem zbyt dużego doświadczenia, ale nie sądziłem, że będę miał większe problemy z łowieniem zająców.
Miałem racje, łowienie zwierząt nie było bardzo trudne - chociaż nie byłem zbyt szybki, ale umiałem się skradać i dość łatwo znajdowałem zające i krety. Nie próbowałem polowania na dziki, chociaż czasem, gdy czułem ich woń, miałem ochotę na nie zapolować, ale prawdopodobnie zakończyłoby się to nieprzyjemnościami. Nie przewidziałem jednak, jak wiele grupa dwudziestu czterech psów musi jeść, zwłaszcza, gdy są nieustannie zmęczone i w ruchu.
Przynajmniej miałem zajęcia. Nie myślałem o ojcu, o mamie i o Tym, mogłem zajmować się wyłącznie zdobywaniem jedzenia dla psów. A jego ciągle było za mało, chociaż prawdopodobnie przetrzebiłem już połowę obecnej populacji królików,czy też innych zajęcy, a nadal potrzeba było więcej i więcej.
To nie tak, że miałem obawy lub problemy z zabijaniem, było ono konieczne, jeżeli chcieliśmy przeżyć, musieliśmy jeść. Byliśmy psami, a psy niestety zmuszone były to spożywania mięsa, jeżeli chcieliśmy pozostawać zdrowi. Nie byłem co prawda medykiem, ale czytałem na tyle dużo książek, że wiedziałem, by nie opierać swojej diety na zupie z pokrzyw.
Było to raczej samotne zajęcie, chociaż podejrzewałem, że gdy znajdziemy większe ofiary, zacznę mieć więcej kontaktu z pozostałymi myśliwymi. Czekałem na to nawet odrobinę, ale głównie byłem zmęczony.
Wydawało mi się, że nieco zbyt mało spałem, ale nie przejmowałem się tym zanadto. Już zdarzało mi się zarywać noce przez książki, teraz jedynie wieczory, przez zmywanie krwi. Nie lubiłem przychodzić brudny do sforzan. Wiedziałem, że nie będę zbyt mocno ocenianiany, ale nadal wolałem prezentować się porządnie przed znajomymi.
Dzień nie był najlepszy i miałem problemy ze znalezieniem potencjalnych ofiar. Pierwsze dwie mi uciekły, gdyż niestety ruszyłem się zbyt szybko i nie podkradłem się dostatecznie blisko. Oznaczało to czas stracony na niepotrzebne bieganie.
- Kurczę blade - jęknąłem, widząc śnieg zasypujący ślady. Nie mogłem przecież wrócić z niczym, chociaż i tak oddaliłem się już znacznie od sfory.
Rozpocząłem swoją podróż wstydu, kierując się na północny wschód, gdy natknąłem się na jeziorko. Niewielkie, może nawet dało się je określić jako bardzo dużą kałużę, ale za to pływały w niej kaczki. Grubę kaczki. Grubę, prawdopodobnie wolne, więc czemu miałem nie próbować? Trzymały się blisko brzegu, myślałem, że mogę nawet nie zamoczyć łap.
Nie miałem racji, niestety. Byłem tak blisko, niemal już czułem ich szyje pod zębami, ale zanim wyobrażenie zdążyło stać się rzeczywistością, poczułem, jak śliskie jest podłoże pod moimi łapami. A potem już wszystko poleciało, a ja odkryłem, że woda nie była wcale tak płytka, jak się wydawała. I znacznie, znacznie zimniejsza.
- Jak tam polowanie? - zapytał Aziraphale, gdy dotarłem do sfory. Miałem ochotę go uderzyć, leciutko, za to. Byłem cały przemoknięty, zmarznięty i pozbawiony jakiejkolwiek zwierzyny.
- Świetnie, cudownie, doskonale. Ostatni raz tak wspaniale spędziłem czas, uciekając przed wojną. Otrzepałem się jeszcze raz, ale zdawało się, że cząsteczki wody zostały zamarznięte na moim futrze. - Jak u ciebie? - zapytałem z uprzejmości.
(Az?)

Od Fryderyka Wilhelma do Persefony

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/04/od-persefony-cd-fryderyka-wilhelma.html
W lesie nie było bardzo nieprzyjemne - co prawda za każdym drzewem mogło kryć się niebezpieczeństwo, ale za to zaczęły przychodzić informacje o większej zwierzynie i mój malusieńki zapas książek miał mniejszą szansę zamoknąć. Tylko moje sny stały się gorsze - zostały przemienione w koszmary o tym, jak wszystko wokół mnie płonie. Nie śniły mi się co noc, ale dostatecznie często, by to stało się nieprzyjemnie normalne.
Aziraphale i Timotei zajmowali się akurat składaniem obozu, a ja, chociaż starałem się im pomagać w tym jak mogłem, tym razem postanowiłem pozwolić sobie na samolubstwo i zostawić ich samym sobie. Jeżeli ktoś zapytałby mnie dlaczego, wytłumaczyłbym, że polowania i podróż ostatnimi dniami wyjątkowo mnie zmęczyły, ale nikt nie pytał. To były przyjemne chwile, lubiłem, kiedy sfora była tak rozluźniona. Zastanawiałem się, czy nie zerknąć znów do swoich książek albo nawet zapytać Pergilmesa, czy nie pożyczyłby mi swoich, ale nie zrobiłem tego ostatecznie.
Porozmawiałem z Reą o niezobowiązujących tematach, ale została zawołała przez brata. Uśmiechnąłem się na pożegnanie i zostałem ponownie sam, gdy wyczułem zapach, którego nie kojarzyłem. Niemal szczenięca ekscytacja przepłynęła przeze mnie. Coś zupełnie nowego i nieznanego, kiedy to ostatnio się zdarzyło? Nie informując nikogo, bo nie było po co, ruszyłem, kierowany swoim nosem. On rzadko przecież mnie zawodził, to reszta ciała mogła być ewentualnym problemem.
Nie było jednak co się tym przejmować. Sfora może i odeszłaby beze mnie, ale przecież umiałbym się odnaleźć - znałem kierunek podróży, a nie mieliśmy w zwyczaju zmieniać ich nagle.
To było coś… dzikiego, naturalnego, wszystko co ludzkie miało ten swój posmak plastiku, którego tutaj brakło. Nie zwierze raczej, my w większości też mieliśmy w sobie nutkę brudu, futro bardzo trudno było idealnie odczyścić. To coś słodkiego, bardzo słodkiego i kojarzącego mi się niejako z herbatą, ale to mógł być wynik odstawienia napoju. Ah, gdybym mógł zdobyć herbatę. Niestety brakowało nam kilkudziesięciu stopni średnich temperatur i trochę większej wilgotności. Naprawdę byłoby miło, żeby usiąść i wypić filiżankę.
Dotarłem do źródła zapachu. Krzak nadal ją wydzielał, nawet mimo śniegu. Nie pasował do tej szaroburej aury lasu, ze swoimi błękitnymi kwiatami. Bardzo jak miód. Zastanawiałem się, czy można był on zjadalny. Może zastąpiłby cukier, mógłbym może znaleźć jakiś sposób, by zrobić z tego słodkości. Może nie ciasto, nie mieliśmy składników, ale z odpowiednim uporem…
Nie zauważyłem nawet, że coś wydawało dziwne odgłosy. Dopiero, gdy oderwałem się od rośliny, zorientowałem się, że nie byłem sam w tej okolicy. Warchlaczki biegały pomiędzy drzewkami, ale to nie one mnie zaniepokoiły. Małe dziki oznaczają, że gdzieś musi być duży dzik. Rozejrzałem się wokoło i zacząłem powoli wycofywać, nie odwracając się od nich tyłem.
- Czemu oddaliłeś się od sfory? - usłyszałem za sobą znajomy głos jednej z myśliwych.
- Cicho - syknąłem, ale dodałem zaraz, nie chcąc jej urazić. - Proszę. Tu jest dzik.
Samica przystanęła obok mnie i spojrzała na warchlaczki.
- To dobrze. - Jej głos przypominał mi swoją bezbarwnością wypowiedzi Nevermore, które czytała z kartek ojca. - Przyda się więcej mięsa.
- Nie. - Spojrzała na mnie. - Ma młode. - Starałem się wyjaśnić mój punkt widzenia. Nie powinienem zajmować się tak, ofiara była ofiarą w końcu.
- I?
- Jeżeli zabijemy matkę, młodę umrą.
- Jeżeli nie zabijemy matki, nie będzie mięsa.
(Persefona?)

Od Pergilmesa

Z wytworzeniem nowego systemu i hierarchii było trudniej niż ze stanowiskami. Nie mógł zostać stary system, nie tylko dlatego, że nie działał, ale cała ta jatka zaczęła się od problemów z systemem i jeśli jedna rzecz tylko mogła się zmienić, to on. Z drugiej strony nagły przeskok do demokracji nie miał racji bytu w naszym małym społeczeństwie, które żyło wcześniej praktycznie w monarchii. Potrzeba było przywódców, a jednym z nich, na moje własne i ich nieszczęście, byłem ja.
Pozostała kwestia gamm, bet i sekt, która początkowo nie była poruszana. I sukcesji oczywiście, ale o tym nie było co myśleć, nie zamierzałem umierać, Brook też nie. Sfore trzeba było włączać w przyszłości w decyzje, grupa jest silniejsza od każdej jednostki.
To nie mogło pozostawać dziedziczne, tak jak wcześniej. Powstał pomysł, nie wiem nawet od kogo wyszedł, by bety stały się zwyczajnie zastępcami alf. Żadnego parowania, żadnego przekazywania stanowiska dzieciom, po prostu zastępca. No i z czasem mogli zaistnieć zastępcy zastępcy, wszystko w miarę niezależne. Alfa nie odwoła gammy, drugi alfa nie odwoła bety. Jeszcze element społeczny, czyli sforzanie mogą protestować przed wyborem, wyglądało świetnie na papierze. Problemem były psy.
Nie chciałem wyjść na wzorowy przykład nepotyzmu, ale psy, którym ufałem, były z rodziny, a ja nie chciałem ciągnąć tego wszystkiego sam. Nie mogłem się przepracowywać, to było nieopłacalne. Jeżeli skończę padając ze zmęczenia, nikomu się potem nie przydam.
- Ojcze.
- Pergilmes. - Kiwnął na mnie głową. - Co cię sprowadza do mojego pałacu? - Zażartował.
- Mam do ciebie… sprawę. Prośbę. - Znowu te cholerne oczy. Wbiłem wzrok w czarną plamę na jego piersi, która widoczna była pod szarym futrem. - Wiesz jak wygląda nasz system i ja nie chcę tego robić, ale masz doświadczenie, posłuch wśród psów, którego wciąż nie osiągnąłem i chciałbym… chciałbym, byś dostał moim betą. Tymczasowo, ten wybór wzbudzać może kontrowersje, ale…
- Pergilmes - przerwał mi tym tonem. Tonem, którego nigdy nie używał do nas za szczeniaka, jedynie podobnego. Spojrzałem w górę i w oczach nie było nic, co można by podciągnąć pod sympatię. Spokój i lód. Nigdy nie rozumiałem, jak taki ciepły kolor jak brązowy, może emanować chłodem. - Nie mówisz do mnie, jako swojego ojca, tylko podwładnego, więc zachowuj się odpowiednio i przestań się korzyć. - Poczułem, jakby walnął mnie szmatą po pysku. Wyprostowałem się, by chociaż paroma centymetrami górować nad jego chudą sylwetką.
- Peter. - Skinął łbem. - Chcę twojej pomocy. Zostań moim betą, póki nie zaufam komuś dostatecznie, by cię zastąpić.
- Dobrze alfo - chociaż czekałem na nią, w głosie nie słyszałem kpiny, może nawet zadowolenie.
Odszedłem od niego i znalazłem się na nowo wśród zmęczonych sforzan.
Cieszyło mnie, że nie było chętnych do rozmowy. Starałem się, proszę uwierzyć świecie, ja naprawdę starałem się być dla nich wszystkich uprzejmy. Czasami było to trudne, bo nie miałem komnaty ani wieży, w której mógłbym się skryć. Nocne warty były w równym stopniu koszmarem i wybawieniem. Byłem sam, może nie zawsze, ale przynajmniej przez większość długich, męczących godzin trwania w skupieniu. Nadal strach wygrywał z innymi popędami, ale w pewnym stopniu nawet czekałem na swoją warte, nie musiałem wtedy zmuszać się do snu.
Musiałem wiedzieć co myślą sforzanie i co dziwniejsze, chciałem. Chciałem wiedzieć, czego ode mnie oczekują, jakie są ich potrzeby i lęki. Nie miałem zamiaru być panem alfą, półbogiem oddalonym od ludu, do którego będą bali się zwracać. Będę dobrym przywódcą. Wiedziałem, że mogę. Trzeba było tylko zacisnąć zęby.
Nie było co zwoływać zebrań, skoro wszyscy i tak spotykali się przy posiłku.
Myśliwi skończyli obdzierać zwierzynę ze skóry. Nie było co wybrzydzać, przyprawy oszczędzano na specjalne okazje, czymkolwiek miały one być. Zapewne ja powinienem wiedzieć.
Każdy dostawał swój kawał mięsa, zależny od wielkości psa, o to jeszcze nie było kłótni, ale spodziewałem się ich w przyszłości. Jakoś bezsłownie pojawiła się zasada, że nikt nie powinien jeść, póki wszyscy nie dostaną. Podszedłem na końcu nie z jakiś prospołecznych odruchów czy chęci ukazania swojej łaskawości przez zjadanie resztek, ale zwyczajnie ze słabego gustu. Wszystko będzie mi smakować, nawet jeśli wygląda, jakby zostało już raz przeżute.
- Sforo! - powiedziałem głośniej, nie było co krzyczeć, wszyscy i tak siedzieliśmy w jednym gronie. - Wybrałem betę i zgłaszam go pod waszą opinie. - Spojrzałem na ojca. - Zostaje nim Peter. - Raczej nie dostrzegałem na pyskach zaskoczenia. - Pełnił już tę rolę w Royal Dogs, myśl, że w obecnej chwili przyda nam się jego doświadczenie, jednak rozumiem dobrze, że nie jest to… pozbawiony kontrowersji, żeby ująć to lekko, nawet ja miałem swoje wątpliwości, jednak trzeba rozwiązać problemy. Tak więc, jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości lub zarzuty, niech wygłosi je teraz.
Może było to zmęczenie. Może dobrze przewidziałem, że za pierwszym razem nikt za bardzo nie będzie chciał zająć głosu, zwłaszcza, jeśli oznaczałoby to przerwę w posiłku. Może wszyscy stali się fanami mojego ojca, a ja jakoś tego nie zauważyłem. Nieistotne. Ważne było, że milczeli.
- Dobrze, jeżeli ktoś będzie jednak chciał podzielić się powodami, dla których Peter nie powinien zajmować tego stanowiska, proszę się podzielić. - Usiadłem na ziemi i wciąż czułem lekko sztuczną i napiętą atmosferę. - Jeżeli będzie się za bardzo panoszył proszę go uderzyć, mi niezupełne wypada.
- Co to za namowa do przemocy? - zawołał z teatralnym przejęciem. Fobos pacnął go delikatnie w kark. Uśmiechnąłem się. Rozmowy stały się nieco głośniejsze.
Wziąłem głęboki wdech. Nadal bałem się każdego  wieczoru, nadal czekało na nas niebezpieczeństwo za każdym rogiem i nie byłem pewien, co właściwie robię, ale mogłem oddychać. Nie jest paskudnie, zapewne będzie, ale nie jest. Zanurzyłem zęby w żylastym mięsie i starałem się nie myśleć o niczym innym.


Od Petera do Rei

Kiedy widziałem dzieciaki wybiegające o poranku z obozu, myślałem, że mógłbym być jednym z nich. To oczywiście durne myślenie psa, który nie miał siły w łapach już od lat, ale kto mógł mnie winić, skoro ona wracała? Mimo to musiałem przyznać, że bycie medykiem nie przeszkadzało mi tak bardzo, jak się obawiałem. Dodatkowo było z kim porozmawiać. Autumn nie odnalazła się, Vergila nie było, więc liczba przyjaciół wokół mnie wynosiła całe zero. Problemem było to, że siedemnastu psom, które ze mną wędrowały dziadkowałem, ojcowałem lub uczyłem, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Cieszyło mnie, że przynajmniej po walkach niektórzy wciąż się czuli nie najlepiej, więc szliśmy wolno. Zastanawiałem się, co będę robił, gdy sfora zacznie iść szybciej. Nie mogłem być przecież nieustannie noszony, ale nie sądziłem, że alfy zdecydują się mnie zostawić. Teraz.
Starałem się ćwiczyć i chodzić jak długo mogłem, ale brakowało mi sił, więc ktoś brał dodatkowy ciężar na plecy.
- Hej Verg - wymruczałem do samego siebie, bo nikt inny by mnie nie usłyszał. - Gdybyś tak mógł wrócić i nie wiem, teleportował mnie czy coś. Wiem, że nie umiesz, ale skoro zrobiłeś sobie urlop od życia, to mógłbyś się czegoś nauczyć.
Nikt nie mówił, jak długo będzie trwała ta podróż. Miałem nadzieje, że wytrzymam. Nie, musiałem wytrzymać. I mniej mówić do siebie, zbyt często to robiłem, stało się już dziwne.
Jak zwykle dreptałem na końcu, tym razem uprzejmie towarzyszył mi Fobos. Czekał za każdym razem, gdy musiałem zrobić swój mały postój i nie pospieszał. Tak, wiedziałem, że zostaje w tyle, byłem jedynie połowicznie ślepy. Mój wnuk musiał jednak przyspieszyć, gdy został zawołany, a ja machnąłem tylko łapą, żeby biegł szybciej. Nie szliśmy w zwartej grupie, stres nieco opadł, gdy oddaliliśmy się od domu. Szanse, że wrogowie nadal by nas ścigali były małe. Psy zaczęły nieco się rozchodzić, zamiast szeregu stanowiliśmy raczej zbieraninę, którą łatwo byłoby wyczuć, a gorzej zobaczyć. Odwróciłem się, słysząc szelest za sobą. Mogłem równie dobrze dodać sobie mieć energii siedząc, zanim coś na mnie wyskoczy. Na moje szczęście zza krzaków nie wyłonił się lis - szansa na walkę - ani wilk - szansa ma ucieczkę - tylko Rea, otrzepująca się z resztek gałęzi.
- Tak szybko wracasz? - zdziwiłem się. Dopiero co ruszyliśmy, nie powinienem widzieć zwiadowców jeszcze parę godzin.
- Znalazłam psy.
- Nasze? - zapytałem.
- Nie jestem pewna - przyznała. - Nie chcę wprowadzać zamieszania, ale chyba je wczułam.
Rozumiałem dzieciaka, mieliśmy z tym już parę problemów. Od kiedy zagłębiliśmy się bardziej w las, zwiadowcy zaczęli mieć więcej roboty. Zaczęły napływać informacje o pojawianiu się wilków, a my nie mielibyśmy szans z watahą, jeśli zechciałaby nas zaatakować. Albo mieliśmy szczęście, że w okolicy krążyły tylko malutkie czy pokojowe grupy, albo wilki tylko czekały. Co najmniej cztery razy zwiadowcy przybiegali, mówiący, że możemy zostać zaatakowani. Najpierw napięcie, potem strach i oczekiwanie, które kończyło się absolutnie niczym. Nikt oczywiście nie narzekał bezpośrednio, wykonywali w końcu tylko swoją pracę, ale dało się z łatwością zauważy, że z każdym kolejnym zgłoszeniem niepokój kończył się szybciej, a pojawiała się irytacja.
- To czemu tutaj wróciłaś? Słońce - dodałem, żeby jakoś osłodzić mój zarzut, nie było co martwić Rei jeszcze bardziej.
- Myślałam, że może Bonnie albo Mars wrócili. - Spojrzałem na sforę przed nami. Żadnych zwiadowców, większość myśliwych jeszcze przed wyruszeniem poszli na polowanie, jeszcze prawie nikt nie wrócił. Banda albo psów zmęczonych, albo niewalczących. Jeśli naprawdę coś nam mogło zagrażać, byliśmy nawet bardziej bezbronni niż zwykle.
- Masz jeszcze trochę sił w łapach, prawda? - Popatrzyła na mnie dziwnie. - Jeżeli udźwigniesz moje siedem kilo i będziesz mogła z nimi szybko uciekać, to mogę z tobą pójść i sprawdzić, czy rzeczywiście coś tam jest, czy twój nos płata ci figle.
(Rea?)

Od Petera do Prestiana

https://dogs-republic.blogspot.com/2020/03/od-prestiana-cd-petera.html
Byłem ciężarem dla sfory. Nie żeby było to szczególnie zaskakujące, biorąc pod uwagę, że od lat przerzucano mną jak workiem ziemniaków, ale inaczej jest, gdy to się dzieje w bezpiecznym zamku, a inaczej w ucieczce przez nieznane lasy.
Zastanawiałem się, czy gdybym nie zajmował się od szczeniaka obiema alfami, to zostawiliby mnie gdzieś po drodze. Nie żebym dał się łatwo porzucić - szedłbym za nimi powoli aż nie padłbym z głodu, bo nie mógłbym sam upolować sobie posiłku.
Zawsze sypiałem lekko, ale teraz zaczęło się to naprawdę opłacać. Budziłem się, zanim jeszcze słońce przebijało się przez zasłonę drzew, gdy ostatni strażnicy kończyli swoją wartę i zaczynali budzić pozostałych. Każdego poranka czekałem, aż spróbują odejść beze mnie, ale zawsze ktoś przychodził do starego Petera, nawet jak ten już stał na czterech łapach, chcąc chcąc zabrać go na śniadanie. Zawsze starałem się kłaść w pobliżu któregoś z większych dzieciaków, chociaż łapy ciągnęły mnie w stronę krawędzi obozu, ciszy i spokoju - to było nielogiczne i niebezpieczne, tego nie mogłem robić. Od kiedy mój osobisty dodatek myślenia logicznego w postaci Vergila zniknął, musiałem robić za niego.
Mówiłem do Verga nocami, gdy starałem się usnąć. Nie słyszał mnie albo chociaż nie miał jak odpowiedzieć, ale dawało mi to poczucie komfortu, którego aktualnie potrzebowałem.
Kaleka w dziczy. Idealnie po prostu.
Przynajmniej byłem potrzebny. Co prawda było nas, medyków, całkiem sporo, to wiele psów zostało rannych w większy lub mniejszy sposób, zwiadowcy i myśliwi wracali ze swoich wypraw z urazami, a jescze dodać do tego zimę, która daje nowe sposoby na wypadki i choroby do zachorowania. Nie miałem może łap pełnych roboty, ale miałem robotę. Moja wiedza medyczna nie była wielka, musiałem to przyznać, a moje łapy czasami jeszcze drżały, ale póki nie musiałem operować albo leczyć skomplikowanych zaburzeń, dawałem sobie radę.
Lubiłem tę ironię. Morderca ratuje życia.
Uczyłem się od Prestiana i Fobosa w wolnych chwilach, mówili mi o ziołach, których właściwości nie znałem, a mi nie zostawało nic innego niż zapamiętywać.
- Dobrze, dziadku, co daje ta roślina? - Prest podsunął mi pod pysk błękitny kwiatek.
- To lawenda.
- A to nie moje pytanie. - Prychnąłem.
- Dobra, dobra. Jest trująca, jeżeli ktoś spróbuje ją zjeść.
- Ale…
- Ale olejki pomagają na stres, jeżeli potrafilibyśmy je wyciągnąć. - Prestian uśmiechnął się i odłożył roślinę na ziemię. Siedzieliśmy na skraju naszego obozu, osłonięci od wiatru przez wiatru i śniegu. Resztki słońca jeszcze prześwitywały przez drzewa i zapewniały odrobinę światła.
- A to? - Prest wyciągnął z torby roślinę pozbawioną kwiatu. I tu już pojawiał się problem, bo po nich najłatwiej było rozpoznać z czym mam do czynienia. Przechyliłem łeb to w jedną, to w drugą stronę i dotknąłem liści łapą.
- To gorzknik, nie?
- Dokładnie. Gorzknik kanadyjski.
- Potrzebujemy korzeni i kłącza. Przydaje się, jeśli zajmujemy się biegunką.
- Co jeszcze pomaga przy biegunce?
- Rzepnik. Jeżyna i rumianek ewentualnie, jeżeli nie jest poważne. Nie żebyśmy aktualnie mieli jak je zdobyć - prychnąłem.
- Śnieg kiedyś stopnieje - odpowiedział Prestian, chowając rośliny do torby. Mogłem chyba uznać, że lekcja była zakończona. Poprawiłem się i oparłem grzbietem o drzewo.
- Jak sobie radzisz, młody? - Spojrzał na mnie dziwnie.
- Skąd nagle przyszło to pytanie?
- Nocne powietrze? Odmarzające poduszki łap? Trudno wybrać jedno. Więc, panie nauczycielu, jak tam u ciebie?
- Dobrze panie uczniu, gdyby tylko przestało padać chociaż na chwile.
Siedzieliśmy w milczeniu. Fobos z Alegrią próbowali uspokoić i opatrywać Timo, który miał nieprzyjemnie bliskie spotkanie z ostrym krzewem. Millenium i Kilmi już się położyli, mając drugą wartę, dzisiejszy sprzątano resztki po dzisiejszym posiłku. W dobre dni cieszyliśmy się dwoma, zapewne nadejdą takie, gdy będzie musiał starczyć jeden.
Spojrzałem w górę, na niebo prześwitujące między gałęziami. Chmury szybko przebiegały po niebie. Pogoda nie miała się zmienić, kiedyś musiała w końcu nadejść, ale nie jutro i nie pojutrze.
Nie miałem Verga. Nie miałem Autumn. Nie miałem tej sprawności fizycznej, co kiedyś. Nie byłem samotny, ale byłem sam i żadne przyjemne rozmówki z dzieciakami tego nie zmieniały. I zdecydowanie nie zmieniały tego moje dzieciaki, wiedziały, jeżeli trzeba będzie, zostawią mnie albo po prostu ich nie dogonię.
- Prest - powiedziałem, wciąż patrząc w górę. Miałem nadzieje, że będzie widać gwiazdy na niebie. - Potrzebuje przyspieszyć rehabilitację, czy jakkolwiek to cholerstwo można nazwać.
- Co?
- Myślisz, że poradzę sobie w górach? Albo gdy śnieg przykryje mnie do łba? Nie będziecie mnie targać za sobą wiecznie. Nadal jestem kaleką, a kaleka nie przetrwa w dziczy bez sfory. Z nas wszystkich chyba najdłużej siedzisz w medycynie, więc jeśli ktoś mógłby mi powiedzieć, czy istnieje, mniej lub bardziej magiczny sposób na dodanie mi sił w łapach, to powiedz. I błagam, nie mów rehabilitacja, bo walnę cię patykiem.
(Prest?)